Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Old Surehand: Tom III
Old Surehand: Tom III
Old Surehand: Tom III
Ebook297 pages3 hours

Old Surehand: Tom III

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Książki Karola Maya przyciągają czytelników ekscytującymi przygodami rozgrywającymi się w dzikich i malowniczych sceneriach Dzikiego Zachodu. „Old Surehand” to seria opowieści, której głównym bohaterem jest ów tajemniczy myśliwy. W rozwiązaniu jego rodzinnej tajemnicy pomagają mu Old Shatterhand i Winnetou. Cała trójka przeżywa przy tym wiele emocjonujących i mrożących krew w żyłach przygód, wielokrotnie ocierając się o śmierć w starciach z Indianami i niedźwiedziami grizzly.
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateMar 11, 2017
ISBN9788381153744
Old Surehand: Tom III

Read more from Karol May

Related to Old Surehand

Related ebooks

Reviews for Old Surehand

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Old Surehand - Karol May

    Karol May

    Old Surehand

    Tom III

    Warszawa 2017

    Spis treści

    Rozdział 1. Szako-matto

    Rozdział 2. Kolma-puszi

    Rozdział 3. W Niedźwiedziej Dolinie

    Rozdział 4. Pod Czarcią Głową

    Rozdział 1

    Szako-matto

    Często zarzucali nam towarzysze moich przygód, a potem czytelnicy moich książek, że z niegodziwymi ludźmi, którzy zachowywali się względem nas wrogo postępowałem zbyt łagodnie, kiedy dostawali się w moje ręce. Rozpatrywałem te zarzuty w każdym poszczególnym wypadku, ale zawsze dochodziłem do wniosku, że postępowanie moje było właściwe. Człowiek mściwy, uprzedzając sprawiedliwość boską i ludzką, puszczając wodze swemu egoizmowi i namiętności, okazuje słabość zasługującą na pogardę. Ten, względem którego dopuszczono się złego postępku, nie może uważać siebie za powołanego do sądzenia. Gdzież znajdzie się człowiek tak czysty, wolny od winy i doskonały moralnie, żeby mógł narzucać się jako sędzia swoim bliźnim?

    W odniesieniu do ludów na pół lub całkowicie dzikich musimy być jeszcze bardziej pobłażliwi. Prześladowany przez białych, chwytający za broń Indianin godzien jest litości, a nie kary. Tak samo człowiek odepchnięty na zawsze od społeczeństwa, znajdujący schronienie na Dzikim Zachodzie i upadający tam coraz niżej, ponieważ pozbawiony jest wszelkiego moralnego oparcia, zasługuje, moim zdaniem, na pobłażliwość. Wielkoduszny Winnetou nigdy nie odmawiał takim ludziom względów, ilekroć go o to poprosiłem. Często zresztą czynił to z własnego popędu, nie czekając na moją prośbę.

    Łagodność nasza przysparzała nam nieraz kłopotów, przyznaję, ale korzyści wynikające z takiego postępowania wynagradzały je sowicie. Kto chciał się do nas przyłączyć, musiał również porzucić okrucieństwo i bezwzględność Zachodu i stosować się do naszych humanitarnych zasad.

    Old Wabble był właśnie jednym z takich nikczemnych ludzi, któremu pobłażaliśmy więcej, aniżeli na to zasługiwał. Przyczyniał się zresztą do tego i jego podeszły wiek, i pierwsze wrażenie, jakie ta niezwykła osobistość na mnie wywarła. Puściłem go więc wolno nazajutrz po usiłowanym morderstwie i kradzieży koni na farmie Fennera i sądzę, że uczyniłem to zgodnie z wolą Winnetou. Dick Hammerdull i Pitt Holbers sprzeciwiali się temu, a jeszcze bardziej agent policji Treskow, ale najwięcej wyrzutów usłyszałem od właściciela farmy. Fenner nie mógł pojąć, jak mogliśmy wypuścić człowieka, od którego kuli ocaliły mnie jedynie Bystre oczy Apacza. Mówił, że z taką głupotą nie spotkał się jeszcze w życiu, i przysiągł wziąć zemstę w swoje ręce.

