Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Oblężenie Warszawy
Oblężenie Warszawy
Oblężenie Warszawy
Ebook129 pages1 hour

Oblężenie Warszawy

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Powieść historyczna przeznaczona dla każdego czytelnika, dzięki której przeniesiemy się w czasy insurekcji kościuszkowskiej. Poszerzymy swoją wiedzę historyczną w bardzo przystępny i ciekawy sposób.
LanguageJęzyk polski
PublisherKtoczyta.pl
Release dateOct 22, 2017
ISBN9788381361323
Oblężenie Warszawy

Read more from Walery Przyborowski

Related to Oblężenie Warszawy

Related ebooks

Related categories

Reviews for Oblężenie Warszawy

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Oblężenie Warszawy - Walery Przyborowski

    Walery Przyborowski

    Oblężenie Warszawy

    Warszawa 2017

    Spis treści

    Rozdział pierwszy

    Rozdział drugi

    Rozdział trzeci

    Rozdział czwarty

    Rozdział piąty

    Rozdział szósty

    Rozdział siódmy

    Rozdział ósmy

    Rozdział dziewiąty

    Rozdział pierwszy

    Śliczne, złote słońce majowego poranku już dość wysoko wzbiło się na jasnolazurowym niebie, dogrzewając coraz mocniej, kładąc swe świetlne, migotliwe promienie na szerokich łanach zielonego zboża, na domkach rozrzuconych koło wielkiej drogi, prowadzącej ze wsi Górce do Warszawy. Droga to była szeroka, piaszczysta, obsadzona po obu stronach karłowatymi, wiecznie rozczochranymi wierzbami lub gdzieniegdzie smukłą topolą, przedwcześnie toczoną przez robactwo. Poza drogą, poza domkami z rzadka rozrzuconymi koło gościńca i ukrytymi w klombach zieleni, rozkładała się daleka, cicha, pełna poetycznego wdzięku i smutku płaszczyzna, na której szmaragdowym tle rysowały się wioski, domy, pałacyki pańskie – płaszczyzna, której jedną ścianę tworzyło olbrzymie, otulone w mgły i dymy, cielsko Warszawy. Promienie słoneczne zapalały na jej dachach jarzące, złote i purpurowe blaski, ślizgały się po wieżach strzelających śmiało pod lazury nieba i ginęły w tumanach sinej dali i nieskończoności; obraz ten wśród sielskiej ciszy panującej koło drogi, wobec szalonej burzy wrzącej w kraju, nie był pozbawiony pewnej majestatycznej, groźnej i smutnej poezji.

    Na drodze, którąśmy powyżej opisali, spośród tumanów żółtego kurzu, który, nie rozpędzany wiatrem, leniwie się unosił w powietrzu, ukazała się mała bryczka, zaprzężona w jednego konika, który postępował zwolna, noga za nogą, ciągnąc z istotnym wysiłkiem koła głęboko zarzynające się w piasku gościńca. Koń był mocno spocony i widocznie nie miał wielkiej ochoty pospieszać po piasku, w który się zagłębiał po pęciny – nie naglił go też do pośpiechu powożący mężczyzna, zajęty żywą acz cichą rozmową z młodą dziewczyną.

    Wózek był maleńki i oboje, tak mężczyzna, a raczej młody chłopak, jak i dziewczyna, siedzieli na tyle wózka dość niewygodnie i ciasno. Ale nie zważali oni na to – oboje byli młodzi, a jak wiadomo, w tym rozkosznym wieku największe przykrości i niewygody wydają się niczym, drobiazgiem niewartym, by na niego zwracać uwagę.

