Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Znikomat
Znikomat
Znikomat
Ebook132 pages1 hour

Znikomat

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Opowiadania podzielone są na trzy cykle: "Opowieści o ludziach żywych", "Przejście" i "Opowieści o ludziach martwych". Nieco egzystencjalne rozważania - z dystansem i humorem traktują o różnych aspektach istnienia i nieistnienia (tytułowy Znikomat to maszyna do "znikania" czyli wymazywania egzystencji). Bohaterowie - ludzie żywi, zwykle ekscentrycy uwikłani w szarą codzienność, poszukują sensu życia w rozmaitych aspektach, także poprzez realizację się w nauce i sztuce.

"Przejście" ukazuje kilka "niebanalnych" możliwości zakończenia egzystencji, zaś ostatnia część traktuje o "życiu pozagrobowym".

Głównym zamysłem zbioru jest wykorzystanie techniki zwierciadeł, krótkie "migawki" z życia różnych bohaterów, zmienny punkt narracji i osoba narratora (szczyt został osiągnięty w utworze "Pasażerowie", gdzie kontinuum narracyjne prowadzone jest przez trzy różne podmioty). Ten sposób wyłania się barwny etap ludzkiej drogi w nieuniknionym kierunku z życia ku śmierci.

Tom wzbogacony został grafikami Piotra Górnikiewicza, który zaprojektował również okładkę.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateMay 20, 2013
ISBN9788361184416
Znikomat

Related to Znikomat

Related ebooks

Reviews for Znikomat

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Znikomat - Agnieszka Żuchowska-Arent

    MARTWYCH

    OPOWIEŚCI O LUDZIACH ŻYWYCH

    Opowieść o pani Stasi

    Pani Stasia była trochę samotna. Ale nie była zgorzkniała ani trochę.

    „To pewnie dlatego, że tak lubię ciasteczka. I sześć łyżeczek cukru do cappuccino. Co najmniej sześć" – tłumaczyła, odpowiadając na komplementy.

    Chciałaby robić coś pożytecznego, ale coś przyjemnego jednocześnie. Energii jej nie brakowało.

    Pani Stasia właściwie wiodła bardzo prosty tryb życia i wystarczały jej proste przyjemności: zielona ławeczka w wiosennym parku albo łabędzie, które można dokarmiać zimą. Chętnie też gawędziła z sąsiadkami w kolejce do lekarza albo w drodze powrotnej z kościoła. Popołudniami oglądała ulubioną telenowelę o miłości, a przed snem rozwiązywała krzyżówkę w „Życie Pani Domu Na Gorąco".

    Nikt by pewnie nie podejrzewał... (bo i o cóż, ludzie kochani, podejrzewać biedulkę – panią Stasię...?), dlatego właśnie nikt nie podejrzewał nawet, że miała pani Stasia swoje marzenie; niezbyt wyrafinowane czy przesadnie wydumane, ale dość nieosiągalne, by od wielu lat pozostawało niezrealizowane.

    Otóż marzyła się pani Stasi własna cukierenka: urocza mała cukierenka, niekoniecznie na Brackiej czy Gołębiej; jest jeszcze wystarczająca ilość uroczych uliczek w naszym mieście, mimo iż nie wszystkie trafiły do twórczości lokalnych poetów. W tej swojej cukierence podawałaby ciasteczka własnego wypieku, owsiane z czekoladą albo z orzechami, rogaliki z makiem n adziewane marmoladą i rurki z kremem migdałowym, bo taki jest przecież najlepszy. I nie dziwiłaby się nic a nic gdyby ktoś zażyczył sobie sześciu kostek cukru do cappuccino, albo nawet więcej.

    Ale pani Stasia była polską emerytką, która całe życie przepracowała za okienkiem na poczcie, takim samym, w jakim teraz co miesiąc odbiera szczuplutką emeryturę. (Szczerze mówiąc pani Stasia wciąż dziwiła się bardzo i zastanawiała się już od dłuższego czasu, jak emerytura może być aż tak szczupła. Tak szczupłe nie są nawet supermodelki. Żeby być tak szczupłym, trzeba by od urodzenia przez całe życie unikać choćby okruszynki ciasteczka, czy choćby jednej tylko rodzyneczki.)

    Dlatego tylko w chwilach niekontrolowanego rozmarzenia przed telewizorem, oglądając telenowelę o miłości, pani Stasia haftowała w kwiatki bialutkie obrusy i robiła koronkowe serwetki, które tak pięknie by się komponowały z różowymi ścianami wyśnionej cukierni.

    Dalej chodziła do kościoła i na pocztę, a po drodze łapała się na tym, że ogląda lokale do wynajęcia i stoi zadumana nad tym, jak by to ona rozstawiła stoliki, a jak krzesełka gdyby to od niej zależało.