    Na farmie zaopatrzyliśmy się w żywność, której zapas powinien nam wystarczyć przynajmniej na pięć dni. Przez ten czas nie potrzebowaliśmy tracić ani chwili na polowanie – specjalnie trudne wtedy, gdy z powodu bliskości czerwonoskórych albo białych nieprzyjaciół nie wolno strzelać – i mogliśmy nie zatrzymując się jechać szybko za Old Surehandem.

    Właściwie należało zaraz po wyruszeniu poszukać śladów Old Wabble’a, który dał do poznania, co z jego strony nam grozi. Chcieliśmy jednak jak najrychlej doścignąć Old Surehanda, a poza tym mieliśmy przed sobą „generała i Toby ego Spencera, którzy podążali spiesznie do Kolorado, przeto osoba starego „króla cowboyów miała dla nas drugorzędne znaczenie.

    Ponieważ Republican River zakreśla łuk za farmą Fennera, oddaliliśmy się od wody i pojechaliśmy prosto prerią, aby później znów wrócić do rzeki. Zobaczyliśmy tu ślady cowboyów, którzy ostatniej nocy bez skutku szukali Old Wabble’a i jego towarzyszy. Później i te ślady zniknęły. Aż do wieczora tego dnia nie spotkaliśmy żadnej ludzkiej istoty.

    O zachodzie słońca stanęliśmy znowu nad Republican River. Chociaż ta rzeka, jak wszystkie w Kansas, jest szeroka i płytka, Winnetou poprowadził nas do brodu, który znał z dawniejszych wędrówek.

    Znalazłszy się na drugim brzegu, przecięliśmy pas zarośli, które ciągnęły się nad wodą, i wydostaliśmy się znów na otwartą prerię. Tutaj, niedaleko owych zarośli, biegł trop równoległy do rzeki, w odległości może pięciuset kroków od nas. Dick Hammerdull wskazał nań palcem i rzekł do swego przyjaciela:

    – Czy widzisz ten ciemny pas w trawie, Holbers, stary szopie? Jak sądzisz, czy to nie trop ludzki przypadkiem?

    – Jeśli uważasz, że to trop, to nie mam nic przeciwko temu, kochany Dicku – odparł zapytany. – Musimy zaraz sprawdzić, skąd i dokąd prowadzi.

    Ale Winnetou zawrócił w milczeniu na prawo i pojechał wzdłuż brzegu, nie troszcząc się o ślady.

    – Czemuż tam nie jedziecie, Mr Shatterhand?! – zawołał Hammerdull. – Na Dzikim Zachodzie trzeba przecież odczytać każdy zauważony trop ze względu na bezpieczeństwo! Musimy się bezwarunkowo dowiedzieć, skąd i dokąd prowadzi.

    – Prowadzi ze wschodu na zachód – odrzekłem.

    – Jak to? Tego nikt nie może z góry wiedzieć. Trop może także biec z zachodu na wschód.

    Pshaw! Od kilku dni mamy wiatr z zachodu, a więc trawy położyły się, zwrócone końcami ku wschodowi. Każdy westman wie, że trop biegnący w tym właśnie kierunku byłby bardzo niewyraźny. Te ślady natomiast, leżące przynajmniej o pięćset kroków stąd, widzimy doskonale, co dowodzi, że ktoś przejeżdżał tędy ze wschodu na zachód.

    – Do wszystkich diabłów, to świetny sposób! Ja bym na to nie wpadł! Ale, Mr Shatterhand, musimy mimo to zbadać trop, by przekonać się, ile osób go zostawiło.

    – Nie potrzebujemy zbaczać z drogi o pięćset kroków. Wszak widzicie, że wkrótce zetkniemy się znów ze śladem.

