Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Od cynku do kremu
Od cynku do kremu
Od cynku do kremu
Ebook298 pages3 hours

Od cynku do kremu

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Książka, którą Szanowny Czytelniku właśnie otwierasz, to felietony na temat historii powstania, czasem upadków, wielkich zakładów przemysłowych Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego, ale przede wszystkim, to książka o ich twórcach. To gawędy o ludziach tworzących przemysł i cywilizację, o kapitalistach i uczonych, także o politykach. To rodzinne, czasem bajkowe, choć prawdziwe dzieje wielu osób, dziś często zapomnianych.
Nie dokonuję odkryć rzeczy nieznanych. Nie jestem historykiem, nie mnie penetrować archiwa, docierać do poufnych dokumentów. Korzystałem z ogólnie dostępnych źródeł. Jeśli mimo to uda mi się zainteresować PT czytelników – by tak mniemać mam dostateczne przesłanki, bo część zamieszczonych tu tekstów była publikowana, spotykając się z przychylną reakcją – sądzę, że stanie się tak z powodu doboru bohaterów, przez dziesięciolecia skrzętnie pomijanych z przyczyn, że tak powiem, doktrynalnych.
LanguageJęzyk polski
Publishere-bookowo.pl
Release dateFeb 29, 2016
ISBN9788378596486
Od cynku do kremu

Related to Od cynku do kremu

Related ebooks

Reviews for Od cynku do kremu

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Od cynku do kremu - Tomasz Kostro

    wydawca.

    Od autora

    Książka, którą Szanowny Czytelniku właśnie otwierasz, to felietony na temat historii powstania, czasem upadków, wielkich zakładów przemysłowych Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego, ale przede wszystkim, to książka o ich twórcach. To gawędy o ludziach tworzących przemysł i cywilizację, o kapitalistach i uczonych, także o politykach. To rodzinne, czasem bajkowe, choć prawdziwe dzieje wielu osób, dziś często zapomnianych.

    Nie dokonuję odkryć rzeczy nieznanych. Nie jestem historykiem, nie mnie penetrować archiwa, docierać do poufnych dokumentów. Korzystałem z ogólnie dostępnych źródeł. Jeśli mimo to uda mi się zainteresować PT czytelników – by tak mniemać mam dostateczne przesłanki, bo część zamieszczonych tu tekstów była publikowana, spotykając się z przychylną reakcją – sądzę, że stanie się tak z powodu doboru bohaterów, przez dziesięciolecia skrzętnie pomijanych z przyczyn, że tak powiem, doktrynalnych.

    Wiele w Polsce wydano książek i napisano artykułów o politykach, żołnierzach, artystach, rzadziej o uczonych. Najrzadziej natomiast zajmowano się przedsiębiorcami, ludźmi przemysłu i gospodarki, choć przecież to dzięki nim politycy mieli się czym zajmować, czasem doskonalić, częściej psuć, żołnierze mieli czego bronić lub co zdobywać, artyści zaś, co opiewać albo ganić, a uczeni o czym myśleć. Przedsiębiorca, przemysłowiec, kapitalista miał w Polsce (i ma nadal) raczej złą prasę, nawet wtedy gdy zabiega się o jego względy. To chyba nie tylko dziedzictwo kilkudziesięciu lat tak zwanego socjalizmu. Myślę, że niemały w tym udział anachronicznej, szlacheckiej pogardy dla zajmujących się „miarką i łokciem".

    O przedstawicielach burżuazji pisało się tedy niewiele, jeśli już – to źle, a przecież cokolwiek by nie sądzić, to oni właśnie decydowali o cywilizacyjnym obliczu świata. Piewców znoju ludu pracującego miast i wsi pragnę wszelako uspokoić. Daleki jestem od niedoceniania roli robotników. Ktoś musiał machać łopatą, tłuc kilofem, wylewać siódme poty pchając taczki, tracić zdrowie, czasem życie przy jazgoczącej maszynie czy cuchnącym piecu. Taka ironia losu. Ludzkość zapamiętuje jednostki. Tłum, choćby najbardziej godny uznania, pozostaje anonimowy. Zająłem się więc elitą.

    Czy poczet przypomnianych osób jest pełny? Oczywiście, że nie. Niektóre nazwiska godne pamięci są w książce ledwie wspomniane, o wielu nie ma ani słowa, ale przecież... jeszcze nie wieczór. Od czytelników zależy, czy zapał do dalszej pracy nie wygaśnie.