    Raz zapatrzyła się tak bardzo, że nie zauważyła, że pędzący z naprzeciwka samochód sunie prosto na nią i nie ma szans by zahamować w porę. Zresztą było zbyt ciemno, a on jechał bez świateł, bo kto by po pijanemu myślał o światłach...

    Połamane nogi bolały ją bardzo.

    „Żadne, ale to żadne pieniądze nie byłyby w stanie mi wynagrodzić tego bólu" – myślała leżąc na asfalcie i zastanawiała się, po co właściwie płacić przez całe życie składkę na ubezpieczenie, skoro takiego bólu i tak nie da się przeliczyć na żadne pieniądze świata. Kątem oka zauważyła, że kierowca wytacza się z auta i na jej widok natychmiast nabiera fasonu. Gdy się nachylił usłyszała:

    – Proszę pani, czy pani mnie słyszy? Proszę pani, nikt nie może się o tym dowiedzieć! – szeptał gorączkowo. – Inaczej ja będę zgubiony! Ja pani zapłacę dużo pieniędzy, ja mam pieniądze, ale niech pani o tym nikomu nie mówi, rozumie pani?

    – A czy kupi mi pan cukiernię? – zapytała pani Stasia tracąc przytomność, ale jeszcze zdążyła usłyszeć odpowiedź:

    – Ja pani i dziesięć cukierni mogę kupić, a ściany złotem obkładać, ale niech tylko pani nikomu o tym nie...

    Ból w złamanych nogach przypominał pani Stasi, że wszystkie wydarzenia ostatniego wieczoru nie były tylko snem. Lekarz, który otrzymał informację, że jego pacjentka przewróciła się na lodzie i w ten sposób połamała nogi, przekonywał, że to nawet zdrowo w jej wieku, bo nadmiar wapnia zamiast odkładać się na powierzchni kości i żył, (przypominając, że naukowcy odkryli kiedyś licho wie po co, taką chorobę jak osteoporoza), idzie na odbudowę uszkodzonych tkanek, co jest dla nas istnym wybawieniem. Lekarz opowiadał o swych pacjentkach po pięćdziesiątce, które całymi stadami wykupują turnusy w górach, mimo, a może właśnie dlatego, że nigdy wcześniej nie jeździły na nartach. Przecież to wszystko po to tylko by zaznać dobrodziejstwa połamania swych kości dla własnego zdrowia.

    Pani Stasia chętnie oddałaby komuś swoje połamane nogi w zamian za parę zdrowych, tylko że, jak na ironię, nikt jej takiej wymiany nie zaproponował.

    Pieniędzy od miłego pana pijanego kierowcy nie starczyło co prawda na dziesięć cukierni o ścianach obkładanych złotem, ale za to wcale nie zabrakło na zakup i całkiem przyzwoite wyposażenie jednej uroczej i nie najmniejszej wcale, cukierenki, której szyld wieścił złotymi zgłoskami iż jest to:

    „CUKIERNIA STASI".

    Pani Stasia wprost nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Co chwilę przecierała, i tak już lśniące jak gwiazdozbiór Oriona, porcelanowe filiżanki ze złotą obwódką, poprawiała obrusy, serwetki i niezapominajki w maleńkich wazonikach na każdym stole. Ukradkiem zerkała na szczęście młodych zako chanych par albo na młode mamy, zaciągnięte tu przez swoje jasnowłose pociechy, które akurat teraz, w tej chwili muszą zjeść lody albo rurkę z kremem bo inaczej rozbeczą się na cały regulator.

    Pewnego razu przyszli też do niej dwaj mili eleganccy panowie. Tacy panowie w czarnych płaszczach nigdy dotąd do niej nie przychodzili, ale skoro już przyszli to chętnie podałaby im kawę i ewentualnie precelka, gdyby też sobie zażyczyli.

    Tylko, że oni wcale nie przyszli tu na kawę ani na precelki. Przyszli i od razu zapytali, co ją łączy z niemiecką policją polityczną.

    – Ale nic, panowie, skądże!? Ja i polityka?! I to jeszcze u Niemców?! Nigdy w życiu!!! – zdziwiła się.

    – Proszę nie udawać niemądrej, przecież na szyldzie jest wyraźnie:

    „CUKIERNIA STASI"...

    – Stasi, proszę miłych panów, Stasi, nie STASI, bo to ja jestem Stasia...

    – To tylko pretekst. Podejrzewamy, że odbywają się tu zebrania zwolenników Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności, a może nawet – schadzki sympatyków nazizmu. Jak pani weszła w posiadanie tego lokalu?

    Pani Stasia nie umiała i nie mogła sensownie odpowiedzieć na to pytanie. Dlatego panowie w długich czarnych płaszczach zabrali ją bardzo daleko od jej cukierenki i jeszcze długo była przesłuchiwana przez pewnego niemiłego pana w przyciasnym pokoiku, pełnym gęstego dymu od papierosów.