    Niedaleko od brodu ujrzeliśmy na prerii zielony pas, który stykał się z zaroślami nad rzeką i wskazywał na obecność potoku, wpadającego do Republican River. Do ostatniego zakrętu tego strumienia przytykał lasek w odległości może jednej mili angielskiej od nas. Zatrzymaliśmy się, gdyż trop zbliżył się nagle z lewej strony do zakrętu rzeki, gdzie znajdowaliśmy się właśnie. Były to ślady samotnego jeźdźca, który zatrzymał się tu na krótko. Nie zsiadał wcale z siodła, a odciski przednich nóg konia tworzyły półkole nad odciskami kopyt tylnych. Z tego należało wnosić, że jeździec, przybywszy ze wschodu, rozglądał się zwracając konia w trzech pozostałych kierunkach i szukał kogoś czy czegoś, po czym ruszył prosto do lasku nad potokiem. Obaj z Winnetou zwróciliśmy oczy w kierunku owej kępy drzew.

    Właściwie mogliśmy się nie troszczyć o to, kim był nieznany jeździec, a lasek także nie miał w sobie nic szczególnego. Ale trop zostawiono zaledwie przed pół godziną, a ta okoliczność była dostatecznym powodem, aby zachować się ostrożnie i z rozwagą.

    Uff! Wouh-keca! – odezwał się Apacz wyciągając rękę w stronę lasu.

    – Wouh-keca to wyraz z narzecza Indian zamieszkujących Dakotę, który oznacza dzidę. Zdziwiło mnie, że Winnetou nie użył odpowiedniego słowa w języku Apaczów, ale wyjaśniło się to wkrótce. Zarazem przekonałem się znowu, po raz chyba setny, jak bystre oczy miał mój przyjaciel. Patrząc w kierunku jego wyciągniętej ręki spostrzegłem na skraju lasu drzewo z wysuniętym daleko konarem, do którego przytwierdzona była dzida. W tym oddaleniu wyglądała jak kreska zrobiona ołówkiem na niebie, czerwonym od zachodu słońca. Gdyby trop nie zwrócił naszej uwagi na lasek, nikt z nas nie byłby zobaczył tej włóczni.

    – Nie mogę jej dojrzeć – powiedział Dick Hammerdull – ale jeśli to rzeczywiście włócznia, jak mówicie to każdy przecież wie, że włócznie nie rosną na drzewach. To pewnie jakiś znak.

    – Znak człowieka pochodzącego z Dakoty – potwierdził Winnetou. – Nie wiem tylko, do jakiego szczepu należy.

    – Do jakiego szczepu to wszystko jedno! Cud prawdziwy, że są oczy, które o milę potrafią rozpoznać włócznię! Teraz chodzi o to, czy ta dzida może mieć jakieś znaczenie dla nas.

    – Rozumie się, że nie jest dla nas obojętna – odparłem. – Oprócz Osedżów nie ma tutaj innych Indian z Dakoty, a wiemy, że Osedżowie wykopali topór wojenny. Musimy więc zbadać przeznaczenie tego znaku.

    Apacz skierował się ostrożnie na północ, a my ruszyliśmy za nim. Gdy straciliśmy lasek z oczu, zawróciliśmy na zachód, żeby się dostać do potoku. Znalazłszy się nad jego brzegiem, mogliśmy, jadąc w górę biegu wody, pod osłoną zarośli zbliżyć się do lasku od północy. Tu Winnetou zsiadł z konia, oddał mi swoją strzelbę i powiedział:

    – Moi bracia zaczekają tutaj, dopóki nie wrócę. Chcę zbadać, co tam jest pod tym drzewem z włócznią.

    Obowiązki tego rodzaju Apacz brał najchętniej na siebie. Nie sprzeciwialiśmy się temu nigdy, gdyż w podchodzeniu nieprzyjaciela nikt mu nie mógł dorównać. Zsiadłszy z koni, zapędziliśmy je w zarośla aż do potoku, żeby się napiły, i usiedliśmy na ziemi, czekając na powrót wodza, który po upływie zaledwie pół godziny zjawił się obok nas i oznajmił:

    – Blada twarz siedzi pod drzewem z włócznią i czeka na czerwonego wojownika, który był tam przez pół dnia i odjechał, aby zaopatrzyć się w mięso.

    – A kim jest ten biały, który siedzi pod drzewem? – zapytał Dick.

