Sie sind auf Seite 1von 222

Francuska »przygoda« atomowa

Charles Ailleret
Przedmowa do wydania polskiego

Autor książki generał Charles Ailleret urodził się 21 marca 1907 r. W roku 1926 ukooczył szkołę
politechniczną i następnie wyższe studia ekonomiczne i prawnicze. Druga wojna światowa zastała go
w Generalnym Inspektoracie Artylerii. Brał udział w wojnie niemiecko-francuskiej 1940 r., a po
upadku Francji, od 1942 r., był dowódcą „Strefy Północnej”1 organizacji Ruchu Oporu, związanej
z obozem gaullistowskim. Od czerwca 1944 r. więziony początkowo w Fresnes, później w
Buchenwaldzie (przez 8 miesięcy). W latach 1945-1946 członek Komisji Weryfikacyjnej Więźniów
Politycznych, następnie zastępca attaché wojskowego przy Ambasadzie Francji w Moskwie. Od
1946 r. zajmował różne kierownicze stanowiska, głównie w wojskowych instytucjach centralnych. Był
m. in. szefem Zarządu Studiów i Produkcji Uzbrojenia, dowódcą 43 półbrygady
powietrznodesantowej oraz przedstawicielem Francji w Naczelnym Dowództwie Połączonych Sił
Zbrojnych w Europie (SHAPE). W latach 1951-1960 jako dowódca broni specjalnych wojsk lądowych,
później dowódca broni specjalnych sił zbrojnych, kierował przeprowadzeniem dwóch pierwszych
doświadczalnych eksplozji atomowych na Saharze.

W latach 1960-1962 zajmował kierownicze stanowiska wojskowe w Algierii - był dowódcą 2 dywizji
piechoty górskiej, później naczelnym dowódcą francuskich sił zbrojnych w Algierii.

W latach sześddziesiątych zrobił szybką karierę - 11 lipca 1962 r. objął stanowisko szefa francuskiego
Sztabu Generalnego. W 1959 r. otrzymał stopieo generała dywizji, w 1960 r. - generała broni, w
1962 r. - generała armii. 9 marca 1968 r. zginął w katastrofie lotniczej.

Francuska „przygoda” atomowa jest niejako autobiografią generała Aillereta, obejmującą okres od
zakooczenia drugiej wojny światowej do przeprowadzenia dwóch pierwszych francuskich wybuchów
jądrowych w Reggane (Sahara) - 13 lutego i 1 kwietnia 1960 r. W swych wspomnieniach z kronikarską
dokładnością i znajomością rzeczy opisuje historię przygotowania i przeprowadzenia
doświadczalnych wybuchów jądrowych, pionierską pracą nad powołaniem do życia organów broni
specjalnych oraz zbudowaniem doświadczalnego poligonu atomowego na Saharze

Ze wzglądu na ciekawe wątki osobistych przeżyd i wspomnieo związanych ze skomplikowanym


przedsięwzięciem, jakim było tworzenie od podstaw francuskiej „siły uderzeniowej” (force de frappe),
omawiana książka z pewnością zainteresuje polskiego czytelnika, pozwoli mu lepiej zrozumied
założenia francuskiej doktryny militarnej głoszonej przez generała de Gaulle'a i realizowanej przez
autora tej książki, generała Aillereta. Wynika z niej również stosunek Francji do NATO. Na drodze do
osiągnięcia celu - stworzenia francuskich sił jądrowych, autor nie oszczędza ani wysokich osobistości
wojskowych i cywilnych, -utrudniających mu to działanie, ani sojuszników amerykaoskich,
odnoszących się z lekceważeniem do francuskich planów budowy niezależnych od Stanów
Zjednoczonych sił jądrowych oraz namawiających Francję do odstąpienia od skomplikowanego
i kosztownego przedsięwzięcia.

Zanim udało mu się przekonad wyższych dowódców oraz wpływowych polityków i deputowanych
o potrzebie wyprodukowania broni jądrowej, musiał prowadzid uporczywą walkę z przeszkodami
natury administracyjnej, finansowej i politycznej. Niebagatelną sprawą były obiekcje natury moralnej.

1
Strefa okupowana, określona w warunkach zawieszenia broni w czerwcu 1940 r.
Nie udało mu się np. pozyskad dla swych idei wybitnych uczonych francuskich. Fryderyk Joliot Curie
oraz wielu innych uczonych występowało przeciwko polityce atomowej Francji, za co oczywiście
Ailleret miał do nich żal.

Należy również podkreślid, iż uzasadniając potrzebę istnienia francuskiej force de frappe autor
powołuje się często na fakt posiadania broni jądrowej przez Wielką Brytanię, Stany Zjednoczone i
Związek Radziecki, stosując jednakowe kryteria oceny obu wielkich mocarstw - ZSRR i USA. Zapomina,
że Związek Radziecki wyprodukował tę broo w odpowiedzi na szantaż atomowy Stanów
Zjednoczonych, w obronie własnej i swoich sojuszników, w obronie światowego pokoju. Od początku
swego istnienia paostwo radzieckie prowadzi walkę o zahamowanie wyścigu zbrojeo, o powszechne
rozbrojenie.

Książka ma dla czytelnika, zwłaszcza wojskowego, jeszcze inne wartości poznawcze, traktuje bowiem
o stosunkach panujących w armii francuskiej w latach powojennych, trudnościach organizacyjnych,
zaopatrzeniowych i kadrowych oraz o mechanizmie działania instytucji wojskowych.

W okresie pobytu w Zarządzie Studiów i Produkcji Uzbrojenia krytycznie ustosunkowuje się do


występującego zjawiska braku koordynacji programów badao nad uzbrojeniem i sprzętem bojowym
z przyjętymi przez wyższych dowódców i sztaby koncepcjami użycia broni na polu walki oraz
kierunkami przezbrojenia wojsk; opisuje przykłady marnotrawstwa sił i środków. Pod jego
kierownictwem rozwinięto badania nad pociskami przeciwpancernymi SS-10 i SS-11 oraz ENTAC,
z jego inicjatywy przystąpiono do reorganizacji wyższego szkolnictwa technicznego, zaczęto wykładad
atomistykę i przygotowywad kadry oficerów-specjalistów broni jądrowej.

Ailleret występuje przeciwko wąskiemu tradycjonalizmowi, kurczowemu trzymaniu się przestarzałych


pojęd i zasad w sztuce wojennej, nieuwzględnianiu osiągnięd nauki i techniki. Pisze m. in., iż był
przekonany „o konieczności przystosowania taktyki - a następnie także strategii - do ciągłej i coraz
szybszej ewolucji uzbrojenia... (s. 52). Strategia - stwierdza dalej - nie jest pojęciem abstrakcyjnym...,
lecz techniką działania opartą tyleż na możliwościach, jakie daje uzbrojenie, co na odpowiednim
ugrupowaniu wojsk w terenie” (s. 53).

Jedenaście miesięcy spędzone w SHAPE wspomina autor jako „najbardziej pusty, najmniej użyteczny
i najbardziej nieprzyjemny rok z całej (...) służby” (s. 65). Ujemnie wyraża się o panującej w NATO
dominacji amerykaoskiej. Opisując nastroje polityczne oraz szerzącą się psychozę wojenną w kołach
NATO, autor - bez próby obiektywnego spojrzenia na ówczesną sytuację polityczno-wojskową w
Europie - ślepo powtarza, za zimnowojenną propagandą zachodnią, slogany o nieuchronności wojny,
o niebezpieczeostwie, jakie rzekomo grozi paostwom zachodnim ze strony Związku Radzieckiego,
pomijając całkowicie podejmowane przez ZSRR i inne paostwa socjalistyczne inicjatywy pokojowe
i odprężeniowe.

W Dowództwie Broni Specjalnych Ailleret poświęca główną uwagę sprawie opracowania doktryny
wojennej. W szeregu publikacji oraz wygłoszonych referatach lansuje pogląd, iż kraj nie posiadający
broni atomowej nie jest w stanie przeciwstawid się przeciwnikowi dysponującemu taką bronią,
wobec czego musi się poddad lub szukad opieki sojuszniczego mocarstwa atomowego, co równa się
utracie niezależności. W związku z tym, stwierdza Ailleret, „zyskanie możliwie największej siły drogą
własnego uzbrojenia jądrowego leży w oczywistym interesie Francji; tylko ta broo umożliwi jej
obronę stosunkowo niezależną, tzn. pozwoli jej pozostad krajem rzeczywiście samodzielnie
decydującym o swoim losie... Siły jądrowe, jakie Francja powinna stworzyd, mają byd przede
wszystkim siłami strategicznymi... Dopiero później można by, w miarę posiadanych środków,
przystąpid do tworzenia uzbrojenia taktycznego” (s. 87).

Ailleret był konsekwentnym orędownikiem francuskiej broni jądrowej, upatrując w niej niezbędny
instrument polityczny służący zapewnieniu wielkości i niezależności Francji. Podejmowane przezeo
w tej dziedzinie inicjatywy były zgodne z polityką de Gaulle'a. Budując francuskie strategiczne siły
jądrowe zakładał, że decyzja o ewentualnym ich użyciu może byd podjęta wyłącznie przez rząd
francuski, a nie przez NATO - organizację, którą zdominowały i której przewodzą Stany Zjednoczone.

Nie od rzeczy będzie tu przypomnied, iż Francja odegrała istotną rolę w utworzeniu Paktu
Północnoatlantyckiego i do 1958 r. aktywnie realizowała politykę natowską. Po objęciu w maju
1958 r. władzy przez generała de Gaulle'a nastąpiła zmiana polityki francuskiej wobec NATO. De
Gaulle zmierzał w kierunku przywrócenia Francji roli wielkiego mocarstwa oraz odzyskania przez nią
pełnej niezależności, zdając sobie sprawę, iż może to osiągnąd tylko przez uwolnienie Francji od
protektoratu amerykaoskiego. Pomyślne przeprowadzenie przez generała Aillereta doświadczalnych
eksplozji atomowych oraz zapoczątkowanie przez Francję produkcji broni jądrowej umożliwiło
prezydentowi de Gaulle'owi podjęcie w 1967 r. decyzji o wycofaniu francuskich sił zbrojnych ze
zintegrowanej struktury wojskowej NATO.

Utworzenie w latach sześddziesiątych francuskich sił jądrowych - w warunkach obowiązującej w


NATO amerykaoskiej strategii wojennej, zalecającej europejskim paostwom członkowskim
rozbudowę jedynie sił konwencjonalnych - miało więc wymowę antyamerykaoską. Dlatego też
posunięcie Francji spotkało się z ostrą krytyką Stanów Zjednoczonych. Jednakże nie należy
zapominad, że francuska polityka atomowa przyczyniała się do rozprzestrzeniania broni jądrowej
(utrudniając sfinalizowanie międzynarodowego układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, nad
którym z inicjatywy paostw socjalistycznych prowadzone były rokowania na forum
międzynarodowym) oraz doprowadziła do wyposażenia sił zbrojnych Francji, współdziałających
w wielu płaszczyznach z NATO (mimo ich wycofania ze zintegrowanej struktury wojskowej paktu),
w nowe niszczycielskie bronie, które, zgodnie z przyjętą strategią wojenną, miały byd użyte
w ewentualnym konflikcie zbrojnym między NATO a paostwami Układu Warszawskiego.

Co prawda, pogląd o konieczności zbudowania francuskich sił jądrowych autor uzasadniał także - na
początku lat pięddziesiątych - potrzebą przeciwstawienia się potencjałowi niemieckiemu. Broo
jądrowa miała zabezpieczyd Francję przed powtórzeniem się roku 1914 i 1940. Później Ailleret
odstąpił od powyższej argumentacji, uważając, iż agresywne zamiary Niemiec wobec Francji nie
wchodzą w rachubę. Wejście Republiki Federalnej Niemiec do NATO miało stworzyd nowe warunki
współpracy między obydwoma paostwami. W tej sytuacji jedynym przeciwnikiem, przeciwko
któremu mogła byd użyta broo jądrowa w ewentualnym konflikcie zbrojnym, pozostawał Związek
Radziecki oraz inne paostwa Układu Warszawskiego. W obronie francuskiej polityki atomowej Ailleret
wykorzystuje różne dostępne formy i środki informowania wpływowych środowisk wojskowych
i cywilnych w kraju. Publikuje artykuły w prasie codziennej i specjalistycznych czasopismach
wojskowych, uczestniczy w spotkaniach, wygłasza referaty, prowadzi wykłady, organizuje dwiczenia
aplikacyjne z zastosowaniem broni jądrowej. W dążeniu do utworzenia francuskich sił jądrowych
autor nie cofa się przed głoszeniem irracjonalnych poglądów o „dobroczynnej” roli broni jądrowej. .
W serii artykułów, m. in. pt. Broo atomowa ostatecznym argumentem narodów, Broo atomowa
czynnikiem pokoju stwierdza, że istnienie broni atomowej może bardziej sprzyjad zachowaniu pokoju
światowego niż przedwczesne, próby rozbrojenia lub też, że posiadanie broni jądrowej ułatwi
stopniowe rozbrojenie. Z posiadaniem broni jądrowej wiąże sprawę niepodległości i wolności narodu;
bez tej broni - głosi autor - naród „popadłby w niewolę taką, jaką Hitler szykował całej Europie” (s.
139). Dalej stwierdza, iż problem dysponowania przez paostwo bombą atomową nie wydawał mu się
nigdy jako taki niezgodny z zasadami moralnymi, odwrotnie „Zasługą broni jądrowej jako elementu
powstrzymującego ten rodzaj konfliktów byłoby wywarcie dobroczynnego, a nawet moralizującego
wpływu na ludzkośd” (s. 141).