    Oboje byli młodzi – zwłaszcza dziewczyna śmiała się takim życiem, taką młodością i swobodą tej młodości, że aż miło było na nią patrzeć. Jasna blondynka o bujnych, ze złotym odcieniem włosach, ukrytych pod szerokim słomianym kapeluszem, patrzyła w świat swymi dużymi, zda się z lazurów i aksamitu utkanymi oczami, tak wesoło, tak radośnie – jak gdyby nigdy smutniejsza, poważniejsza myśl nie zajrzała do tej ślicznej główki, pod te bujne, złote sploty włosów. Rumiana i biała, o twarzyczce okrągłej, o melancholijnym, powłóczystym i wilgotnym spojrzeniu, o ustach jak gdyby wyrzezanych w koralu, zbudowana dobrze, zręcznie, była tak miłym zjawiskiem, że wcale dziwić się nie należy, iż towarzyszący jej młodzieniec romansując z nią zapomniał o palących promieniach słońca, o nieznośnym kurzu i lenistwie swego konia. Od kapelusza, przewiązanego czerwoną kokardą, jak to wówczas nakazywała moda i bezpieczeństwo osobiste, spadała na główkę i kark dziewczyny biała muślinowa zasłona, z pewną kokieterią związana pod brodą, stanowiąc na pół obłoczystą, na pół eteryczną ramę koło pulchnej, rumianej i śmiejącej się twarzyczki dziewczęcia. Był to zresztą typ może niezupełnie polski, może zanadto ziemski i pełen krwi, ale z tym wszystkim powabniejszy niż wymuskane i blade salonowe pół widma, pół kobiety.

    Za to siedzący obok chłopak, acz pod wzglądem swej silnej, męskiej i jędrnej budowy był podobny do dziewczyny, pod wielu jednak innymi względami stanowił z nią uderzający kontrast. Mocny brunet o dużych, ognistych oczach, o cerze śniadej, okraszonej ciemnopurpurowym rumieńcem, szczupły na twarzy, z nosem polskim, łagodnie zagiętym, był istnym czystym typem polskiej rasy. Wybitnie zarysowane brwi, ostro wydające się kąty ust, cała wreszcie twarz mówiła o energii, silnej woli i stanowczości charakteru młodzieńca. W tej chwili jednak twarz ta, zwrócona do sąsiadki, nosiła na sobie dziwnie miły, wesoły, szczęśliwy wyraz. Usta przykryte maleńkim, miękkim, czarnym wąsikiem śmiały się do dziewczyny, a ręka mimowolnie obejmowała jej kibić, czemu się dziewczyna niby broniła, niby nie, jak to zwykle bywa w takim słodkim sam na sam.

    Bo w istocie byli sami. Na drodze żywej duszy nie było widać – gdzieniegdzie tylko przy chacie na przyzbie wylegiwał się pies lub kot, grzejąc się na słońcu, czasem brudny, w nędznej koszulinie przepasanej krajką dzieciak grzebał się w piasku – nic więcej. Cała ta daleka, smutna płaszczyzna pod Warszawą drzemała pod słońcem majowym w ciszy i spokoju. Od czasu do czasu lekki wietrzyk powiał, rozpędził tumany kurzu, przyniósł zapach bzu lub pól ożywionych bujną roślinnością, ochłodził nieco skwarne powietrze, pocałował dziewczynę i w końcu zanucił gdzieś w dali śpiewany, świeżo wówczas skomponowany polonez:

    „A kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów..."

    i urywając, gubiąc po drodze strofki, nikł gdzieś w przestrzeni pod czystym błękitem majowego nieba.

    Mogli więc nasi podróżni swobodnie rozmawiać i swobodniej jeszcze patrzeć sobie w oczy. A zapatrzeni byli tak, że nie zważali wcale, jak kurz zmienił purpurową kokardę na kapeluszu dziewczyny na jakąś brudnożółtą wstążką, że na wojskowej, amarantowej rogatywce młodzieńca kładły się całe plastry miałkiej, duszącej ziemi. Niemniej cierpiał i mundur młodzieńca – był on bowiem w mundurze milicji, a raczej gwardii obywatelskiej, świeżo uformowanej w Warszawie. W strojnym i ozdobnym tym mundurze było mu bardzo do twarzy – amarantowe obszlegi i rabaty ubiegały się o pierwszeństwo z żywym rumieńcem policzków, a w błyszczących guzikach i w rękojeści szabli przeglądały się promienie słońca, łamiąc się i śmiejąc jarzącym blaskiem.

    – To być nie może, panie Józefie – mówiła dziewczyna wysuwając się zręcznie z objęć chłopaka – to być nie może – ojciec się nigdy na to nie zgodzi.

    – Jakże to, nie zgodzi się! dlaczegożby się nie miał zgodzić?

    – Pan tak mówi, jakby pan nie miał ojca... już ja się dość naprosiłam i napłakałam – dodała ciszej, spuszczając oczy – a tylko ofuknął mnie i koniec.