    – To Old Wabble – odpowiedział krótko Winnetou.

    – Do kroćset piorunów! Czego ten cowboy tu chce?

    Winnetou wzruszył ramionami, a grubas pytał dalej:

    – Na kogóż on może czekać?

    – Na Szako-mattę.

    – Szako-mattę? Nie znam go i nigdy o nim nie słyszałem. Czy wódz Apaczów wie, co to za człowiek?

    Winnetou skinął głową, a mały grubas dopytywał się dalej ciekawie:

    – Czy to jakiś dzielny wojownik?

    To pytanie było zbyteczne, bo Szako-matto znaczy „Siedem Niedźwiedzi", rozumie się szarych. Kto zabił siedem szarych niedźwiedzi i samotnie wstępuje na ścieżkę wojenną, ten musi odznaczać się nie lada odwagą. Toteż Winnetou nic nie odpowiedział, wziął swoją strzelbę, pochwycił konia za cugle, po czym opuściliśmy naszą kryjówkę. Było teraz coś ważniejszego do roboty niż wdawać się w pogawędki. Udaliśmy się na skraj zarośli, a potem skradając się wzdłuż nich dotarliśmy do lasku. Tam Winnetou powiedział do nas stłumionym głosem:

    – Old Shatterhand pójdzie ze mną, a reszta białych braci zostanie tutaj, dopóki nie zagwiżdżę trzy razy. Wtedy przyprowadzicie konie do drzewa, na którym wisi włócznia; zastaniecie nas tam z jeńcami.

    Powiedział to z taką pewnością siebie, jakby mógł z góry przewidzieć, co się stanie. Odłożyliśmy strzelby, po czym nie wychylając się z zarośli podążyliśmy W górę potoku.

    Zmrok już zapadał, a że w dodatku znajdowaliśmy się w gęstwinie, dokoła nas było ciemniej niż na prerii. Mimo to posuwaliśmy się naprzód bez najmniejszego szmeru. Dotarłszy do miejsca, w którym potok skręcał W prawo, znaleźliśmy się w lasku bez podszycia, gdzie wygodniej było podchodzić. Przemykając się od drzewa do drzewa, zbliżyliśmy się wreszcie do tego, na którym wisiała włócznia. Stało ono na skraju lasu, wskutek czego było tam jaśniej aniżeli pod gęstymi konarami, które nas dotychczas osłaniały; mogliśmy przeto widzieć, co się dzieje pod owym podejrzanym drzewem.

    Była tam pod małym pagórkiem opuszczona jama królicza, a przy niej siedział spokojnie „król cowboyów". Koń jego pasł się w niewielkiej odległości na otwartej polanie. Ta okoliczność dowodziła, że Old Wabble czuł się tu zupełnie bezpiecznie, w przeciwnym razie byłby konia ukrył w lesie, obok drugiego wierzchowca, którego dostrzegliśmy przywiązanego do drzewa. Ten silnie zbudowany skarogniady ogier osiodłany był po indiańsku, ale na grzbiecie miał ciemny, skórzany czaprak, co jest u czerwonoskórych rzadkością. Powycinane w nim figury przedstawiały siedem niedźwiedzi, które widać było wyraźnie, gdyż czaprak miał białe, również skórzane podbicie.

    Zrozumiałem teraz, dlaczego Winnetou mógł z taką pewnością twierdzić, że Old Wabble czeka na Szako-mattę, którego nazwisko oznacza „Siedem Niedźwiedzi".

    Wszystko wskazywało na to, że wódz odszedł na krótko, by zapolować i zdobyć trochę żywności. Cennego konia zostawił samego, uważał więc tę okolicę i lasek za zupełnie bezpieczne. Obecność Old Wabble’a, czekającego nań tak spokojnie, kazała się domyślić, że szło tutaj o jakieś od dawna ułożone spotkanie. Nietrudno było odgadnąć, jakiego rodzaju sprawy ich łączyły. Old Wabble’a nazywano nie bez racji „mordercą Indian" i wszyscy czerwonoskórzy nienawidzili i bali się go równocześnie. Wódz indiańskiego plemienia mógł tylko w tym wypadku zawrzeć z nim przymierze, jeśli spodziewał się wyjątkowych korzyści. Osedżowie znajdowali się na ścieżce wojennej, mogło więc chodzić tylko o jakieś łajdactwo wymierzone najprawdopodobniej przeciwko białym. Nie po raz pierwszy zresztą sprzymierzał się Szako-matto z Old Wabble’em, używając go jako szpiega.