Podobne poglądy głoszą dziś kompleksy wojskowo-przemysłowe Stanów Zjednoczonych i głównych


europejskich paostw NATO, wysuwając sprzeczną z tendencją odprężeniową tezę, że nie rozbrojenie,
lecz „systemy odstraszania” stanowią jedyną gwarancję pokoju. W tym duchu podejmowane są
postanowienia organów NATO, uzależniające dalsze odprężenie oraz pomyślnośd rokowao
rozbrojeniowych od jakościowego wzrostu potencjału militarnego paostw członkowskich, co
w konsekwencji prowadzi do permanentnego wyścigu zbrojeo oraz stwarza realne
niebezpieczeostwo wybuchu konfliktu zbrojnego.

Autor nie dostrzega niebezpieczeostwa dla sprawy pokoju w produkcji oraz rozprzestrzenianiu broni
jądrowej. Ma ona bowiem utorowad drogę do wielkości Francji. Dlatego też występuje przeciwko
zaleceniom Euratomu, by paostwa członkowskie wykorzystywały materiały rozszczepialne wyłącznie
dla celów pokojowych. W tym też duchu mobilizuje polityków francuskich mających ustosunkowad
się do zaleceo Euratomu.

Dążenie Francji do posiadania własnej broni jądrowej wywarło negatywny wpływ na jej politykę
w dziedzinie rozbrojenia. Francja odmówiła uczestniczenia w pracach i Genewskiego Komitetu
Rozbrojeniowego ONZ2, nie przystąpiła do rokowao wiedeoskich na temat redukcji sił zbrojnych
i zbrojeo w Europie środkowej (nie widząc potrzeby - z racji swych zainteresowao globalno-
strategicznych - redukcji swoich sił i zbrojeo w Europie środkowej), nie podpisała konwencji ONZ z
1972 r. w sprawie zakazu produkcji i użycia broni biologicznej oraz nie przystąpiła do układów
o zakazie prowadzenia doświadczeo jądrowych i o zakazie rozprzestrzeniania broni jądrowej. W tej
ostatniej kwestii stanowisko Francji uległo ewolucji. W 1975 r. prezydent Francji Valery Giscard
d'Estaing stwierdził w wywiadzie dla dziennika „Le Figaro”, że Francja „nie jest przychylna
rozprzestrzenianiu broni jądrowej”. Obecnie Francja zaczyna opowiadad się za ograniczeniem
rozprzestrzeniania tej broni.

Generał Ailleret - od 1962 r. szef Sztabu Generalnego - był teoretykiem wojskowym. Opublikował
szereg prac na temat broni jądrowej oraz jej wykorzystania w działaniach wojskowych, jak również
z dziedziny uzbrojenia. Był współtwórcą francuskiej strategii „odstraszania” i twórcą strategii
„wszystkich azymutów”.

Strategia „odstraszania” zakłada, że sam fakt posiadania określonego potencjału jądrowego


i ewentualna groźba jego użycia są wystarczającym „argumentem”, by odwieśd przeciwnika od
zamiaru rozpoczęcia wojny przeciwko Francji. Obiektem francuskich uderzeo jądrowych, ze względu
na ograniczony potencjał miały byd „cele demograficzne”, czyli ośrodki miejskie.

2
Od 1979 r. uczestniczy już w pracach tego komitetu.
W latach sześddziesiątych Francja odrzuciła założenia amerykaoskiej, później również natowskiej
strategii „elastycznego reagowania” w odniesieniu do Europy. Ailleret dał temu wyraz
w przemówieniu wygłoszonym do absolwentów Akademii Wojskowej NATO w Paryżu w 1964 roku,
oświadczając, że „francuska koncepcja prowadzenia wojny jest zdecydowanie przeciwna niektórym
założeniom strategii „elastycznego reagowania”, zwłaszcza dotyczącym prowadzenia wojny w
Europie za pomocą środków konwencjonalnych”. Kierownictwo polityczne i wojskowe Francji
uważało, że każdy konflikt w Europie od samego początku przekształci się w powszechną wojnę
jądrową. W związku z tym zalecano rozbudowę strategicznych sił jądrowych oraz ich użycie w sposób
zmasowany przeciwko siłom zbrojnym i obiektom strategicznym przeciwnika.

Ailleret głosił,, że wobec istnienia - jego zdaniem - przewagi sił konwencjonalnych Związku
Radzieckiego nad siłami zbrojnymi NATO, najskuteczniejszą metodą prowadzenia działao wojennych
przez paostwa paktu jest wykonanie strategicznych uderzeo jądrowych na Związek Radziecki w celu
zniszczenia jego potencjału ekonomicznego i wojskowego.

Wychodząc z błędnej oceny sytuacji polityczno-wojskowej, autor, zgodnie z propagandą burżuazyjną


dopatrywał się w potencjale obronnym ZSRR zagrożenia bezpieczeostwa Francji i innych paostw
zachodnich, głosił natowską tezę o przewadze sił konwencjonalnych ZSRR i paostw Układu
Warszawskiego oraz możliwości szybkiego zajęcia przez nie znacznej części terytorium Europy
zachodniej. Dla zażegnania rzekomego niebezpieczeostwa Ailleret proponuje wykonanie
strategicznych uderzeo jądrowych, a więc rozpoczęcie powszechnej wojny jądrowej. Przy
rozpatrywaniu problemu bezpieczeostwa paostw zachodnioeuropejskich autor nigdy nie brał pod
uwagę licznych inicjatyw pokojowych i odprężeniowych Związku Radzieckiego i pozostałych paostw
wspólnoty socjalistycznej, m. in. w dziedzinie rozbrojenia regionalnego i powszechnego, zakazu
produkcji i użycia broni masowej zagłady (bakteriologicznej, chemicznej, atomowej), ograniczenia
wyścigu zbrojeo, opracowania odpowiednich gwarancji bezpieczeostwa narodowego w dziedzinie
współpracy ekonomicznej i kulturalnej paostw należących do różnych systemów społeczno-
ekonomicznych. Dlatego też w tej książce oraz innych jego pracach znajdziemy szereg ocen
subiektywnych, o wyraźnie antyradzieckiej wymowie, wymagających polemicznego ustosunkowania
się.

W 1967 r. generał Ailleret opracował nową strategię „wszystkich azymutów” (tous azimuts), w której
znalazła odbicie idea de Gaulle'a zawarta w jego przemówieniu wygłoszonym w Ośrodku Wyższych
Studiów Wojskowych w 1959 r., postulująca potrzebę posiadania przez Francję „siły uderzeniowej
zdolnej do rozwinięcia się w każdym momencie i w każdym miejscu”. Założenia nowej strategii autor
przedstawił w artykule Obrona kierowana lub obrona wielokierunkowa, zamieszczonym
w dwumiesięczniku wojskowym „Revue de Défense Nationale”, w grudniu 1967 r. Ailleret zakładał, że
przyszłe wojny mogą wybuchnąd w różnych punktach świata i szybko przekształcid się w konflikt
ogólnoświatowy oraz że niebezpieczeostwo może nadejśd z różnych kierunków. Wymaga to
przygotowania sił zbrojnych do obrony wielokierunkowej, do prowadzenia działao nie tylko na
jednym, z góry określonym kierunku, lecz na wszystkich kierunkach („wszystkich azymutach”). Dla
zabezpieczenia realizacji powyższych założeo strategicznych Ailleret postulował utworzenie
strategicznych sił jądrowych wyposażonych w pewną ilośd pocisków balistycznych o zasięgu
międzykontynentalnym, uzbrojonych w głowice termojądrowe o mocy megatonowej, zdolnych
dosięgnąd każdego punktu na kuli ziemskiej. Siły te mogłyby w przyszłości - w epoce wykorzystania
kosmosu dla celów wojskowych - w sytuacji sprzyjającej i w razie potrzeby, przekształcid się
w kosmiczne siły jądrowe.

Założenia nowej strategii nie zostały rozwinięte, również nic nie uczyniono dla wcielenia ich w życie.
Francja nie przystąpiła do produkcji międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Ogólna idea
walki na różnych kierunkach, z różnymi przeciwnikami była mało przekonywająca i de facto nie miała
praktycznego znaczenia. Wydaje się nieprawdopodobne, aby strategiczna broo jądrowa mogła byd
użyta przez Francję w ewentualnym konflikcie zbrojnym przeciwko któremuś z sojuszniczych paostw
NATO. Wojska były szkolone i przygotowywane do prowadzenia wojny z głównym przeciwnikiem, za
jakiego uważano i nadal uważa się paostwa wspólnoty socjalistycznej. Niemniej jednak ogłoszenie
nowej strategii w stosunkowo krótkim okresie po wystąpieniu Francji ze zintegrowanej struktury
wojskowej NATO miało, obiektywnie rzecz biorąc, określoną wymowę polityczną także w odniesieniu
do USA. Strategia ta odegrała w pewnym sensie i określonym czasie rolę instrumentu politycznego
w walce, jaką prowadzili gaulliści o przywrócenie Francji jej wielkości oraz niezależności wobec
sojusznika amerykaoskiego.

Po śmierci generała Aillereta jego następcy odeszli od założeo strategii „wszystkich azymutów”. W
latach 1968-1978 doktryna wojenna Francji uległa dalszym przeobrażeniom. Istotny wpływ na zmianę
założeo strategicznych wywarł jakościowy i ilościowy rozwój francuskich sił jądrowych.

Dążenie francuskich kół wojskowych do bliższej współpracy z NATO sprawiło, że na początku lat
siedemdziesiątych zaczęto we Francji analizowad na nowo niektóre założenia strategii wojennej,
określad konkretniej przeciwnika, widząc go niedwuznacznie w paostwach Układu Warszawskiego.
Planowane włączenie do uzbrojenia podziemnych wyrzutni pocisków rakietowych i atomowych
okrętów podwodnych uzbrojonych w rakiety balistyczne, jak również taktycznej broni jądrowej,
wymagało wprowadzenia zmian do koncepcji użycia sił zbrojnych, a przede wszystkim określenia roli
operacyjno-taktycznych sił jądrowych. Przyjęta w tym okresie strategia „stopniowego działania”
stanowiła pierwszy krok zbliżenia do natowskiej strategii „elastycznego reagowania”. Odstąpiono od
zamiaru natychmiastowego użycia strategicznych sił jądrowych w początkowym okresie wojny,
zakładając także możliwośd prowadzenia przez krótki okres działao środkami konwencjonalnymi. W
dalszym ciągu jednak nie uznawano potrzeby posiadania dużych sił konwencjonalnych, zwłaszcza
lądowych. Przewidywano użycie taktycznej broni jądrowej przez lotnictwo taktyczne oraz siły lądowe
na wybrane cele wojskowe w strefie bezpośrednich działao, natomiast strategiczne siły jądrowe
miały byd wprowadzone do walki dopiero wówczas, gdyby użycie taktycznej broni jądrowej nie
doprowadziło do przerwania działao wojennych oraz w sytuacji bezpośredniego zagrożenia
terytorium Francji.