    Przede wszystkim zajmuję się wiekiem XIX z koniecznymi wycieczkami wstecz, czasami też ku bliższym nam czasom. To był wiek dla regionu przełomowy, diametralnie zmienił jego oblicze przekształcając niegdyś sielsko-puszczański krajobraz w pejzaż przemysłowy, najbardziej zurbanizowany w kraju.

    Staram się nie uznawać granic, o ile to tylko możliwe. Wszelkich granic. Tej na Brynicy, bo choć obiektywnie istniała i utrudniała postęp i ślady jej wciąż są widoczne, to przecież była przekraczana i deptana. Dziś mało kto zdaje sobie sprawę, że króciutka granica na rzece Brynicy była przez wieki bodaj najtrwalszą granicą Rzeczypospolitej. Śląsk bowiem odpadł od Królestwa w czasach średniowiecza.

    Granicy między nacjami też staram się nie dostrzegać, wedle bliskiej mi tezy, że wszelkie nacjonalizmy, to zmartwienie motłochu i wreszcie tej granicy, której nie ma dla ludzkiej ciekawości, żądzy poznawania, posiadania i władzy.

    Nasz region to bodaj najbardziej europejski obszar w tej części kontynentu, bo tworzony przez ludzi z różnych jego stron. Niechby tak zostało. Przywróćmy tam, gdzie to konieczne, pamięć o jego twórcach, twórzmy ją tam, gdzie dotąd ich nie było.

    Faktu, że tu właśnie przez całe długie dziesięciolecia zbiegały się granice trzech europejskich potęg nic nie zmieni i doprawdy nie ma się czego wstydzić.

    Zebrane teksty pochodzą z różnych lat. Pisane były i publikowane od 1999 roku aż po dzień dzisiejszy. Część ich wchodziła w skład wydanej w 2004 roku książki „Na początku był cynk…". Wydana w niewielkim nakładzie, pozbawiona promocji i praktycznie nieobecna na rynku księgarskim, mimo to cieszyła się całkiem sporym powodzeniem.

    Od wielu już lat ani autor, ani ówczesny wydawca nie dysponują choćby jednym egzemplarzem. Stąd pomysł na wznowienie po koniecznych przeróbkach i poszerzeniu.

    Jak to wyżej zostało napisane korzystałem z różnych źródeł, przede wszystkim z książek, ale też prasy i Internetu. Forma jaką wybrałem i którą na własny użytek pozwalam sobie nazwać felietonem historycznym jest na tyle luźna i swobodna, że – mniemam – zwalnia mnie z obowiązku stosowania ściśle „naukowego aparatu" w postaci przypisów, odsyłaczy i szczegółowej bibliografii. Jeśli zdarza mi się cytować, a zdarza się to wcale często, po pierwsze wyróżniam cytat kursywą, po drugie podaję jego pochodzenie. Tak też czynię powołując się na cudze tezy i odkrycia.

    toko

    Trzej królowie cynku

    Na początku był cynk... i Jerzy Giesche

    Tropiąc ślady początków wielkiej kariery naszego regionu niezmiennie spotykam cynk. Ten właśnie metal stał się zaczynem rozwoju, on legł u progu wielkich fortun, on spowodował wzmożone zainteresowanie węglem i przez długie lata warunkował poziom jego wydobycia. Od cynku wszystko się zaczęło. O Śląsku i Zagłębiu winno się pisać, że w mijającej epoce były krainą cynku, węgla i żelaza. W takiej właśnie kolejności.

    Wypada zatem kilka słów cynkowi poświęcić. Natychmiast po odkryciu rozpoczął cynk swój wielki marsz ku przemysłowej produkcji, doceniono bowiem jego walory użytkowe.

    Największym zaś ośrodkiem wydobycia i wkrótce potem produkcji w skali kontynentu stał się nasz region. Tu występowały jego rudy: galman i blenda, zalegające gęsto od jurajskich skałek na wschodzie po średni bieg Odry na zachodzie. W niektórych miejscach tworzyły obfite i łatwo dostępne złoża. Zanim powstały znaczące huty, np. w Wesołej w 1802 roku i w Będzinie w 1816, a potem wiele, wiele innych, rudy już eksploatowano i eksportowano do warsztatów produkujących wyroby z mosiądzu. Pierwszym zaś, który na dużą skalę wydobywał galman, był syn zawodowego wojaka, niejakiego Adama Gizy – Jerzy, piszący się z niemiecka Giesche.