    Kiedy Winnetou z taką pewnością twierdził, że weźmiemy do niewoli dwu jeńców, był przekonany, iż niedługo będziemy czekali na powrót Osedża. Ja też tak sądziłem, gdyż z nastaniem ciemności o polowaniu nie mogło być mowy. Istotnie, po chwili ujrzeliśmy Indianina zdążającego do lasku tak swobodnie, jak gdyby się nie obawiał żadnej niepożądanej wizyty. Był niezbyt wysoki, lecz niezmiernie barczysty, lat około pięćdziesięciu. W jednej ręce niósł strzelbę, a w drugiej zabitego dzikiego indyka. Dochodząc do lasu zobaczył widocznie pomimo ciemności ślady, bo zatrzymał się i zaczął je badać.

    – To ja, Old Wabble, tu jestem! – zawołał spomiędzy drzew stary cowboy. – Chodźże do mnie!

    – Czy są z tobą inne blade twarze?

    – Nie. Czy nie widziałeś po śladach, że sam przyszedłem?

    – Old Wabble niewątpliwie nie sam znajdował się nad Republican River, ale towarzyszy jego nie było widać w pobliżu. Albo chciał ukryć przed nimi to, że zetknął się z Osedżem, albo zostawił ich może, by czyhali gdzieś na nas z ukrycia.

    Szako-matto zbliżył się powoli do Old Wabble’a, usiadł obok niego i zapytał:

    – Kiedy Old Wabble przyszedł tutaj?

    – Mniej więcej przed dwiema godzinami – odpowiedział starzec.

    – Czy Old Wabble zauważył od razu umówiony znak?

    – Nie. Ale gdy rozejrzałem się stojąc nad zakrętem rzeki, pomyślałem sobie, że ten lasek nadaje się dobrze na kryjówkę. Przyjechałem tu i zobaczyłem włócznię. Bardzo dobre wybrałeś miejsce.

    – Jesteśmy tutaj zupełnie bezpieczni. Ja przyjechałem już wczoraj, spodziewając się, że i ty się zjawisz. Musiałem czekać na ciebie do dzisiaj, zapas mięsa mi się skończył, dlatego odszedłem, by upolować ptaka.

    – Niech się wódz Osedżów na mnie nie gniewa – odpowiedział Old Wabble. – Powiem mu potem, dlaczego się spóźniłem, a ta wiadomość sprawi mu wielką przyjemność.

    – Czy Old Wabble był w farmie Fennera?

    – Tak. Przybyliśmy do niej na krótko przed południem. Zwiedzenie trzech innych farm, na które także zamierzacie napaść, zabrało nam więcej czasu, niżeśmy przypuszczali. Mimo to byłbyś czekał na nas tylko do nocy, gdyby nie pewna sprawa, o której ci opowiem, jeśli zgodzisz dopomóc mi w moim przedsięwzięciu.

    – Co Old Wabble ma na myśli?

    – O tym dowiesz się później. Najpierw chciałbym opisać te cztery farmy, do których się wybieracie.