W połowie lat siedemdziesiątych nastąpił dalszy rozwój francuskiej doktryny wojennej. Przy
opracowywaniu nowych zasad wychodzono z założenia, że małe jest prawdopodobieostwo wybuchu
powszechnego konfliktu jądrowego, istnieją natomiast duże możliwości wybuchu wojen lokalnych
w różnych rejonach świata, nie wyłączając kontynentu europejskiego. Uważano przy tym, iż
ograniczony konflikt w Europie od samego początku przerodzi się w powszechny konflikt zbrojny,
obejmując swym zasięgiem całą Europę i strefy przyległe. W tej sytuacji opieranie doktryny wojennej
Francji na strategii „zmasowanego odwetu”,, której podstawę stanowiły strategiczne siły jądrowe,
przy niedostatecznej rozbudowie sił konwencjonalnych, nie pozwoliłoby Francji przeciwstawid się
tym, którzy chcieliby zmienid status quo w Europie. W wypadku konfliktu zbrojnego Francja byłaby
zmuszona na początku wojny użyd strategicznych sił jądrowych lub też ustąpid przeciwnikowi. W tym
kontekście poprzednia strategia „odstraszania” nie była w stanie zagwarantowad Francji poczucia
bezpieczeostwa. Uznano, iż w obecnej sytuacji polityczno-wojskowej najskuteczniejsza będzie
strategia „rozszerzonej strefy bezpieczeostwa”, zgodnie z którą siły zbrojne Francji są
przygotowywane do prowadzenia różnych wojen w tzw. rozszerzonej strefie bezpieczeostwa, tj. w
Europie i strefach przyległych. Taktycznej broni jądrowej wyznaczono nową rolę - jest ona
traktowana nie tylko jako element odstraszania, lecz także jako „broo pola walki”; ma byd użyta
w możliwie najkrótszym czasie i w sposób zmasowany na wojska i środki wsparcia przeciwnika
w strefie bezpośrednich działao bojowych oraz na ważne obiekty stałe, znajdujące się poza strefą
walki. Ważną rolę wyznaczono siłom konwencjonalnym, w związku z planowanym ich użyciem
w początkowym okresie wojny; przewidziano możliwośd ich udziału w długotrwałych konfliktach
konwencjonalnych na europejskim TDW, jak również w działaniach interwencyjnych w strefach
przyległych, zwłaszcza w rejonie Morza Śródziemnego oraz na kontynencie afrykaoskim.

Aktualna francuska strategia wojenna, której założenia są bardzo bliskie założeniom natowskiej
strategii „elastycznego reagowania”, staje się na obecnym etapie ważnym elementem zacieśnienia
współpracy wojskowej Francji z NATO. Pod jej wpływem uległa zmianie koncepcja użycia wojsk
francuskich na środkowoeuropejskim TDW i rubieży ich rozwinięcia w ugrupowaniu sił zbrojnych
paktu. Rozważana jest możliwośd rozwinięcia ich na tzw. drugiej rubieży obronnej wojsk NATO, bliżej
wschodniej granicy RFN, niż to było planowane dotychczas, a tym samym wzięcia udziału wojsk
francuskich w pierwszych bitwach „obronnych”, wspólnie z siłami zbrojnymi NATO3.

Posunięcia te oraz inne (udział wojsk francuskich we wspólnych dwiczeniach NATO, czy też
współpraca z paostwami paktu w dziedzinie produkcji zbrojeniowej) są z dużym zadowoleniem
przyjmowane przez Stany Zjednoczone, RFN i inne paostwa członkowskie. Podejmują one różne
przedsięwzięcia, dwustronne i wielostronne, aby zbliżyd Francję do polityki wojskowej NATO.

Powyższe kroki, przy zachowaniu niezależnej polityki wojskowej (przestrzeganiu zasady wyłącznej
podległości francuskich sił zbrojnych dowództwu narodowemu, zachowaniu samodzielności decyzji
w sprawie użycia francuskich sił jądrowych oraz udziału wojsk francuskich w działaniach wojennych
u boku sił zbrojnych NATO), nie zmieniają faktu, iż zmierzają one w kierunku wzmocnienia potencjału
militarnego i możliwości bojowych sił zbrojnych paktu.

Następcy de Gaulle'a z jednej strony kontynuują jego wyraźnie „narodową” politykę wojskową,
z drugiej jednak już od czasu objęcia prezydentury przez Georgesa Pompidou w 1969 r. francuska
strategia wojenna zaczęła się zbliżad ponownie do strategii NATO. Tendencja ta utrzymuje się po
dzieo dzisiejszy.

Zapoznając się z książką generała Aillereta, z początkami tworzenia się francuskich sił jądrowych oraz
kształtowania francuskiej doktryny atomowej, należy widzied te wydarzenia w szerszym kontekście -

3
W notach wymienionych w 1967 r. pomiędzy generałem Lemnitzerem, ówczesnym naczelnym dowódcą
połączonych sił zbrojnych NATO w Europie, a generałem Ailleretem, ówczesnym szefem francuskiego Sztabu
Generalnego, ustalone zostały zasady francusko-natowskiej współpracy wojskowej, wykluczające automatyczny
udział wojsk francuskich w działaniach wojennych NATO. Wojska francuskie stacjonujące w RFN miały
uczestniczyd w działaniach bojowych u boku sił zbrojnych NATO jedynie w wypadku agresji przeciwko jednemu
z paostw członkowskich. Wówczas Francja odrzucała sugestię amerykaosko-zachodnioniemiecką
rozmieszczenia wojsk francuskich na tzw. wysuniętej rubieży obronnej, tj. przy wschodniej granicy RFN.
warunki polityczno-wojskowe, w jakich powstawały i rozwijały się francuskie siły jądrowe, ich wpływ
na politykę Francji wobec NATO, jak również miejsce i znaczenie sił jądrowych we francuskich siłach
zbrojnych, współdziałających w różnych płaszczyznach z siłami zbrojnymi NATO. Należy również
pamiętad, iż autor był wysokim funkcjonariuszem paostwa burżuazyjnego oraz że jego poglądy
i niektóre oceny polityczne były odbiciem postaw tej części francuskiej burżuazji, która wprawdzie
walczyła o przywrócenie „wielkości Francji” oraz odzyskanie przez nią niezależności wobec sojusznika
amerykaoskiego, ale jednocześnie zawsze widziała w ZSRR, w paostwach Układu Warszawskiego
swego głównego ideologicznego i politycznego przeciwnika.

Płk mgr HENRYK STĘPOSZ


Wstęp

15 lipca 1962 roku, kilka tygodni po moim powrocie z Algierii, zostałem w wieku pięddziesięciu pięciu
lat awansowany do stopnia generała armii i mianowany na najwyższe stanowisko wojskowe: szefa
Sztabu Generalnego. Dwa lata później, 24 lipca 1964 roku, generał de Gaulle udekorował mnie
podczas uroczystości wojskowej w Pałacu Inwalidów Wielką Wstęgą i Krzyżem Wielkim Legii
Honorowej. Tak więc za usługi, jakie mogłem oddad memu krajowi i jego siłom zbrojnym, zostałem
oficjalnie i szczodrze nagrodzony.

Jakkolwiek te urzędowe świadectwa satysfakcji dowodzą, że rząd i przełożeni wojskowi ocenili


pozytywnie moją działalnośd w służbie obrony narodowej, miałem jednak zawsze wrażenie, iż nie
była ona znana społeczeostwu, to znaczy naszemu rzeczywistemu „szefowi”: narodowi francuskiemu.
Trzeba jednak pamiętad, że w naszym zawodzie wszystkie sprawy ważne traktowane są przez długi
czas jako poufne, zwłaszcza w dziedzinie broni i strategii jądrowej, którymi zajmowałem się szereg
lat. Niemniej jednak jest to nieco przykre, gdyż tacy „aktorzy” jak my lubią, jeżeli nie poklask, to
przynajmniej podanie do publicznej wiadomości tego, co uczynili.

Na długo przedtem, zanim liczni autorzy książek, odczytów i wywiadów telewizyjnych zaczęli bez
przerwy wypowiadad się w sposób wprost irytujący na temat strategii atomowej, ustaliłem już w
1950 roku, wspólnie z kilkoma oddanymi i znakomitymi współpracownikami podstawy tego, co
później miało się stad polityką wojskową Francji. Dopiero jednak w czerwcu 1964 roku częśd naszego
wkładu do francuskiej doktryny ujawniona została przez czasopismo dostępne szerokiej publiczności.
W dodatku było to czasopismo przeznaczone dla specjalistów i to szwajcarskich, „Inter-Avia”.
Początek artykułu o Francuskiej sile odstraszania brzmiał następująco:

„Pułkownik Ailleret (obecnie generał, szef Sztabu Generalnego) jako jeden z pierwszych we Francji
zbadał skutki strategiczne i taktyczne nowego środka rażenia. Poczynając od 1952 roku wygłaszał na
ten temat wykłady we francuskich szkołach wojskowych. Od tego czasu wszelkie studia, prowadzone
zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych przy ogromnych nakładach finansowych, nie doprowadziły do
rezultatów innych niż te, które przewidział pułkownik Ailleret. Zbadał on i przeanalizował wszystkie
cechy charakterystyczne ery jądrowej: obezwładnienie masy wojsk, niemożnośd tworzenia wielkich
koncentracji ludzi i sprzętu, wrażliwośd dotychczasowych systemów logistycznych oraz decydujące
znaczenie rozśrodkowania i ruchu”.

Tych kilka anonimowych słów wielkiego szwajcarskiego czasopisma lotniczego sprawiło mi większą
przyjemnośd, niż opublikowanie w lutym 1960 roku przez „Paris-Match” na dwóch stronach mego
wizerunku, przedstawiającego mnie w chwili przekręcania klucza wywołującego pierwszą francuską
eksplozję jądrową. Fotografia ta, oglądana przez miliony Francuzów w mieszkaniu, w pociągu,
u fryzjera lub w poczekalni dentysty dowodziła jedynie, że w pewnym momencie odegrałem jakąś
rolę, do której zostałem wybrany, jednak bez wskazania ważnych przecież powodów tej misji.

Otóż ani wówczas, ani później społeczeostwo nie zostało zapoznane z wysiłkami mego zespołu
dokonanymi w romantycznym okresie tworzenia francuskiej broni jądrowej. Często nawet zasługi te
były publicznie w mniejszym lub większym stopniu przyznawane innym. Na przykład wieczorem 13
lutego 1960 roku (kilka godzin po wybuchu naszej pierwszej bomby) w wywiadzie radiowym, który
wysłuchaliśmy w Reggane po kolacji, pewien generał, od dawna na emeryturze, został nazwany przez
dziennikarza „ojcem” francuskiej bomby atomowej. Wprawiło nas to w osłupienie, nawet
rozbawienie, ale pozostawiło też pewną gorycz.

Tego samego wieczoru można było usłyszed również o innym „ojcu francuskiej bomby atomowej” -
generale brygady Buchalet, który miał o wiele więcej praw do tego tytułu, gdyż od momentu
powzięcia przez rząd decyzji o przystąpieniu do produkcji własnych bomb atomowych odegrał
pierwszoplanową rolę w jej zrealizowaniu przez Komisariat Energii Atomowej jako szef Kierownictwa
Instalacji Wojskowych. Była to rola nie tylko główna, ale i bardzo skuteczna, gdyż dynamiczny
i inteligentny Buchalet wykonał swe zadanie rzeczywiście po mistrzowsku.

Należy też podkreślid, że uczestniczył on w początkowej fazie prac, a nie brał udziału w fazie
koocowej, w której należało przekonad rząd i opinię publiczną, iż wyposażenie Francji w broo jądrową
jest potrzebne, możliwe i że jest ku temu odpowiednia pora. W tym czasie przebywał on bowiem w
Ameryce Południowej, gdzie, pełniąc z powodzeniem funkcje attaché wojskowego, zajmował się
jednak zupełnie innymi sprawami.

Zresztą obaj ci generałowie nie byli jedynymi „ojcami” francuskiej broni jądrowej, jakich wynalazła
prasa i radio. Znajdowali się wśród nich, oprócz kilku blagierów, ludzie, którzy mieli - wprawdzie
ważny, ale fragmentaryczny - udział w pomyślnej realizacji planów. Ten dziennikarski termin
właściwie nic nie mówił, chodziło bowiem o pracę licznego zespołu, dzielącą się na szereg faz
i trwającą łącznie około dziesięciu lat.

W związku z tą spóźnioną proliferacją „ojców bomby”, podobną do rozmnażania się partyzantów


w sierpniu 1944 roku, uświadomiliśmy sobie nagle, że historia zapoczątkowania francuskiej polityki
jądrowej i jej zmiennych losów była bardzo mało znana, wobec czego uważałem za pożyteczne -
a mówię to nie tylko w imieniu własnym, ale i zespołu, którym kierowałem, a który w istocie rzeczy
wylansował tę politykę - napisad te wspomnienia, by zapoznad opinię publiczną, w jaki sposób - na
przekór wszystkiemu - zespół ten4 przystąpił do rozwiązywania od zera problemu francuskiego
uzbrojenia jądrowego i poświecił mu się bez reszty od początku aż do eksplozji pod kryptonimem
Gerboise Bleue („Błękitny Skoczek”) 13 lutego 1960 roku.