    Niewiele wiemy o losach Adama Gizy. Wywodził się z Sandomierszczyzny, z rodu Gizów od dawna osiadłego w Małopolsce. Był zawodowym, najemnym żołnierzem w służbie cesarskiej, być może jednym z osławionych lisowczyków. Zakończywszy karierę wojskową osiedlił się był pod Wrocławiem, ożenił i doczekał syna.

    Jerzy Giza urodził się 29 października 1653 roku, więc w latach dobrze nam znanych z sienkiewiczowskiej trylogii. Nie odziedziczył po ojcu skłonności do szabli, odnalazł w sobie za to smykałkę do handlu. I to właśnie stało się początkiem niebywałej kariery, przyniosło jemu i potomkom bogactwo oraz znaczne i trwałe miejsce w historii. Jerzy Giza (Georg Giesche) ożenił się z kupiecką córką, wrocławianką Anną Marią Schmiedlin. Wziął w wianie kramy na wrocławskim rynku, dodał do nich swój dorobek, a przede wszystkim talent do robienia dobrych interesów i założył firmę handlową specjalizującą się w obrocie towarami łokciowymi. Najwidoczniej szło mu dobrze. Być może do końca życia byłby odmierzał sukna, gdyby los nie zetknął go z Kacprem Pielgrzymowskim (von Pelchrzim) z Bobrka położonego opodal Bytomia, właścicielem tego majątku.

    Nie wiadomo kiedy, ani jak ci panowie się spotkali, w każdym razie już na przełomie XVII i XVIII wieku wspólnie kopali galman, oczywiście nie własnymi rękami, a urobek eksportowali Wisłą do Gdańska lub Odrą do miast pruskich. Odbywało się to w imieniu firmy handlowej Georga Gieschego z Wrocławia.

    Musiał być to proceder intratny skoro sięgnęli po złoża galmanu i blendy również poza Bobrkiem wdając się w spory z innymi feudałami patrzącymi niechętnym okiem na podbieranie bogactw z ich włości. Wydobywali rudy w Szarleju, Piekarach, Wieszowej i Stolarzowicach.

    Największy i najpotężniejszy wśród niezadowolonych z tego faktu okazał się być sam zwierzchnik bytomskiego państwa hr. Henckel von Donnersmarck. Georg Giesche wyszedł jednak ze sporu obronną ręką. Mało tego, był już na tyle zamożnym i wpływowym kupcem, że uzyskał od samego cesarza jakże ważny przywilej! Od listopada 1704 roku na lat dwadzieścia stał się wyłącznym eksploatatorem i eksporterem złóż rudy z Górnego Śląska. Potem przywilej cesarz raczył przedłużyć na dalszych dwadzieścia lat i w ten sposób firma urosła w siłę nie do pokonania, mimo zmian politycznych, innej przynależności państwowej Śląska i śmierci założyciela. Górnictwo galmanu rozwinęło się na wielką skalę. Georg von Giesche zdążył jeszcze sprowadzić z podupadłego jak raz Olkusza 24 rodziny gwarków i osiedlić je na Śląsku.

    Georg von Giesche zmarł 26 kwietnia 1716 roku zostawiwszy wdowę Annę Marię, dwóch synów i aż osiem córek. Obaj synowie zmarli bezpotomnie. Kierownictwo firmy (wciąż we Wrocławiu) objęła wdowa, a wkrótce potem syn Fryderyk Wilhelm. Rodzina zrezygnowała w tym czasie z handlu suknem i zajęła się wyłącznie sprawami galmanu. Przywilej cesarski został w 1723 roku przedłużony, chociaż na mniej korzystnych warunkach. Przedłużyły go również, aż do roku 1802, władze pruskie, pod których panowanie dostał się Śląsk w latach czterdziestych XVIII wieku – czytamy w książce Jerzego Jarosa „Tajemnice górnośląskich koncernów" – Fryderyk Wilhelm von Giesche zmarł bezpotomnie w roku 1754 zapisując majątek swojej siostrze Krystynie Eleonorze von Pogrell oraz siostrzenicom Mariannie Elżbiecie von Teichman i Joannie Bogumile von Walther und Croneck. Od tego czasu datuje się podział spadkobierców Gieschego na 3 zasadnicze linie wywodzące się od śląskich feudałów, którzy poślubili córki i wnuczki założyciela firmy. Nikt z nich nie miał już nazwiska Giesche, przetrwało ono jednak w nazwie przedsiębiorstwa.