    Za kilka lat pani Stasia wyjdzie z więzienia. Ściany celi wcale nie są różowe i nie ma tu stolika z białym obrusem i wazonikiem niezapominajek. Zresztą i tak by się nie zmieścił między pryczą a betonową ścianą...

    Przez żołądek do mózgu

    Zawarta w zjadanej wątrobie kobalamina rozleniwia wątrobę drapieżnika, wnikając z przewodu pokarmowego bezpośrednio do krwi. Rysio nic sobie z tego robił, a raczej – robił sobie wszystkie posiłki. Nie będzie się przecież żywił wyłącznie smażoną cebulą. Poza tym, jego własna wątroba miała też inne obowiązki, więc chyba na brak zajęcia nie mogła narzekać. Cały jego organizm skupiony był na jednym, potężnym zadaniu. Medytował w równym stopniu opuszkiem dużego palca u lewej stopy, co kłębuszkami nerkowymi. Mózgu też używał oczywiście, a jakże.

    Odsunął wylizaną patelnię i wstał z krzesła, omal go nie przewracając. Kiedyś korzystał z talerzy, ale się skończyły. Nie miał czasu na ich zmywanie, a że nienawidzi widoku brudnych naczyń, po prostu je rozbijał. Patelni też nie miał czasu umyć, ale była zbyt twarda. Jedynie podłoga w kuchni się wgięła. Z braku innej koncepcji zaniósł ją jak zwykle, do zlewu, skąd wyciągnie ją dopiero jutro, w stanie niezmienionym.

    A teraz najważniejsze: w oborze, która już dawno zapomniał krowią fizjonomię, urządził sobie pracownię. Nagromadził tam rozmaitego żelastwa, tak na wszelki wypadek, wychodząc z założenia, że wynalazek wiekopomny, czyli taki, jaki on skonstruuje, musi być potężny, czyli monumentalny. To oznaczało, że szczytem jego marzeń jest niebotyczna, toporna kupa ekskluzywnie nitowanego, albo nawet żeliwnego – złomu. Miał już za sobą wstępny okres sporządzania skrajnie różnych projektów po kilka razy dziennie, i rezygnacji z nich po pierwszym przytłuczeniu młotkiem dowolnego palca. Realizował właśnie dwudziesty siódmy z kolei projekt, jak zawsze wciąż jeszcze przekonany, że to już ten właściwy. To go tak zaabsorbowało, że nie usłyszał nawet traktoru, który wjeżdżając w zachodnią ścianę jego pracowni, przy okazji starannie ją roztrzaskał. Zauważył zmianę dopiero późno w nocy, gdy wychodząc okazało się, że wcale nie musiał korzystać z drzwi. Nieszczególnie się zmartwił. Wiedział, że gdy tylko ukończy swój wynalazek, wszystko będzie inaczej, a winowajca sam się przyzna. By być dyskretnym wandal musiałby w ogóle nie myśleć, (co chociaż się zdarza, zdarza się niezwykle rzadko), bowiem Rysio pracował nad maszyną do odgadywania myśli.

    Tymczasem zamknął drzwi swego jedynego pokoju, który w razie potrzeby był również kuchnią i miejscem przechowywania nocnika, po czym z hukiem podobnym do nadciągającej nawałnicy, ułożył się na barłogu. Czynności higienicznych zaniechał już dawno temu. Zabierały zbyt dużo czasu, a ich efekty były nikłe i krótkotrwałe w odniesieniu do wiekopomności wynalazku, któremu właśnie się poświęcał. Około południa wstał i udał się do sąsiadki po przydziałową porcję wątróbki wieprzowej. Przywitała go z otwartymi ramionami tak, jak się spodziewał. Znowu zepsuł się jej telewizor. Rysio miał tam dożywotnią metę, więc przychodził codziennie po świeże podroby w zamian za cotygodniową naprawę telewizora. Często nawiązywał sąsiedzkie pogawędki, wrzucając przy tym niekiedy przez szparę w obudowie odbiornika, kawałek drutu, gwarantujący rychłe zwarcie. Wystarczyło już tylko schylić się po cebulkę wracając na skróty przez ogródek sąsiadki, a potem wyciągnąć patelnię ze zlewu i usmażyć wieprzowy gruczoł pozostałym na patelni starym, zjełczałym oleju. Oddawałby się konsumpcji równie pilnie, gdyby miał do czynienia z dowolną częścią wynalazku, nad którym pracuje. Zorientowałby się w niewygodzie sytuacji dopiero wówczas, gdyby po powrocie do przerwanego zajęcia stwierdził brak zjedzonej

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1