Byd może wspomnienia te posłużą pewnego dnia badaczowi, który napisze historię polityki
francuskiej od 1950 roku, polityki, w której słynna „siła uderzeniowa” - nazwana tym nieszczęśliwym
terminem, który zresztą nigdy nie miał charakteru oficjalnego, ale został rozpowszechniony u nas i za
granicą przez dziennikarzy i kawiarnianych strategów - grała rolę zasadniczą.

Moje funkcje „jądrowe” zaczęły się 1 stycznia 1952 roku wraz z wyznaczeniem na stanowisko
dowódcy broni specjalnych5 wojsk lądowych, ale moja doktryna atomowa zaczęła krystalizowad się
już wcześniej, po zakooczeniu wojny w sposób, który - moim zdaniem - byłoby rzeczą pożyteczną
opisad. W tym bowiem okresie miałem możnośd zastanowienia się nad zasadniczymi problemami,
jakie stawia przed nowoczesną armią niezwykle szybka ewolucja uzbrojenia.

4
Na początku było nas tylko trzech: major Cellerier, kapitan Maurin i ja w stopniu pułkownika.
5
Używane we francuskiej terminologii określenie „bronie specjalne” dotyczy środków masowego rażenia (broo
jądrowa, chemiczna i biologiczna) i w tej postaci nie jest stosowane w polskim słownictwie wojskowym. W
niniejszej książce zostało ono zachowane jako skrót myślowy (tłum.).
Pierwsza częśd tych wspomnieo (1945-1951) dotyczyd więc będzie okresu powojennego i pierwszego
kontaktu osobistego z bronią jądrową. Przy sposobności opowiem o kilku - moim zdaniem
interesujących - doświadczeniach, jakkolwiek mają one z tą bronią tylko związek pośredni.

Druga częśd poświęcona będzie okresowi 1952-1956, gdy jako dowódca broni specjalnych wojsk
lądowych zdefiniowałem wraz z moim zespołem doktrynę strategii i polityki w erze atomowej oraz
podjąłem starania w celu zapoznania z tą doktryną rządu i uzyskania zgody na wytwarzanie własnego
uzbrojenia jądrowego.

Wreszcie częśd trzecia obejmuje moją działalnośd w latach 1957-1960 na stanowisku dowódcy broni
specjalnych sił zbrojnych, odpowiedzialnego za sprawy atomowe na szczeblu Sztabu Generalnego,
zwłaszcza za przygotowanie i przeprowadzenie naszych dwóch pierwszych doświadczalnych eksplozji
jądrowych.
Część pierwsza
LATA POWOJENNE (1945-1951)
Pierwsze epizodyczne kontakty z bronią jądrową

Rozdział I
Paryż - Moskwa – Paryż

Zostałem wyznaczony na stanowisko zastępcy attaché wojskowego w Moskwie

Zakooczyłem wojnę jako dowódca Strefy Północnej6 w organizacji Ruchu Oporu. Aresztowany 14
czerwca 1944 roku w Saint-Germain-d'Arcé (kilka dni po wylądowaniu aliantów w Normandii),
spędziłem dwa miesiące w paryskim więzieniu Fresnes, później osiem miesięcy w Buchenwaldzie.
Cudem wyszedłem żywy z tych opresji i powróciłem do Paryża 21 kwietnia 1945 roku, straciwszy na
wadze osiemnaście kilogramów, ale jeszcze dobrze trzymając się na nogach.

Po kilku dniach wypoczynku na wsi zostałem przydzielony do jednostki dowodzonej przez generała
Dejussieu, pseudonim okupacyjny „Pontcarral”, która była swego rodzaju ruchomą misją łącznikową
i inspekcyjną wojsk lądowych. Zadaniem jej było projektowanie reform, jakie należało przeprowadzid
w siłach zbrojnych, które po latach wojny miały niezwykle zróżnicowaną strukturę, i ujęcie ich
w system logiczny, skuteczny i rozsądny.

Właściwie nie zostałem przydzielony bezpośrednio do tej jednostki, lecz do komisji weryfikacyjnej
więźniów politycznych, podlegającej jej pod względem administracyjnym, gdyż przewodniczącym był
ten sam generał Dejussieu-Pontcarral.

Zasady przywracania byłym więźniom z Ruchu Oporu i innym ich zawodów i uprawnieo były bardzo
różne; wiadomo bowiem, iż niektórzy stali się więźniami obozów nie wziąwszy żadnego udziału w
Ruchu Oporu - bądź jako ofiary hitlerowskiego rasizmu, bądź jako sprawcy wykroczeo pospolitych.
Zdarzali się wśród nich nawet policjanci i agenci gestapo, którzy brali udział w torturowaniu
patriotów, a sami zostali zesłani do obozów za malwersacje. Byłem świadkiem samosądu nad jednym
z nich w Buchenwaldzie, po zidentyfikowaniu go przez więźniów-partyzantów, których osobiście
torturował, a ich kolegów wydał na śmierd.

Przystąpiłem do pracy w małym biurze zainstalowanym w służbówce pewnego apartamentu przy


placu Stanów Zjednoczonych, miejscu urzędowania komisji.

Prawdę mówiąc, pracowałem nie tyle jako członek komisji, lecz jako cała komisja. Obejmowała ona
bowiem teoretycznie generała Dejussieu jako przewodniczącego oraz majora Cogny i majora
Aillereta, ale urzędował na miejscu tylko ten trzeci, gdyż generał, zajęty bardzo swą misją i projektami
przyszłości, nie miał zupełnie czasu, a Cogny, skóra i kości, schorowany po powrocie z obozu, gdzie
spadł na wadze z dziewięddziesięciu do czterdziestu pięciu kilogramów, potrzebował dla odzyskania
sił kilku miesięcy rekonwalescencji.

6
Strefa okupowana określona w warunkach zawieszenia broni w czerwcu 1940 r.
Tak więc pełniłem obowiązki komisji, pracując głównie na podstawie dokumentów, ale również
przyjmując od czasu do czasu interesantów, którzy przychodzili z pretensjami, ale niestety nie zawsze
w uczciwych zamiarach.

Ta raczej siedząca praca pozwoliła mi przy stosowaniu codziennych niezbyt forsownych dwiczeo
fizycznych szybko odzyskad kondycję i wkrótce podjąłem starania o otrzymanie (w tym czasie
zostałem awansowany na stopieo podpułkownika) stanowiska dowódcy pułku artylerii, w miarę
możliwości w Niemczech, gdzie dotychczas przebywałem tylko w obozie koncentracyjnym i chciałbym
tam jakiś czas pomieszkad na wolności, a nawet w charakterze „zwycięzcy”.

Wszystko wskazywało na to, że sprawa będzie załatwiona pozytywnie, gdy tymczasem nastąpiło
wydarzenie, które wywarło głęboki wpływ na cały przebieg mej dalszej kariery życiowej.

Pewnego dnia do mego biura wszedł mężczyzna średniego wzrostu, dośd tęgi, sprawiający wrażenie
energicznego i zdecydowanego. Sądziłem, że mam do czynienia z „klientem” komisji i zapytałem,
czego sobie życzy. Odpowiedział, że jest generałem Guillaume i chce ze mną rozmawiad.

Wszyscy w owym czasie znali generała Guillaume, byłego dowódcę oddziałów marokaoskich
w kampanii włoskiej, później dowódcę 3 dywizji. Oświadczył mi, że rząd zamierza przekształcid
francuską misję wojskową w Moskwie w attachat wojskowy. Szefem attachatu miał zostad on, a na
stanowisku zastępcy chciał mied oficera cieszącego się opinią wartościowego, doświadczonego,
znającego się na technice oraz władającego językiem rosyjskim. Zwrócił się do różnych rodzajów
wojsk, a tam znano tylko jednego człowieka odpowiadającego tym różnorodnym wymogom, czyli
mnie. Miałem więc wyjechad do Moskwy jako zastępca attaché wojskowego.

Nie zdziwiła mnie opinia oficera wartościowego, gdyż za takiego się uważałem, zaskoczony byłem
jednak, iż sądzono, że znam biegle rosyjski. Prawdą jest, że latem 1940 roku zacząłem się uczyd tego
języka. Jako członek delegacji francuskiej do włoskiej komisji zawieszenia broni w Turynie,
„dodatkowo” zajmowałem się gromadzeniem informacji o włoskich siłach zbrojnych. Byłem wówczas
jednym z tych, których nazywano już gaullistami i z tego powodu niezbyt chętnie widzianym przez
większośd członków tej delegacji o wyraźnym zabarwieniu Vichy, z wyjątkiem kilku myślących tak, jak
ja. Jeden z nich, kapitan lotnictwa Andrier, miał później stad się mym zastępcą, gdy zostałem
mianowany dowódcą Strefy Północnej w Ruchu Oporu.

W rozmowach prowadzonych z tymi zaufanymi kolegami na temat, co robid dalej, najczęściej


rozważaliśmy dwa rozwiązania: wyjechad natychmiast i dołączyd do generała de Gaulle'a lub pozostad
we Francji i przystąpid do Ruchu Oporu, o którego organizowaniu się dochodziły słuchy.

Co do mnie, wyjechałbym natychmiast do generała de Gaulle'a, gdybym mógł mu przyprowadzid


baterię, którą dowodziłem na początku wojny. Ale przybyd z pustymi rękami, aby powiększyd i tak
liczną grupę oficerów bez żołnierzy otaczającą generała, wydawało mi się wówczas nie
najskuteczniejszym środkiem kontynuowania walki. Myślałem więc raczej o partyzantce we Francji,
którą generał chciałby z pewnością zorganizowad jak najszybciej.

Rozważałem jednak również inną możliwośd walki z hitlerowcami. Byłem przekonany - i nie myliłem
się - że bardzo szybko wybuchnie wojna między Trzecią Rzeszą i Związkiem Radzieckim. Byłem
również pewien - i tu muszę przyznad, że myliłem się głęboko - iż ZSRR, dysponujący ogromnymi
przestrzeniami i wielkimi zasobami ludzkimi, będzie potrzebował, dla sformowania licznych związków
i oddziałów, doświadczonych kadr, których mu brakowało. Widziałem tu okazję dla oficera takiego jak
ja, ochotnika, do uzyskania interesującego stanowiska, na przykład dowódcy pułku artylerii lub szefa
sztabu dywizji czy korpusu... Do tego celu trzeba było jednak, moim zdaniem, znad język.

Zdecydowałem więc, że wolne chwile - a mieli ich w Turynie wiele oficerowie uważający się wciąż za
przeciwników Włochów i w związku z tym nie utrzymujący z nimi kontaktów - przeznaczę na naukę
języka rosyjskiego w miejscowej szkole Berlitza. Później, po powrocie z Włoch, kontynuowałem
naukę, jako że język ten mnie zainteresował.

Pewnego sierpniowego dnia 1944 roku znalazłem się w Buchenwaldzie z wielu Rosjanami. Kilka słów,
które potrafiłem wydukad, przydało mi się i próbowałem porozumied się z kolegami radzieckimi,
którzy nie znali francuskiego. W ten sposób rozwinąłem nieco moją wiedzę praktyczną. Pozostała ona
jednak niezwykle ograniczona i przyczepienie mi etykietki „znawcy języka rosyjskiego” było
i zdumiewające i nie usprawiedliwione, a także niebezpieczne. Któż to mógł naopowiadad w biurach
ministerstwa, że władam tym językiem?

Usiłowałem uporządkowad te sprawy w rozmowie z generałem Guillaume. Powiedziałem mu też, że


bardzo żałuję, ale nie mam żadnej ochoty jechad do Moskwy, jakkolwiek podróż ta jest niewątpliwie
interesująca; w ciągu pięciu lat przeżyłem dośd przygód i wystarczą mi one na długo. Przez cały ten
czas byłem praktycznie rozdzielony z rodziną; z tych wszystkich powodów nie chciałbym jechad do
Rosji jako zastępca attaché wojskowego, moim pragnieniem natomiast - zrozumiałym u oficera - jest
jak najszybciej objąd dowodzenie jednostką.