    Proszę zwrócić uwagę na daty. Przez ponad dwieście pięćdziesiąt lat firma „Giesche trwała, należała do znaczniejszych nie tylko na Śląsku, ale w całej Europie rozrastając się z czasem w wielobranżowy koncern. Koncern „Giesche zarządzany przez fachowców – menadżerów początkowo (od połowy XVIII wieku!) w imieniu spadkobierców, a potem jako przedsiębiorstwo z osobowością prawną, przekształcił się w wielozakładowy, wielobranżowy moloch, w którym obok kopalń rudy, hut metali kolorowych, górnictwa węglowego, produkowano też porcelanę, wyroby chemiczne, takie jak kwas siarkowy i nawozy sztuczne. Do dziś, przy wyjątkowych okazjach, syn niżej podpisanego jada korzystając ze stołowego serwisu sygnowanego dumnym „Giesche". Serwis nie ustępuje niczym, ani urodą, ani jakością, najsławniejszym wyrobom porcelanowym.

    Wygaśnięcie w roku 1802 przywileju Gieschego zmusiło jego spadkobierców do uzyskania nadań górniczych na swoje kopalnie i – zgodnie z obowiązującą wówczas zasadą dyrekcyjną – do podporządkowania ich kierownictwu państwowych władz górniczych. W tym czasie zaczęto też na Górnym Śląsku wytapiać cynk z galmanu. Również spadkobiercy Gieschego zbudowali w 1809 roku swoją pierwszą hutę koło Szarleja, a w roku 1813 drugą, natomiast wysyłka galmanu do fabryk mosiądzu zaczęła się zmniejszać, a w roku 1829 ustała zupełnie (J. Jaros).

    Wytop wymagał dużych ilości węgla. Ożywiło to zainteresowanie górnictwem węglowym, a ponieważ – ze względu na koszty transportu – korzystniej było lokować hutę w pobliżu kopalń węgla niż dowozić paliwo, zlikwidowano hutę koło Szarleja uruchomiwszy nową w 1818 roku, większą i wydajniejszą w Michałkowicach – nazwaną „Jerzy – tuż obok kopalni węgla „Fanny. W 1825 roku spadkobiercy nabyli hutę „Liers w Lesie Bytomskim i zbudowali hutę „Dawid w Chropaczowie przy uruchomionej tamże kopalni węgla „Król Saul".

    Owo poszukiwanie najkorzystniejszej lokalizacji uwieńczone zostało dużym sukcesem dopiero w roku 1834 dzięki budowie huty „Wilhelmina w Szopienicach, która stała się zaczątkiem wielkiego kombinatu hutniczego istniejącego niemal do dziś, a firma zaczęła nabywać udziały w pobliskiej kopalni węgla. W Szopienicach zastąpiono galman blendą, zbudowano więc jej prażalnię, obok wytwórnię kwasu siarkowego i nawozów sztucznych, a także hutę ołowiu i srebra „Walter Croneck oraz hutę cynku „Bernhardi", na koniec walcownię blachy cynkowej.

    Wobec wyczerpania się złóż galmanu w bogatej dotąd kopalni „Szarlej spadkobiercy Gieschego kupili w 1860 roku od Guido Henckel von Donnersmarcka kopalnię rud cynkowo-ołowianych „Bleischarley w Brzozowicach-Kamieniu wraz z sąsiednimi polami górniczymi. Ta kopalnia okazała się bardzo wydajna, więc bez żalu zamknięto mniejsze pod Tarnowskimi Górami. W roku 1880 koncern Gieschego odkupił od Joanny Schafftgotsch (sławnej Joanki - spadkobierczyni Karola Goduli) kopalnię węgla „Kleofas wraz z majątkiem Załęże. Należące do spółki kopalnie w rejonie Szopienic połączono w latach 1881-1883 w jeden zakład pod wspólną nazwą „Giesche, dysponujący polem górniczym o wielkości 8,4 km kw. Umożliwiło to budowę głębokich szybów i eksploatację grubych pokładów „500. Wydobycie kopalni w roku 1889 przekroczyło 1 milion ton! Również w końcu XIX wieku powiększono stan posiadania o kopalnię „Heinz (Rozbark) pod Bytomiem wraz ze 100-hektarowym majątkiem ziemskim.