    Przysunąwszy się teraz całkiem blisko, słyszeliśmy każde ich słowo, bo mówili prawie głośno. Potwierdziły się moje przypuszczenia co do roli Old Wabble’a jako szpiega Osedżów. W tej chwili chodziło o ograbienie czterech wielkich farm, łącznie z posiadłością Fennera. Była to zwykła historia, powtarzająca się stale. Biali oszukali Osedżów przy dostawach, a ci, żeby to sobie wynagrodzić, zajęli bydło na jednej z farm. Właściciel farmy puścił się ze swoimi ludźmi za nimi w pogoń i zabił kilku wojowników. Zdaniem Osedżów, wymagało to zemsty, toteż na radzie wojennej postanowiono wydać walkę bladym twarzom. Najpierw miano uderzyć na cztery wielkie farmy nad Republican River. Ponieważ jednak służyła tam pokaźna liczba cowboyów, a czerwonoskórzy bali się tych na pół dzikich i śmiałych ludzi, przeto wysłali szpiegów, by się dowiedzieć, z ilu cowboyami będą mieli do czynienia. Nie mogli tego zadania powierzyć Indianom, a zwłaszcza wojownikom własnego szczepu, i Szako-matto był w wielkim kłopocie, kiedy nagle przypadek sprowadził w te strony Old Wabble’a i jego towarzyszy. Widocznie Indianin miał już z nim kiedyś podobne konszachty, bo stary od razu zgodził się na jego propozycję. Stanęła umowa, że Osedżowie zabiorą skalpy, broń i trzody napadniętych, Old Wabble zaś resztę mienia, to znaczy pieniądze lub przedmioty dające się łatwo sprzedać. Zauważyliśmy, że Szako-matto nie nazywał „króla cowboyów" swoim bratem, lecz Old Wabble’em; widocznie takie łotry zarówno u Indian, jak i u białych wywołują jednakową odrazę.

    Gdy Old Wabble puszczał się na zwiady, Osedżowie nie byli jeszcze przygotowani do wyprawy, a ponieważ zbadanie możliwości obronnych czterech farm było bardzo ważną sprawą, wódz wybrał się sam, aby nad zakrętem rzeki Republican usłyszeć sprawozdanie starego. Dzida miała oznaczać miejsce spotkania.

    Old Wabble opowiedział o przebiegu swego poselstwa, a i jego słów wynikało, że farmy można łatwo wziąć, z małymi dla napastników stratami. Rady jego w tym względzie pomijam, gdyż wskutek naszego wmieszania się w całą sprawę zaniechano napadu. Wódz zresztą interesował się głównie tajemniczym przedsięwzięciem, o którym wspomniał Old Wabble na początku rozmowy.

    – Wódz Osedżów – rzekł chytrze stary cowboy – musi mi odpowiedzieć wpierw na kilka pytań, zanim usłyszy, o co chodzi. Czy znasz wodza Apaczów, Winnetou?

    – Znam tego psa!

    – Nazywasz go psem? Czy występował wrogo przeciwko tobie?

    – Niejeden raz! Przed trzema laty wykopaliśmy topór wojenny przeciw Szejenom i w kilku potyczkach zabiliśmy wielu ich wojowników. Wtem zjawił się Winnetou i objął nad nimi komendę u boku ich naczelnika. Jest on bojaźliwszy niż kujot, ale przebieglejszy niż tysiąc bab. Najpierw udał, że chce z nami walczyć, ale nagle cofnął się i zniknął po drugiej stronie Kansasu. Kiedy szukaliśmy tam na próżno jego i zbiegłych Szejenów, pośpieszył czym prędzej do naszych wigwamów i zabrał trzody i inny dobytek. Z naszego własnego obozu uczynił twierdzę, w której zamknął się z częścią naszych wojowników, starcami, kobietami i dziećmi i bronił jej wspólnie z Szejenami. W ten sposób zmusił nas do zawarcia pokoju, który jego nie kosztował ani kropli krwi, a nas okrył niesławą. Niech Wielki Duch sprawi, żeby ten parszywy Pimo wpadł mi kiedy w ręce.

    Fortel wojenny, o którym Szako-matto opowiadał, był arcydziełem strategicznym Winnetou. Niestety, nie bytem świadkiem tego zdarzenia, ale znałem wszystkie szczegóły ciekawego manewru, którym wódz nie tylko ocalił od pewnej zagłady zaprzyjaźnionych z Apaczami Szejenów, ale jeszcze, pomimo liczebnej przewagi nieprzyjaciela, poprowadził ich do zwycięstwa bez rozlewu krwi.