Mimo perswazji generała pozostałem nieugięty. Zachwalał okazję poznania Armii Czerwonej, która
właśnie pokonała Niemców; próbował olśnid perspektywą przyjrzenia się z bliska życiu społecznemu
w warunkach działającego ustroju komunistycznego. Gwarantował mi wygodne mieszkanie i szybki
przyjazd rodziny.

Nic nie pomogło. Dziękując za zaufanie, powtarzałem, że ku memu żalowi nie mogę się jednak
zgodzid. Wyszedł więc, mówiąc, iż zamelduje o powyższym szefowi Sztabu Generalnego. Sądziłem, że
sprawa jest zamknięta i nie zaprzątałem sobie nią więcej głowy.

Jednakże dziesięd dni później generał Guillaume znów stanął w drzwiach mego biura. Wyjaśnił mi, że
wszędzie czyniono poszukiwania kogoś odpowiedniego na jego zastępcę, ale nie znaleziono. Wobec
tego generał de Gaulle zadecydował, że czy mi się to podoba, czy nie, moja kandydatura zostaje
zatwierdzona. Ponieważ nie pytano mnie więcej o zdanie, musiałem rozkaz wykonad.

Cztery miesiące w stolicy Związku Radzieckiego

Pod koniec października 1945 roku poleciałem do Moskwy radziecką dakotą, która wracała pusta po
przywiezieniu do Paryża drużyny piłkarskiej. Oczywiście, rodzinę pozostawiłem we Francji,
w oczekiwaniu na wspaniały apartament, jaki mi obiecano. Jednakże po przybyciu miałem duże
trudności ze znalezieniem noclegu. Życie w Moskwie - stolicy kraju, który straszliwie wycierpiał, nie
było łatwe.
Przyjechałem z dwoma kapitanami. Umieszczono nas w hotelu „Metropol” na Placu Rewolucji,
wszystkich trzech w jednym małym pokoiku, będącym niegdyś poczekalnią lub pomieszczeniem
biurowym, do którego wstawiono trzy składane łóżka polowe. Nie było ani śladu łazienki; myliśmy się
i golili kolejno w korytarzu, gdzie znajdował się kran z wodą.

Dopiero miesiąc później pewien pracownik ambasady wracając do Francji mógł mi przez protekcję
odstąpid swój pokój na piątym piętrze ambasady, z łazienką zniszczoną, ale czynną i wreszcie miałem
własne miejsce do spania i mycia. Oczywiście, nie było żadnej nadziei otrzymania mieszkania dla
rodziny.

Nie najlepiej też przedstawiały się możliwości zaspokojenia ciekawości zawodowej. Poza muzeami
historycznymi do zwiedzania nie było nic. Jedynym pożytecznym zajęciem stało się czytanie dziennika
armii radzieckiej „Krasnaja Zwiezda” i kilku czasopism wojskowych, które Sztab Generalny zgadzał się
nam dostarczad; umożliwiały one zapoznanie się z ideologią radziecką, ale pracę tę można było
równie dobrze wykonad w Paryżu.

Nasze stosunki towarzyskie ograniczały się do kontaktów z personelem ambasad zachodnich -


sympatycznym, ale bardzo ograniczonym ilościowo. Szybko więc człowiek pogrążał się w nudzie, gdyż
jedyną rozrywką był teatr i kino.

Zdecydowałem więc sprowadzid na jakiś czas żonę i pięcioletniego syna do hotelu „Metropol”.
Przybyli w styczniu 1946 roku. Zamieszkaliśmy w warunkach bardzo niewygodnych, trzy osoby
w pokoju przewidzianym dla jednej. Mimo to byliśmy optymistami, gdyż obserwacja, jakkolwiek
całkowicie zewnętrzna, życia w Moskwie stanowiła niezwykle interesujące zajęcie. Napisałem jednak
do kilku kolegów w Paryżu o mojej smutnej sytuacji wyjaśniając, że nie wykonuję żadnej interesującej
pracy, że mieszkam w bardzo złych warunkach i że byłbym szczęśliwy, mogąc wrócid do Francji
i otrzymad stanowisko w jednostce.

Tak upływały tygodnie monotonnego życia w Moskwie. Poczyniłem dośd poważne postępy w nauce
rosyjskiego, co stanowiło jedyny rzeczywiście pozytywny aspekt mego tu pobytu, który nie miał już
trwad długo.

Pewnego wieczoru znajdowałem się sam w biurze; miałem zamiar udad się na przyjęcie, na które
generał Guillaume już wyszedł, gdy przyniesiono mi zaszyfrowaną depeszę. W poczuciu obowiązku
zacząłem ją odszyfrowywad. W miarę, jak wyłaniał się tekst, ciekawośd moja wzrastała. Depesza
została nadana przez Sztab Sił Lądowych i brzmiała mniej więcej następująco: „Dla podpułkownika
Aillereta - stop - czy zgadza się pan na przydział do Sztabu Sił Lądowych jako zastępca szefa oddziału
uzbrojenia do spraw kierowania łącznie oddziałem uzbrojenia i studiów oraz oddziałem naukowym -
stop -odpowiedzied natychmiast - Revers”.

Jak wiadomo, generał Revers był wówczas szefem Sztabu Sił Lądowych. Jeden z kolegów, do którego
wysłałem mój S.O.S. powiedział mu o tym, a ponieważ generał szukał właśnie kogoś o kwalifikacjach
technicznych, aby zastąpid pułkownika Lavaud mającego objąd dowództwo jednostki, zaproponował
mi to znaczące i interesujące stanowisko. Żałowałem oczywiście, że nie obejmuję dowództwa
w jednostce, ale nie mogłem nie przyjąd tak nęcącej propozycji.

Odpowiedź mogła więc byd tylko twierdząca. Czy jednak nie powinienem przed jej nadaniem
zameldowad o tym generałowi Guillaume? Wymagała tego dyscyplina służbowa. W obawie jednak, że
generał znów zacznie nalegad, bym pozostał i interweniowad w Paryżu, pomyślałem sobie - cóż, nie
musiał przecież wyjśd tak wcześnie na cocktail. Zdecydowałem więc, że należy zastosowad się ściśle
do polecenia szefa sztabu, to znaczy udzielid odpowiedzi natychmiast. Zaszyfrowałem telegram do
sztabu tej treści: „Odpowiedź pozytywna - stop - Ailleret” i poleciłem nadad go natychmiast.

Następnie udałem się na przyjęcie i podzieliwszy się tą radosną nowiną z żoną, zameldowałem o niej
generałowi. Ten wytrawny gracz przyjął uprzejmie niemiłą wiadomośd, a w przyszłości nie okazał
nigdy, że miał mi to za złe.

Właśnie to niejako przypadkowe ukierunkowanie mej działalności na zagadnienia techniki


spowodowało, że zająłem się później bronią jądrową.
Rozdział II
W Sztabie Sił Lądowych

Pierwszy raz w mej karierze wojskowej pracuję w gmachu na bulwarze Saint-Germain nr


231

Kilka dni później objąłem stanowisko w Ministerstwie Obrony przy bulwarze Saint-Germain 231.
Kierowanie działalnością dwóch oddziałów zajmujących się sprawami uzbrojenia w okresie, gdy nasze
siły zbrojne miały byd wyposażone w nowy sprzęt, w miejsce utraconego w 1940 roku oraz
amerykaoskiego i brytyjskiego otrzymanego podczas wojny, stanowiło zajęcie niezwykle interesujące.

Gdy w kwietniu 1946 roku przystąpiłem do pracy, prace te na szczeblu Sztabu Sił Lądowych były już
bardzo zaawansowane. Rozpoczęte natychmiast po wyzwoleniu Paryża, zostały uwieoczone
obszernym programem, który objął zarówno rodzaje broni i sprzętu, jak też ich parametry taktyczno-
techniczne. Jeśli idzie o mnie, miałem okazję na mym stanowisku nie tylko uczestniczyd w realizacji
już opracowanego programu, ale również uzupełniad go elementami, które później sprawdziły się
w praktyce; ich powstanie i ewolucja pozwoliły mi na sformułowanie własnej koncepcji problemów
uzbrojenia. Zagadnienia te są w wysokim stopniu skomplikowane, muszą bowiem pogodzid potrzeby
użytkownika-żołnierza, który chce otrzymad określone narzędzie do użycia w ściśle określonym celu -
i wizję techniczną inżyniera. Ten ostatni stara się zrealizowad jak najpełniej życzenia użytkownika,
gdyż w walce przeciętnośd przegrywa, a sukces osiąga się tylko bronią i sprzętem najwyższej jakości.

Koncepcja i koleje losu czołgu AMX 13 oraz innego sprzętu

Jedną z maszyn, z której powstaniem jestem blisko związany, był czołg bojowy, nazwany wówczas
AMX 13; nazwa pochodzi od zakładów Moulineaux, a liczba oznacza ciężar wozu - 13 ton.

Żaden czołg o tym ciężarze nie był przewidziany w programie, który znalazłem po moim przybyciu.
Pewnego wieczoru, gdy pracowałem w biurze, złożył mi wizytę generał brygady Demetz, ówczesny
inspektor wojsk powietrznodesantowych i dowódca 25 dywizji spadochronowej. Naówczas za
najbardziej celowe użycie tych wojsk uważano zrzut całych związków taktycznych na dużym obszarze
dla utworzenia przyczółków w wyniku okrążenia w trzecim wymiarze, podobnie jak to było w
Normandii, a później w Nijmegen i Arnhem.

Generała Demetza najbardziej niepokoiło to, że jednostki desantowe po wylądowaniu dysponują


tylko lekkim sprzętem, możliwym do przerzutu ówczesnymi samolotami i w związku z tym mają
wielkie trudności z obroną przed czołgami, nawet lekkimi lub przestarzałymi, jakie zazwyczaj spotyka
się na tyłach nowoczesnych armii. Pragnął więc wyposażyd wojska przewożone samolotami w czołgi
lekkie, ale o dużej sile ognia, które można transportowad drogą powietrzną i desantowad w terenie
uprzednio opanowanym przez oddziały spadochronowe, bądź na urządzonych naprędce pasach
startowych.
Najbardziej przystosowanym do tego celu samolotem wydawał się cormoran, o udźwigu 12 t, będący
wówczas na stołach kreślarskich biur projektowych odradzającego się francuskiego przemysłu
lotniczego.

Zwróciłem uwagę generała na fakt, iż 12-tonowy czołg nie podejmie walki z 30 i 50-tonowymi
czołgami przeciwnika, które wyparły stopniowo lekkie pojazdy opancerzone z początkowego okresu
wojny.

Odpowiedział mi, że nie chodzi o to, by czołg ten brał udział w bitwie pancernej; ma on służyd przede
wszystkim jako broo przeciwpancerna, ruchliwa i odporna na działanie lżejszych środków ogniowych
nieprzyjaciela; zadowoliłby go więc pojazd o cienkim pancerzu, lecz szybki i zwrotny, wyposażony
w broo przebijającą pancerz zwykłych wozów bojowych.

Zanotowałem jego życzenia i powiedziałem, że wezmą je pod uwagę.

Już następnego dnia zwołałem liczną komisję składającą się z wszystkich zainteresowanych tym
projektem, jak również inżynierów, z naczelnym inżynierem Rollandem oraz niezwykle
utalentowanym szefem oddziału czołgów w Zarządzie Studiów i Produkcji Uzbrojenia, który kilka lat
później przedwcześnie zmarł. Po przeanalizowaniu problemu oświadczył on, że jeśli zastosuje się lekki
pancerz, wahliwą wieżę i działo kalibru 75 mm - strzelające z bardzo dużą naówczas prędkością
tysiąca metrów na sekundę - zbudowanie czołgu o ciężarze 12 ton, mieszczącego się w ładowni
samolotu cormoran, będzie możliwe.

Tego samego wieczoru opracowałem na tej podstawie bardzo prosty program, który po
zatwierdzeniu przez generała Reversa wziął na warsztat Zarząd Studiów i Produkcji Uzbrojenia
w swych zakładach zbrojeniowych w Moulineaux.

Miałem ujrzed ten czołg dopiero wiele lat później, gdy ze stanowiska dowódcy półbrygady7
spadochronowej zostałem przeniesiony do Paryża na stanowisko zastępcy szefa Zarządu
Technicznego Sił Lądowych. Historię tworzenia pojazdu warto jednak opowiedzied od razu, gdyż jest
ona interesująca i mało znana.