    Także w ziemię – i w leżące pod nią bogactwa – zainwestowano w Pszczyńskim kupując majątek Mokre wielkości ponad 700 ha. Po koncernie zostało wiele pamiątek i to nie tylko w postaci zastawy stołowej i porcelanowych bibelotów, nie tylko resztek po hutach i kopalniach, ale coś, co okazało się najtrwalsze, mianowicie nazwy dwu znaczących osiedli w Katowicach: Giszowca i Nikiszowca. W obu przypadkach są to unikalne dziś w skali kraju, także Europy, osiedla robotnicze (Giszowiec, niestety zachowany tylko częściowo). Osiedle Nikiszowiec wzięło nazwę od nazwiska ostatniego dyrektora górniczego Zakładów Gieschego w Katowicach Kurta Nikischa (1889-1967).

    Oba osiedla na zlecenie koncernu projektowała firma architektoniczna braci Zillmanów z Charlottenburga. Giszowiec jest jedynym na Górnym Śląsku i w całej Polsce osiedlem-ogrodem – pisała pani Dorota Głazek w książce „Śląskie dzieła architektury i sztuki".

    Budowa osiedla Gischowiec była oczkiem w głowie dyrektora Antoniego Uthemanna, którego willa stanęła na obrzeżu. Osobiście doglądał budowy, wtrącał się do szczegółów, stworzył regulamin osiedla, którego przestrzegania skrupulatnie pilnował. Ingerował we wszystko, co zapewne było niekiedy krępujące dla mieszkańców, ale też pozwalało na zachowanie wzorowego porządku i poczucie przynależności do wspólnoty.

    Giszowiec stał się bohaterem znakomicie napisanej książki reportażowej Małgorzaty Szejnert zatytułowanej „Czarny ogród", a wydanej w Krakowie w roku 2007.

    Zasadniczo odmienny charakter ma Nikiszowiec. Zwarta, prawie koszarowa zabudowa składająca się z wielorodzinnych, trzykondygnacyjnych budynków (o skądinąd ciekawej architekturze) zawierała też w sobie pełny kompleks handlowo-usługowy łącznie z kościołem, którego w Giszowcu nie było. Kosztorys budowy obu osiedli przekraczał 10 milionów marek, niemniej dla koncernu był inwestycją z całą pewnością opłacalną. Związanie załogi mieszkaniem w niedalekim sąsiedztwie kopalni miało dobry wpływ na nastroje wśród robotników, a o morale wówczas dbano.

    Koncern przemysłowy „Giesche to jedno z najdłużej istniejących przedsiębiorstw w tej części Europy – nieprzerwanie funkcjonujące od końca XVII wieku do połowy XX. Naczelna dyrekcja i główna kasa zawsze miały siedzibę we Wrocławiu, choć większość zakładów wydobywczych i przetwórczych mieściło się na Górnym Śląsku, ale nie tylko tam. Do koncernu należała kopalnia rud cynkowo-ołowianych w okolicy Chrzanowa, zakłady w Trzebini, kopalnia „Samuel Glick na Węgrzech, kilka obiektów przemysłowych w różnych częściach Niemiec oraz firmy handlowe w Poznaniu i Gdańsku.

    Koncern był rentowny. Spadkobiercom właścicieli wypłacał godziwą dywidendę, zaś w poziomie płac robotniczych nie należał do najgorszych. Według bilansu za rok 1913 fundusz rezerwowy wynosił już 9 milionów marek, fundusze na bieżące wydatki, zabezpieczenie i ubezpieczenie przyszłych dywidend – łącznie 15,5 miliona marek, fundusz na zapomogi i nagrody dla robotników – 1,8 mln i fundusz amortyzacyjny - 23 mln marek

    Zdecydowanie niemiecki charakter zarządu i rady nadzorczej z jednej strony, a przecież polskie korzenie założyciela firmy z drugiej, to gratka dla kultywujących narodowe podziały i uprzedzenia. Jest też na koniec coś sensacyjnego z lat ostatniej wojny. Naczelny dyrektor Edward Reinhold Schulte nawiązał i utrzymywał ścisłe kontakty z wywiadem alianckim, a miał wiele do przekazania. O tym, że nie były to tylko mało znaczące „przecieki świadczy fakt, że Amerykanie poświęcili mu całą książkę. (Walter Laqueur, Richard Breitman „Breaking the Silence).

    Diabeł z Rudy – Karol Godula

    Każdy region ma swoje mity, podania i legendy. Górny Śląsk ma ich szczególnie dużo, ale nawet tu rzadko się zdarza, aby człowiek żyjący w nieodległej w końcu przeszłości (dwieście lat to przecież niewiele) tak obrósł mitami, jak nasz dzisiejszy bohater. Jeśli wierzyć przekazom, był dla współczesnych postacią niesamowitą, a gdyby użyć dzisiejszego, gazetowego języka, przyszłoby nazwać Karola Godulę postacią kontrowersyjną.