    – Dlaczego nie zemściliście się na Winnetou? – spytał Old Wabble. – Przecież pojmać go tak łatwo! Rzadko przebywa w wigwamach Apaczów, bo zły duch pędzi go ciągle po preriach i górach. Nie lubi licznego towarzystwa, wystarczyłoby więc rzucić się na niego, żeby go dostać w swoje ręce.

    – Mówisz tak, jak gdybyś się nie zastanawiał nad swymi słowami. Właśnie dlatego, że włóczy się nieustannie, trudno go schwytać. Wskazywano nam już nieraz miejsca, w których się miał znajdować, ilekroć jednak przyszliśmy tam, już go nie było. Podobny jest do zapaśnika, którego nie można ująć, bo ciało ma wysmarowane tłuszczem. Czasem jest się już pewnym, że się go schwyta, ale wtedy zjawia się przy nim blada twarz, którą nazywają Old Shatterhand. Ten biały to największy czarownik na świecie. Jeśli on jest z Apaczem, to i stu Osedżów nie zdoła na nich uderzyć, a tym mniej wziąć do niewoli.

    – Ja ci dowiodę, że się mylisz. Czy Old Shatterhanda uważasz także za swego wroga?

    Uff! Jego nienawidzimy jeszcze bardziej aniżeli Winnetou, który jest przynajmniej Indianinem i należy do wielkiego ludu czerwonoskórych. Old Shatterhand dopomagał Utajom, którzy z nami walczyli, okazał się też najgroźniejszym wrogiem Ogellallajów, naszych przyjaciół i braci. Biada mu, jeśli się dostanie w nasze ręce! Ale do tego nigdy nie dojdzie, bo i on, i Winnetou podobni są do wielkich ptaków, które unoszą się wysoko nad morzem i nie dają się pochwycić.

    – Znowu się mylisz. Wiem, gdzie ci dwaj teraz przebywają, i jestem pewien, że bardzo łatwo będzie ich można ująć.

    Uff! Czy to możliwe? Czy ich widziałeś?

    – Nawet mówiłem z nimi.

    – Gdzie, gdzie? Powiedz prędzej!

    Old Wabble odparł po namyśle z udanym spokojem:

    – Mogę ci pomóc w pojmaniu Winnetou, Old Shatterhanda i jeszcze trzech bladych twarzy, ale tajemnicę tę wyjawię ci tylko pod pewnym warunkiem. Weźmiemy do niewoli wszystkich pięciu. Wy dostaniecie tamtych białych, a mnie zostawicie Old Shatterhanda i Winnetou.

    – Kim są tamte blade twarze?

    – Dwaj westmani, Dick Hammerdull i Pitt Holbers, oraz agent policji nazwiskiem Treskow.

    – Nie znam ich. Jak możesz wymagać od nas, żebyśmy, pojmawszy wszystkich pięciu, wzięli tych, którzy nam są zupełnie obojętni, a tobie oddali dwu, na których nam właśnie zależy?

    – Żądam tego, bo ja przede wszystkim muszę się zemścić na Winnetou i Old Shatterhandzie. Jestem tak spragniony odwetu, że życie bym poświęcił, byleby tylko mój zamiar wykonać. A zresztą to ja ich osaczyłem, przeto mnie należy się pierwszeństwo.

    Wódz Osedżów namyślał się przez chwilę, a potem rzekł:

    – Gdzie oni są?

    – Całkiem blisko, to jasne.

    Uff! Uff! Kto by to przypuszczał? Ale czy ci nie umkną?

    – Potrzebuję tylko pewnej liczby twoich wojowników, żeby ich pochwycić.

    – Potrzeba ci moich wojowników? Inaczej nie zdołasz ich pojmać?

    – Nie.

    – To znaczy, że ich jeszcze nie masz w swojej mocy. Chcesz dopiero rękami moich wojowników zapędzić ich w matnię. Dziwię się wobec tego, że stawiasz tak wysokie wymagania i żądasz dla siebie tych właśnie, którzy zasłużyli na naszą zemstę.

    – Nie dostaniecie nic, jeśli nie spełnisz mojej woli.

    Uff! A co ty byś osiągnął, gdyby ci nie pomogli

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1