Zespołowi inżyniera Rollanda udało się rozwiązad problem w sposób zdumiewający. Prototyp
o wadze dwunastu ton, uzbrojony w działo kalibru 75 mm o wielkiej prędkości początkowej pocisku,
był niezwykle ruchliwy, szybki i łatwy w prowadzeniu po bezdrożach. Miał on ponadto ładną i zgrabną
sylwetkę. Wymagania generała Demetza zostały zrealizowane w sposób niemal doskonały.

Niestety, wkrótce po zbudowaniu prototypu w 1948 roku wydawało się, że nie będzie on nigdy
wykorzystany.

Po pierwsze, cormoran zmarł śmiercią naturalną. Tuż po wyzwoleniu aparat ten został bardzo szybko
skonstruowany, gdy jednak prototyp roztrzaskał się o ziemię, dalsze prace nad nim zarzucono. Nie
było więc samolotu, który mógłby unieśd w powietrze dwanaście ton; a tym samym czołg nie był
w stanie wykonad zadao, dla których został stworzony.

Poza tym w rozpoczynającej się wojnie w Indochinach zadaniem naszych wojsk


powietrznodesantowych nie było prowadzenie operacji związków taktycznych przewożonych

7
Odpowiednik pułku (tłum.).
samolotami przeciw nowoczesnej armii, lecz działania pododdziałów - batalionów lub kompanii -
przeciw siłom lekko uzbrojonym. Nie odczuwało się potrzeby posiadania czołgu towarzyszącego, nie
było więc nacisku, by zakooczyd prace nad nim i przystąpid do produkcji seryjnej.

A jednak, całkiem przypadkowo, sprawa potoczyła się inaczej. W czasie pobytu na poligonie Satory
generał de Lattre zobaczył nieszczęsny AMX skazany na zapomnienie. Spodobała mu się estetyczna
sylwetka, obejrzał go więc szczegółowo i ujęty jego zaletami, postanowił uczynid zeo podstawowy
czołg naszych wojsk zmechanizowanych.

Pomysł nie był zły. W istocie przewaga czołgów ciężkich podczas drugiej wojny światowej była
spowodowana faktem, iż w miarę zwiększania grubości pancerza - a więc i jego ciężaru - do przebicia
tego pancerza potrzebne były działa coraz większych kalibrów, czyli coraz cięższe. Odkąd postęp
techniczny w dziedzinie materiałów wybuchowych i konstrukcji artyleryjskich umożliwił budowę dział
średnich strzelających pociskami o bardzo wielkiej prędkości początkowej, które mimo niewielkich
rozmiarów przebijały gruby pancerz - koniecznośd posiadania czołgów ciężkich stała się znacznie
mniej oczywista.

Ponadto koszt pojazdów opancerzonych jest w znacznym stopniu proporcjonalny do ich ciężaru; za tę
samą cenę można więc mied dwukrotnie więcej czołgów 12-tonowych niż średnich. Na polu walki jest
to korzyśd zupełnie wyraźna.

Tak więc czołg AMX 13 w wyniku procedury tak częstej, że traktowanej jako nieuchronna (jego ciężar
wzrósł o jedną tonę) powiększył rodzinę doskonałych i podstawowych środków uzbrojenia naszych
powojennych sił zbrojnych. Wziął udział z wynikiem zadowalającym w operacjach w Algierii i odniósł
duży sukces w obu kampaniach armii izraelskiej na Synaju.

Jedyna rzecz, której można by żałowad, to fakt, że czołg ten stworzono w innym celu niż ten, do
jakiego został w koocu użyty. Gdyby bowiem postawiono przed nami zadanie zbudowania czołgu
lekkiego, o niezbyt grubym pancerzu, ale uzbrojonego w działo mające dużą zdolnośd przebicia,
moglibyśmy ustalid taką charakterystykę techniczną, że Rolland stworzyłby czołg jeszcze lepszy. Nie
bylibyśmy bowiem skrępowani ani ciężarem 12 ton, ani rozmiarami ładowni cormorana i kosztem
zwiększenia ciężaru, o dwie lub trzy tony, inżynierowie mogli nam zaprojektowad czołg o tych samych
zaletach, co AMX 13, lecz wygodniejszy. Właśnie z powodu swego pierwotnego przeznaczenia czołg
ten ma tak małe rozmiary, że załoga z trudem się mieści i podczas dłuższego w nim przebywania musi
znosid duże niewygody, zwłaszcza jeśli składa się z ludzi wysokich i tęgich. Również wiele prac
demontażowych jest utrudnionych z powodu braku miejsca.

Jedna z praktycznych prawidłowości ewolucji uzbrojenia polega właśnie na tym, że bardzo często
wskutek zmiany zamiarów ludzi odpowiedzialnych za sprzęt, który stworzono w określonym celu,
zaczyna byd stosowany co prawda w celu zbliżonym, ale innym. Oznacza to, że sprzęt ten nie jest tak
dostosowany do wykonania swych zadao, jak mógłby byd. Niekiedy zresztą sprzęt, zaprojektowany
dla jakiegoś określonego celu, zostaje odrzucony jako bezwartościowy przez następców tych, którzy
go zamówili i to wówczas, gdy po kilku latach, wielu wysiłkach i znacznych nakładach udało się
wreszcie zbudowad prototyp. Oto przykład:

Wojska powietrznodesantowe - wciąż one - zamówiły za czasów generała Demetza lekki pojazd
gąsienicowy, przystosowany do zrzutów na spadochronie. Wóz ten miał transportowad szybko po
bezdrożach sześciu lub ośmiu żołnierzy z wyposażeniem oraz holowad działo, moździerz lub
przyczepę, gdyż spadochroniarze nie mieli żadnego innego środka transportu oprócz wozów
terenowych, jeżdżących tylko po drogach.

Pojazd ten wszedł do planu, został opracowany, zbudowany i poddany próbom, które wypadły
pomyślnie. Był to wóz bardzo silny, niezwykle zwrotny, miał ogromne możliwości pokonywania
przeszkód. Oczywiście, ten doskonały i skomplikowany pojazd kosztował dośd słono.

Tymczasem gdy kilka lat później, w 1949 lub 1950 roku, pracowałem w Zarządzie Technicznym Wojsk
Lądowych, przedstawiłem prototyp następcy generała Demetza w Inspektoracie Wojsk
Powietrznodesantowych. Generał zajął miejsce w wozie, który na poligonie Satory dosłownie połykał
wzgórza, pokonywał z łatwością zbocza o nachyleniu 45 stopni, rowy wypełnione wodą, pnie drzew
i inne pułapki. Możliwości maszyny wywarły na generale widoczne wrażenie. Po zakooczeniu
prezentacji wozu zastanowił się jednak przez chwilę i zapytał mnie:

- Czy za cenę tej maszyny można mied dwa wozy terenowe?

- Z pewnością, może nawet trzy.

- W takim razie wolę trzy wozy terenowe.

Był to jednocześnie akt zgonu i mowa pogrzebowa. Byłoby lepiej nie przeprowadzad kosztownych
prac badawczo-doświadczalnych, gdyby można było przewidzied, że zmiana na stanowisku inspektora
wojsk powietrznodesantowych spowoduje również zmianę koncepcji sprzętu.

Przypadkowe narodziny zdalnie kierowanych pocisków przeciwpancernych SS-10 i SS-11

Podobnie jak przy czołgu AMX 13, odegrałem rolę istotną, chociaż ograniczoną do inspiracji przy
powstawaniu pocisku, który okazał się jednym z najznakomitszych sukcesów francuskich: SS 10 i jego
kontynuacji SS 11 oraz ENTAC.

W 1946 roku zostałem wyznaczony przez generała Reversa, jako przedstawiciel Sztabu Generalnego,
do towarzyszenia pewnemu wybitnemu specjaliście angielskiemu w dziedzinie rakiet, sir Edwinowi
Crow, szefowi Zarządu Pocisków Balistycznych w Ministerstwie Lotnictwa, zwiedzającemu niektóre
zakłady naukowo-badawcze Zarządu Studiów i Produkcji Uzbrojenia. Bardzo zadowolony z przyjęcia,
sir Edwin powiedział mi na zakooczenie swej podróży, iż pragnie, abym go odwiedził w Anglii.
Wkrótce otrzymałem zaproszenie brytyjskiego Sztabu Generalnego i wyjechałem, aby spędzid dwa
dni w Wielkiej Brytanii.

Zostałem przyjęty przez sir Edwina, który poinformował mnie, że przygotowano nazajutrz moją
wizytę w ośrodku badawczym pocisków balistycznych, odległym o około sto kilometrów od Londynu,
gdzie prowadzono wszystkie najważniejsze prace badawcze.

Zostałem bardzo uprzejmie przyjęty przez inżynierów, których jednak moja wizyta szczerze zdziwiła.

- Naprawdę nie wiem, co można by panu pokazad - rzekł dyrektor, mężczyzna energiczny, bardzo
młody, o wyglądzie sportowca - gdyż nie rozpoczęliśmy jeszcze żadnych badao. Jak pan widzi,
jesteśmy urządzeni w barakach, a nasze zajęcie polega na razie na doglądaniu wznoszenia murów
ośrodka. Ale jeśli pan pozwoli, wypijemy kieliszek i siądziemy do stołu. Serdecznie pana witamy.

Zjadłem więc obiad z sympatycznymi gospodarzami i już miałem się żegnad, gdy dyrektor powiedział,
że oprócz bezrobotnych chwilowo organów naukowo-badawczych - jest tu też muzeum
zainstalowane w baraku, gdzie zgromadzono wszystkie modele pocisków zdobytych w Niemczech: V-
1, V-2 i szereg innych.

- Oczywiście, mają panowie zapewne te same we Francji; może jednak zechciałby pan zrobid mały
spacer?

Przyjąłem zaproszenie, by nie wyglądało na to, że przyszedłem tylko na obiad.

Wśród wielu innych eksponatów ujrzałem tam niemiecki pocisk powietrze-powietrze, nazwany X-4,
przeznaczony do strzelania z samolotu myśliwskiego do innych celów powietrznych - pocisk
o napędzie własnym, zdalnie kierowany za pomocą cienkiego przewodu, odwijającego się w trakcie
lotu pocisku. Widziałem we Francji jego rysunki i fotografie, ale gdy oglądałem go w oryginale,
owładnęła mną pewna myśl, która nie dawała mi spokoju przez całą drogę powrotną.

W owym czasie walka z czołgami na odległośd polegała na wykorzystaniu dwóch zasadniczych


możliwości:

 użyciu pocisków odłamkowo-burzących o wielkiej prędkości początkowej i dużej celności;


jednakże dla przebicia grubego pancerza wymagały one dział bardzo dużych i ciężkich; -
 użyciu pocisków kumulacyjnych, o wielkiej zdolności przebijania; nie były one jednak
przystosowane do wystrzeliwania z dział gwintowanych i mogły byd przenoszone do celu
tylko przez armaty gładkolufowe, a więc bardzo niedokładne.

Czy nie byłoby możliwe wykorzystanie pocisku kumulacyjnego w taki sposób, aby przenosid go do
celu za pomocą czegoś w rodzaju małego samolotu o napędzie własnym i kierowanego poprzez
prosty system przewodowy? Zaletą takiego urządzenia byłoby połączenie wielkiej precyzji - dzięki
zdalnemu kierowaniu - z siłą przebicia.

Po powrocie do Paryża zasięgnąłem rady kilku specjalistów i doszedłem do wniosku, że warto by było
zająd się realizacją tego pomysłu. Ogólnie mówiąc, chodziło o ponowne przepracowanie uproszczonej
zasady X-4. Pociągała mnie prostota kierowania za pomocą przewodu, zamiast skomplikowanego
kierowania przez radio.

Opracowałem więc krótki program prac - na jednej stronicy - i wyjaśniłem sprawę szefowi Sztabu Sił
Lądowych, który natychmiast program zatwierdził. Można było od razu przystąpid do wykonania.

Inżynierowie z zakładów przemysłu lotniczego, przemianowanego później na Nord-Aviation,


zrealizowali pomysł, którym ostatecznie przestałem się zajmowad. Francja była pierwszym krajem,
w którym zbudowano nadający się do praktycznego wykorzystania zdalnie kierowany pocisk
przeciwpancerny.

Pocisk ten został skopiowany w wielu innych krajach, którym dopiero znacznie później udało się
opracowad tego rodzaju urządzenie; pozwoliło to naszemu przemysłowi zbrojeniowemu, który w tej
dziedzinie stał się przodujący, sprzedad za granicę bardzo wiele pocisków i zarobid cenne dolary
w okresie, gdy gospodarka nasza potrzebowała ich najbardziej.