    Przyjrzyjmy się bliżej „Diabłowi z Rudy", milionerowi, na wskroś nowoczesnemu przemysłowcowi z jednej, kalece i samotnikowi z drugiej strony. Trudno zakwestionować jego pionierską rolę w uprzemysłowieniu Górnego Śląska. Posiadał dar przewidywania, umiejętność wykorzystywania koniunktury i niekonwencjonalnie reagował na kryzysy. Kariera Karola Goduli, na tle epoki zdominowanej przez raczkujący podówczas przemysł feudalno-arystokratycznej proweniencji, błyszczy oryginalnym blaskiem i nawet gdyby Godula był pozbawiony legend wokół swojej osoby i tak mógłby fascynować. Jest bez wątpienia szczególnie predysponowany, by zajmować eksponowane miejsce w historii śląskiej, polskiej i europejskiej.

    W polskiej literaturze (a ma też Godula swoje poczesne miejsce w piśmiennictwie niemieckim) najbardziej znana jest sylwetka nakreślona przez Gustawa Morcinka w „Pokładzie Joanny". Przez wiele dziesięcioleci była to powieść zalecana młodzieży, więc chociażby w ten sposób trafiła do powszechnej świadomości. Karol Godula znalazł się tam w towarzystwie swojej spadkobierczyni i jej męża. Powieściowy obraz całej trójki jest jednak z gruntu fałszywy, niemniej sugestywny i pełen poetyckiego uroku. Warto przypomnieć fragmenty: Wiadomo (...) czarownik godulski Godula z Rudy ze złym duchem kramarzył i po nocach szacherki z nim uprawiał. Ładnie napisane. I dalej: Chodził samotny polami i miedzami, ponury, zamyślony, kulawy. Joanka patrzyła za nim, czy nie dojrzy u kulawej nogi końskiego kopyta (...). Ludzie zaś omijali go wielkim kołem, a gdy go nie mogli ominąć, odwracali głowy i żegnali się zabobonnie.

    – Wasz zagodulowany Godula godulski z diabłem kramarzy – wołały rudzkie dzieci za Joanką.

    – Wasz Godula sprzedał dusza diabłom – mówili starzy ludzie.

    – A ja widziołech, jak Zły Duch smyczył przez komin do godulowej izby worek z talarami – upierał się pijany kopidół szombierski.

    Rudzkie dzieci nie chciały bawić się z Joanką (...)

    – Idź precz – wołały i ciskały w nią kobylińcami. –Wy mieszkacie w godulowej chałupie, kaj się diabły zlatują, a Godula godulski czaruje po nocach w smorodliwej izbie i warzy złoto z ropuch w miedzianym kotliczku (...). Sugestywnie i malowniczo oddał Morcinek obraz przemysłowca widziany oczyma ludu. Gorzej, że na następnych stronach w usta księdza włożył wiadomości nieprawdziwe: Miał lat pięć, przyszła cholera, zabrała mu ojca, matkę i rodzeństwo. Ponieważ zaś ojciec był tylko biednym fornalem dworskim, przeto nie zostawił po sobie żadnego majątku (...) Poszedł więc do Polski, gdzie przez dwa lata pasał bydło. Potem wrócił na Śląsk i najął się w służbę u pewnego karczmarza w Toszku. Był chłopcem stajennym. Jednego razu zatrzymał się w tej karczmie graf (...) Ballestrem. (...) Młody Goduloszek wyczyścił mu tak pięknie jego konia, że graf (...) był zachwycony. (...) Karol Godula chodził teraz z flintą po pławniowskich lasach i ścigał raubczyków i biedotę wiejską. (...) Raubczycy napadli na gajowego Godulę, zbili go ciężko i poranionego ze złamanymi rękami i ze złamaną nogą oraz pozbawionego męskości powiesili za nogi na drzewie. (...) Chorował i w końcu wstał niepodobny do dawnego Karola Goduli. Chudy, krzywy, kulawy z bezwładną lewą ręką, brzydki na twarzy bo oszpecony bliznami (...) i coś mu padło na rozum. Stał się dziwakiem, samojednikiem, odludkiem. Siedział teraz po nocach (...) ślęczał nad księgami, coś mierzył, ważył, obliczał (...) grzebał w

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1