    – A! to już tego nic a nic nie rozumiem. Bo proszę ja ciebie, moja Klarciu – począł młodzieniec poprawiając się na siedzeniu – czym to ja przybłęda jaki, biedota alboli też hultaj, żeby się ojciec nie miał zgodzić na nasz ślub zaraz teraz? Przeciem ja obywatel, mam kamienicę na Starym Mieście i Balcerzy nie są dzisiejsi – piszą o nas po kronikach...

    – To to ojciec mi i mówi, iż mu to honor robi, iż tak zacny obywatel jak pan Józef o mnie się stara – szeptało dziewczę rumieniąc się.

    – A więc! a choć ja tam do tego nie przywiązuję żadnego znaczenia, bo teraz są takie czasy, że wszyscyśmyobie równi, wszelako dla ojca, pro decorum, to się tak gada... Ono więcej znaczy moja szarża porucznikowska gwardii municypalnej niż wszystkie przodków imiona... to ojciec powinien sobie, moja Klareczko, wziąć pod rozwagą.

    Wyrzekłszy to objął dziewczynę wpół, szybko obejrzał się dokoła i jeszcze szybciej wycisnął gorący pocałunek na rubinowych ustach dziewczyny. Ta wyrwała się gwałtownie, obejrzała dokoła i rzekła spłoniona jak wiśnia:

    – Co też pan Józef wyrabia, jeszcze kto zobaczy i obgada mnie.

    – Nikt nie obaczy, Klareczko, nikt – żywej duszy nie ma – wszyscy są przy sypaniu okopów. Pan prezydent Zakrzewski nakazał całej Warszawie i okolicy sypać okopy – czasy wojenne, żartów nie ma.

    Dziewczyna westchnęła i zapuściła swe lazurowe oczy w siną dal płaszczyzny, młodzieniec zaś tak dalej mówił:

    – Albo i to – przecie ojciec winien baczyć na to, że teraz jest wojna, ciężka wojna, że jeno patrzeć, jak pod Warszawę zwali się nieprzyjaciel... co będzie wtedy?

    – Jak to pod Warszawę? Co też mówicie, panie Józefie?

    – A tak, tak... ludzie tak gadają i wygadają zapewne. Naszym się nie wiedzie, słyszę, pod Szczekocinami pobili naszych. Ale co tam... obaczymy, jako będzie; to tylko pewna, że w takich niebezpiecznych czasach ojciec mi cię powinien dać, Klareczko, bo któż lepiej i pewniej zdoła bronić młodej kobiety jak nie mąż? Argument ten był widocznie aż nadto przekonywający dla Klary, bo westchnęła i rzekła smutnie:

    – Ja to wiem, ja to wiem, ojciec inaczej mówi. Powiada, jakże to ja mam dawać córkę za mąż, kiedy są takie czasy niespokojne i nie wiem, co będzie jutro. Niema nic pewnego... a i powiem panu Józefowi – dodała ciszej, przysuwając się do niego – że ojciec bardzo był niekontent, gdy się dowiedział, że pan został porucznikiem w milicji. Chodził po izbie i mruczał: szalona pałka! pstro w głowie! i inne tam takie rzeczy. Zły był okrutnie, ażem się bała.

    Józef, bo tak go już nazywać będziemy, niecierpliwie poruszył się na siedzeniu i rzekł sucho:

    – Ej, moja Klarciu, twój ojciec, widzę, zawsze jest Niemiec, i kwita – nie lubi on ani mnie, ani też narodu naszego, choć, jak wiadomo, dorobił się tutaj w Górcach niemałego grosza na młynie i wiatraku. Nie podoba mu się, żem ja, jako obywatel honorowy, został porucznikiem milicji, bo jest Niemiec i nie życzy nam dobrze. Wiem ja o tym, wiem i powiem ci, że mogłoby być z ojcem niedobrze – bo do ratusza przyszła nań delacja, niedawniej jak przedwczoraj – gdyby nie ja. Wiesz, Klarciu, czym to teraz pachnie taka delacja. Owo dowiedziawszy się o tym pobiegłem zaraz do Imci pana Jana Adama Bluma, mego opiekuna a teraz adiutanta municypalnego... no, i zatarło się. Ale nie zawsze się to uda... niechże się ojciec pilnuje!

    – Jezus, Maria, Józefie Święty! – załamała ręce dziewczyna – co też pan Józef mówi!

    – Mówię, jak jest, i nie głupim ja, wiem, co się święci. I powiem ci, Klarciu,

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1