Często gratuluję sobie tego zwiedzania angielskiego muzeum niemieckich pocisków, gdyż bez tej
wizyty z pewnością nie przyszedłby mi pomysł rozpoczęcia prac nad zdalnie kierowanym pociskiem
przeciwpancernym. Na pomysł ten niewątpliwie wpadłby pewnego dnia ktoś inny, ale zapewne
o wiele później. Wynika z tego, że zwiedzanie muzeów przynosi korzyśd - zwłaszcza tych muzeów,
które zawierają przedmioty najbardziej nowoczesne...

Problemy techniki przyszłości

Zagadnienia techniki przyszłości zostały przeanalizowane szczegółowo po moim przyjściu do Sztabu


Sił Lądowych. Problem pocisków balistycznych powstał już w czasie realizowania sensacyjnych
projektów niemieckich, zwłaszcza V-2.

Oczywiście nie moglibyśmy pretendowad do szybkiego wyprodukowania pocisków operacyjnych


o dużej donośności. Zresztą - jak się okaże - pociski te są tak kosztowne, iż stają się rzeczywiście
opłacalne dopiero przy zastosowaniu głowic jądrowych. Jednakże stało się już oczywiste, że budowa
tych pocisków ma znaczenie zasadnicze i że powinniśmy przystąpid do ich produkcji. Tak więc Zarząd
Studiów i Produkcji Uzbrojenia (DEFA) utworzył z własnej inicjatywy biuro projektowe pocisków
i przystąpił do organizowania w Vernon, przy pomocy kilku zaangażowanych w tym celu techników
niemieckich, specjalnego zakładu doświadczalnego. Pierwsze prace objęły pociski rakietowe obrony
powietrznej typu PARCA (przeciwlotniczy pocisk rakietowy o własnym napędzie) oraz rakietę
veronique, wykorzystywaną później jako sonda8.

Z punktu widzenia Sztabu Sił Lądowych problem polegał przede wszystkim na ustaleniu, czy należało
przystąpid do poważnych studiów w tej dziedzinie z pełnym zaangażowaniem środków, czy też
traktowad je jako zwykłe nadążanie za nowoczesną techniką, w razie gdyby pociski te okazały się
przydatne w zakresie operacyjnym.

Osobiście byłem przekonany, że rakiety staną się pewnego dnia głównym elementem systemów
uzbrojenia. Trudno było określid, czy nastąpi to za lat pięd, dziesięd czy dwadzieścia, wydawało mi się
jednak pewne, że pociski rakietowe odegrają główną rolę ze względu na ich teoretycznie
nieograniczoną donośnośd. Należało więc, moim zdaniem, podjąd wszelkie możliwe kroki, by nie
opóźniad ich rozwoju.

W tym celu trzeba było wytworzyd odpowiedni klimat wśród artylerzystów i pomóc Zarządowi
Studiów i Produkcji Uzbrojenia, dysponującemu niewielką liczbą inżynierów, zasilając go oficerami
artylerii, mającymi przygotowanie do pracy naukowej oraz szkoląc przyszłych dowódców formacji
rakietowych.

Muszę powiedzied, że o ile znalazłem natychmiast pełne zrozumienie u generała Reversa, o tyle
oficerowie artylerii w swej masie zachowali się całkiem inaczej. Większośd naszych artylerzystów nie
zdawała sobie sprawy z nadchodzących zmian. Byli w zupełności zadowoleni z amerykaoskiego
8
Zapewne meteorologiczna (red. pol.).
sprzętu artyleryjskiego z czasów wojny. Gdy opracowano projekt nowej 105 mm haubicy, wielu
wyrażało opinię, że wystarczyłoby zachowad amerykaoską HM-2, która według nich była doskonała.
Zresztą inspektor artylerii generał André Zeller - ten sam, który uczestniczył później w puczu
algierskim z 1961 roku - powiedział mi pewnego razu: „Zobaczy pan, Ailleret, że obaj przejdziemy
dawno na emeryturę, a na polu bitwy królowad będzie wciąż to poczciwe stare działo, podczas gdy
wasze pociski nadal będą tylko bardzo skromnym dodatkiem”.

Oto pożałowania godna mentalnośd przedstawicieli tej artylerii, która na początku stulecia była
najnowocześniejszą na świecie ze słynnym działem kalibru 75 mm (model 1897), o którym mówią, że
to ono odniosło zwycięstwo w bitwie nad Marną.

Dzięki poparciu i decyzjom generała Reversa, artyleria uczyniła pewien krok do przodu w dziedzinie
pocisków rakietowych, ale z powodu stagnacji działalnośd ta była, moim zdaniem, zbyt mało
skuteczna.

Natomiast w dziedzinie jądrowej nikt u nas wówczas nie przewidywał zastosowao wojskowych,
a istniały tu przecież niezwykłe możliwości techniczne, mogące zrewolucjonizowad formy i metody
prowadzenia wojny. Należało więc, poza wszelkim planem, przeszkolid grupę oficerów, która
mogłaby, gdy zajdzie potrzeba, pełnid funkcję doradców dowództwa w tej dziedzinie.

Byliśmy właśnie w trakcie reorganizowania wyższego szkolnictwa wojskowego w zakresie naukowym


i technicznym. Zdecydowano zrezygnowad z dotychczasowego jednolitego kursu dla wszystkich
kandydatów do dyplomu technicznego i wprowadzid specjalizację w różnych dziedzinach, która
dałaby wiedzę dostatecznie pogłębioną do praktycznego zastosowania.

Starałem się utworzyd grupę kandydatów chętnych do studiowania fizyki jądrowej. Mieliśmy
inżyniera, byłego oficera saperów, nazwiskiem Chanson, który podczas wojny studiował fizykę
jądrową i stał się w tej dziedzinie wybitnym specjalistą. Na mój wniosek powierzono mu zadanie
wstępnego zapoznania kilku oficerów z techniką atomową. Ci młodzi ludzie, odkomenderowani do
laboratoriów Komisariatu Energii Atomowej, Collège de France i uniwersytetu, mieli utworzyd później
grupę „atomistów”, których odnajdziemy w chwili, gdy zacznie się badanie możliwości
wyprodukowania we Francji broni jądrowej i którzy oddali wówczas ogromne usługi przy realizacji
naszego programu. Powrócimy jeszcze do tego w dalszej części wspomnieo.

Pierwszy kontakt z bronią jądrową

Pierwszą okazję do zainteresowania się zasadą działania broni jądrowej i jej zdumiewającymi
właściwościami miałem już w 1946 roku. Pewnego dnia, gdy wczesnym popołudniem pracowałem
w mym biurze, zawiadomiono mnie, że generał Revers chce się ze mną widzied.

Powiedział mi, że wraca z miasta, gdzie spotkał się z redaktorem naczelnym wydawnictwa Presses
Universitaires de France, który ma zamiar wydad w serii „Co o tym wiem” trzy prace o charakterze
wojskowym: Historię strategii, Historię wojskowości i Historię uzbrojenia. Wydawca zaproponował
mu opracowanie Historii strategii i prosił o znalezienie autorów pozostałych prac.
- Napiszę Historię strategii - powiedział generał. Mój zięd Castellan, profesor historii, może opracowad
Historię wojskowości, panu natomiast proponuję napisanie Historii uzbrojenia. Zgadza się pan?

Oczywiście wyraziłem zgodę i podziękowałem mu, przede wszystkim za interesującą pracę, a także za
możliwośd zarobienia kilku tysięcy franków, które - i nikt w to zapewnie nie wątpi - byłyby mile
widziane.

Zabrałem się więc w wolnych chwilach, zwłaszcza wieczorami w Vaucresson, do pisania Historii
uzbrojenia. Nie miałem żadnych trudności, jeśli chodzi o wszelką broo poza bronią jądrową.

Ale po wybuchach w Hiroszimie i Nagasaki nie mogłem o niej nie wspomnied. Przed opracowaniem
odnośnego rozdziału musiałem więc zebrad wszelkie dostępne na ten temat materiały. W ten sposób
dowiedziałem się wielu rzeczy, które stały się tematem późniejszych przemyśleo. Okazało się to
bardzo przydatne, gdy przyszło mi się zająd bronią jądrową z urzędu.

Zakooczyłem rozdział zatytułowany Bomba atomowa dośd nowatorskim, według mnie,


stwierdzeniem. Nikt bowiem nie myślał chyba jeszcze o zastosowaniu taktycznym tej broni:

„Ponieważ bomba powoduje natychmiastowe skutki na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych,


zrzucenie kilku bomb powinno wystarczyd do całkowitego zlikwidowania oporu nieprzyjaciela
w danej strefie. Takiego rezultatu nie udało się nigdy uzyskad za pomocą dotychczasowych rodzajów
uzbrojenia. Zdawało się, że osiągnięto rozwiązanie w 1916 roku wraz z rozwojem artylerii, zwłaszcza
ciężkiej. Narodziła się wówczas zasada, że »artyleria zdobywa, piechota zajmuje«; jednakże szybko ją
zarzucono, gdyż żaden ostrzał, bez względu na zużytą liczbę pocisków burzących lub chemicznych, nie
wystarczył do całkowitego zniszczenia sił obrony.

Stwarzając możliwośd rozwiązania tego problemu na rozległej przestrzeni (o ile nie zbudowano tam
zawczasu specjalnych urządzeo ochronnych) bomba atomowa jest w stanie zmienid nie tylko system
uzbrojenia, ale i taktykę, a przez to również strategię”.

Po dwudziestu latach fakty potwierdzają niemal w całej rozciągłości aktualnośd wysuniętej przeze
mnie tezy, o czym świadczy permanentny wpływ broni jądrowej na równowagę sił w świecie.

Odejście ze sztabu sił lądowych

25 czerwca 1947 otrzymałem awans na „pełnego” pułkownika, jak mówimy w żargonie wojskowym.
Pomyślałem więc, że niezależnie od zainteresowania pełnieniem funkcji sztabowych powinienem
objąd dowodzenie jednostką. Było to tym bardziej potrzebne dla mojej przyszłej kariery wojskowej,
że spędziwszy wojnę w ruchu oporu, nie dowodziłem regularną jednostką od czasu, gdy w latach
1938-1939 byłem dowódcą baterii w 2 pułku artylerii górskiej.

Miałem zamiar złożyd raport, aby wysłano mnie natychmiast tam, gdzie od roku toczono walki, tzn.
na Daleki Wschód. Nie dlatego, aby pociągała mnie szczególnie wojna, dla której w kraju nie
wykazywano żadnego entuzjazmu i którą zdawano się prowadzid w równym stopniu do obrony
interesów finansowych, jak i dla utrzymania głównych pozycji Francji. Ale gdy rząd decyduje się
prowadzid wojnę gdziekolwiek i wysyła tam na śmierd żołnierzy zawodowych i z poboru - uważam, że
obowiązkiem pułkowników i generałów jest byd tam również.

Przedstawiłem więc swoją kandydaturę na stanowisko dowódcy jednostki bojowej w Indochinach


i zacząłem odwiedzad różne biura zajmujące się przydziałami na Daleki Wschód. Spostrzegłem dośd
szybko, że moja kandydatura była przyjmowana bez oczekiwanego przeze mnie entuzjazmu.
Najczęściej powtarzano mi, że łatwo wysład mnie do Indochin, ale o przydziale decyduje tamtejsze
dowództwo. Byłbym wprawdzie odkomenderowany do jego dyspozycji, ale nikt nie może przewidzied
w Paryżu, jakie stanowisko otrzymam - dowodzenie oddziałem liniowym czy inne. Niektórzy usiłowali
nawet zniechęcid mnie całkowicie mówiąc, że w chwili obecnej nie ma wolnych stanowisk i długo nie
będzie.

Pewnego dnia spotkałem w kuluarach ministerstwa generała Jacquot, z gabinetu generała de Lattre;
niedawno otrzymał on awans na generała brygady. Okazywał mi szacunek i sympatię, biorąc mnie
niewątpliwie za rodzaj wojskowego „technokraty”, który był potrzebny dla utworzenia nowoczesnej
armii.

- Wydaje mi się, drogi Ailleret - powiedział - że ma pan dziwny pomysł starania się o stanowisko w
Indochinach i chce pan wziąd udział w wojnie źle rozpoczętej, źle prowadzonej i która zapewne nie
skooczy się tak, jak sobie tego życzymy. W pewnym sensie rozumiem pana, ale uważam, że jest pan
zdumiewająco naiwny wierząc, że otrzyma pan dowodzenie jednostką liniową. Pan nie należy do kliki,
co każe mied dla pana szacunek, ale co jednocześnie wyklucza otrzymanie jako tako interesującego
stanowiska. „Oni” pilnują, może pan byd pewny, aby pozycje, na których wyłapuje się awanse
i odznaczenia, zajmowały osoby należące do paczki, czyli pułkownicy z piechoty morskiej i kilku
innych należących do tego klanu, co oczywiście pana nie dotyczy. Jeśli pan chce, niech pan jedzie do
Indochin, ale niech się pan nie zdziwi, jeśli zostanie zastępcą komendanta garnizonu w Sajgonie albo
szefem służby zaopatrzenia w jakiejś dziurze, lub wreszcie szefem oddziału rozpoznawczego czy
służby remontowej. Natomiast niech pan pozbędzie się złudzeo co do dowodzenia jednostką bojową.

Przedstawiona przez generała sytuacja, która - jak się przekonałem - w pełni odpowiadała prawdzie,
spowodowała, iż przestałem zabiegad o wyjazd na Daleki Wschód. W ciągu siedmiu lat trwania wojny
nigdy nie ponowiłem prośby, gdyż odmowa, z jaką się spotkałem, wystarczyła, abym stracił chęd do
spóźnionego wpisania się na listę osób odpowiedzialnych za prowadzenie i zakooczenie działao oraz
za klęskę. Ten rodzaj „zamkniętego” przydziału stanowisk nie uszedł zresztą uwagi wszystkich
obserwatorów wojny, która przynosiła tragiczne skutki.

Czytając znacznie później znakomitą książkę Lucien Bodarda l’Humiliation (Upokorzenie), odkryłem
w niej ze zdziwieniem, które ożywiło przytłumione już przykre wspomnienia, tę niezwykle
sugestywną uwagę pewnej osobistości historycznej, zacytowaną w książce:

„Jeśli chcecie mied powodzenie w koloniach... wstąpcie do klubu Salana, Valluy, Le Pulocha”. To byli
prawdopodobnie „ci”, do których uczynił aluzję generał Jacquot.

Nie żałuję, że nie poszedłem walczyd przeciw Wietnamczykom. Gdyby klub przyjął mnie na swego
członka, zostałbym zapewne całkowicie zaabsorbowany awanturą indochioską, jak wielu mych
kolegów. Nie miałbym wówczas okazji uczestniczenia w innej przygodzie, tym bardziej pasjonującej,
że zawiodły mnie do niej okoliczności, w których odegrałem rolę pierwszoplanową: wylansowanie
francuskiej wojskowej polityki jądrowej.

Wciąż jednak pozostawał problem mego przydziału. Powinienem normalnie objąd stanowisko
dowodzenia w artylerii; tymczasem generał de Lattre przemyślał pewną koncepcję, którą zamierzał
realizowad. Polegała ona na tym, że kilku oficerów w stopniu pułkownika wyznaczano na stanowiska
dowódców pułków w innych niż macierzysty rodzajach wojsk. Każdego roku - zadecydował de Lattre -
dwóch oficerów piechoty będzie dowodzid pułkiem czołgów lub artylerii, dwóch artylerzystów
przejmie pułki piechoty lub pancerne, a dwóch czołgistów - pułk artylerii lub piechoty.

Pomysł był znakomity, albowiem zdolny oficer dowodząc w swoim własnym rodzaju wojsk miał mało
możliwości doskonalenia swych umiejętności ogólnowojskowych. Artylerzysta dowodzący pułkiem
piechoty uczył się o wiele więcej - chociażby lepiej poznając piechurów - niż gdyby stał na czele pułku
artylerii, który nie stwarzał mu żadnych problemów „technicznych”. Musiał on zapoznad się ze
wszystkimi aspektami walki piechoty i z przygotowaniem do oczekujących ją zadao. Było to cenne
doświadczenie, które mogło się bardzo przydad w wypadku, gdyby miał później objąd dowództwo
związku taktycznego jakiegokolwiek rodzaju wojsk.

Oponenci, atakując politykę generała de Lattre, twierdzili, że pułkownik jednego, rodzaju wojsk źle
dowodziłby pułkiem z innego rodzaju i jeśli nawet on sam wyniósłby z tego korzyśd, dla pułku
rezultaty byłyby fatalne. Jestem przekonany, że to rozumowanie jest słuszne tylko pozornie i dotyczy
oficerów przeciętnych. Średnio zdolny pułkownik artylerii z pewnością dowodziłby pułkiem piechoty
nie tak dobrze, jak średnio zdolny specjalista od piechoty. Jestem jednak pewien, że pułkownik
piechoty wysokiej klasy dowodziłby o wiele lepiej pułkiem artylerii niż przeciętny artylerzysta, jakich
niestety się spotyka. I oczywiście, odwrotnie. A ponieważ chodziło o bardzo wąski eksperyment,
obejmujący trzykrotną wymianę na jeden rok dwóch oficerów, którzy mieli byd wybrani spośród osób
traktowanych jako elita, można było byd pewnym, że pułki byłyby dobrze dowodzone, nawet przez
pułkowników z innego rodzaju wojsk.

Pomysł generała de Lattre był uważany za absurdalny przez większośd naszych ówczesnych wyższych
dowódców smażących się w sosie wąskiego tradycjonalizmu. Tylko autorytet generała mógł zmusid
do realizacji tej koncepcji. Toteż gdy generał przestał byd szefem Sztabu Generalnego, szybko dał
o sobie znad konserwatyzm i ta metoda szkolenia mimo korzyści, jakie przyniosła, popadła
w zapomnienie i została zaniechana, ku wielkiej satysfakcji dowódców i inspektorów rodzajów wojsk.

Poczyniłem starania, aby uzyskad dowodzenie pułkiem piechoty. Generał Pfister, który działał z nami
w Ruchu Oporu pod pseudonimem „Marius”, był dowódcą tego rodzaju wojsk i lubił mnie. Obiecał mi
dowództwo pułku piechoty stacjonującego w Koblencji. Miałem wyjechad w lecie 1947 roku, gdyż
pułkownik Lavaud, który przestał dowodzid pułkiem artylerii przeciwlotniczej, miał przejąd moje
obowiązki, powracając na swe dawne stanowisko.

Kilka miesięcy przed moim przewidzianym wyjazdem generał Revers podczas inspekcji w Niemczech
przejeżdżał przez Koblencję i tam, na prośbę dowódcy pułku, którego dobrze znał, obiecał mu
pozostawid go na tym stanowisku jeszcze przez rok. Tak więc moje plany znów spełzły na niczym.
Generał Pfister wezwał mnie i zapytał, czy z braku możliwości w Koblencji nie objąłbym dowództwa
półbrygady powietrznodesantowej w Bayonne. Chętnie przejechałbym się do Niemiec do innej
miejscowości niż Buchenwald, ale dowodzenie spadochroniarzami wydało mi się czymś tak
niezwykłym, że zgodziłem się z entuzjazmem.
Rozdział III
43 półbrygada powietrznodesantowa

Pierwsze kontakty ze spadochroniarzami

Wyjechałem więc do Bayonne, dokąd przybyłem 14 września 1947 roku wieczorem i 15 rano objąłem
dowództwo.

Staż dowodzenia na stanowisku pułkownika w innym rodzaju wojsk był ustalony w zasadzie na jeden
rok. Ja miałem dowodzid dwa lata.

Dowodzenie 43 półbrygadą powietrznodesantową stanowiło chyba najbardziej przyjemny,


pozbawiony napięd okres mego życia. Było to zajęcie o charakterze wybitnie sportowym;
znajdowałem się w ciągłym kontakcie z oddziałami wysokiej klasy i z doskonałymi lotnikami. Pracy
było dużo, gdyż często musiałem przebywad, zarówno w dzieo, jak i nocą, na placach dwiczeo i na
poligonie skoków. Lecz było to zajęcie sensu stricto wykonawcze nie wymagające wysiłku
intelektualnego. Miałem więc możnośd zastanowienia się nad problemami wojskowymi w ogóle,
a zagadnieniami uzbrojenia w szczególności.

Dowodzenie jednostką spadochronową dało mi wiele korzyści. Miałem okazję poznad piechurów,
udoskonalid sprawnośd fizyczną, a także poczynid wiele spostrzeżeo, uporządkowad je, a nawet
niekiedy opisad.

Chyba nieźle dowodziłem półbrygadą piechoty spadochronowej. Gdy kooczył się mój roczny staż
w tej jednostce, inspektorat piechoty zapytał mnie, czy zgadzam się pozostad jeszcze jeden rok na
tym stanowisku. Można sobie wyobrazid, z jaką radością odpowiedziałem twierdząco.

43 półbrygada obejmowała kompanię dowodzenia i trzy bataliony stanowiące trzon jednostki: 1


batalion szturmowy w Montauban, 2 batalion szturmowy w Bayonne i 18 batalion spadochronowy w
Pau. Brygada wchodziła w skład 3 zgrupowania powietrznodesantowego, którym dowodził wówczas
pułkownik Jacques Faure. W późniejszym okresie było o nim głośno przy okazji większości spisków
skrajnej prawicy, organizowanych aż do 1961 roku.

Zostałem powitany poprawnie, nawet bardzo uprzejmie, ale powściągliwie. Pułkownik Faure, który
tylko kilka miesięcy wcześniej ode mnie otrzymał swój ostatni awans, i otaczający go strzelcy alpejscy
niechętnie przyjmowali do wiadomości, że półbrygada spadochronowa jest dowodzona przez
artylerzystę o wykształceniu politechnicznym, który w dodatku nie był spadochroniarzem. Dawano mi
do zrozumienia, iż nie dam sobie rady ze skokami oraz że uzyskanie legitymacji skoczka
spadochronowego będzie bardzo trudne i zapewne wyeliminuje mnie i spowoduje odesłanie
z jednostki.

Natychmiast zapisałem się na kurs spadochronowy, aby odbyd go w miarę możności jak najprędzej.
Zrozumiałem wówczas - co zresztą potwierdziło się w całej rozciągłości - że wyczynowy „skok ze
spadochronem” był tylko mitem wymyślonym przez samych spadochroniarzy, broniących dostępu do
zamkniętego klanu, który korzysta z różnych przywilejów.
W rzeczywistości bojowy skok ze spadochronem otwierającym się automatycznie stanowi operację
stosunkowo łatwą, którą może wykonad każdy, kto ma dobrą kondycję fizyczną i nie traktuje tego
przedsięwzięcia zbyt emocjonalnie.

Istotnie wyszkolenie skoczka spadochronowego, jeśli chodzi o liczbę godzin lotu i konserwację
sprzętu, jest kosztowne. Trzeba więc w miarę możliwości rekrutowad do tego rodzaju wojsk tylko
dobrze zapowiadających się żołnierzy. Spełnienie tego warunku znakomicie ułatwia zresztą selekcja
oparta na zaciągu ochotniczym. Natomiast sam skok z otwarciem automatycznym, nawet
uwzględniając ciężkie wyposażenie żołnierza piechoty, stanowi wprawdzie wyczyn, ale znowu nie tak
wielki, jak usiłowano mi wmówid.

Nie tylko nie miałem żadnej trudności z otrzymaniem legitymacji, ale i później odbywałem regularne
treningi, wykonując skoki co najmniej dwa-trzy razy tygodniowo. Uważałem nawet, że byłoby rzeczą
nieetyczną, gdyby dowódca jednostki nie miał tego samego przeszkolenia, co instruktorzy,
prowadzący na jego rozkaz treningi spadochronowe. Narzuciłem więc sobie ścisły reżim szkolenia,
zwłaszcza jeśli chodzi o skoki z opóźnionym otwarciem spadochronu, które były jeszcze wówczas
mało rozpowszechnione, gdyż spadochrony amerykaoskie T-6, którymi dysponowaliśmy, były w
Stanach Zjednoczonych zabronione, jako niebezpieczne.

Tak więc jako skoczek spadochronowy uzyskałem o wiele wyższe kwalifikacje niż ci, którzy jeszcze
niedawno odnosili się sceptycznie do moich umiejętności.

Cechy szczególne życia spadochroniarzy

Mógłbym oczywiście opowiedzied wiele historii związanych ze spadochronem, gdyż wykonawszy sto
pięddziesiąt skoków w czasie dwóch lat dowodzenia, a także wiele innych w późniejszym okresie,
przeżyłem wiele ciekawych przygód. Nie opowiem ich jednak, ponieważ spadochroniarze cieszą się
opinią blagierów, a nie chciałbym zostad pomówiony o fantazjowanie, zresztą nikt by nie uwierzył.

O jednym wydarzeniu natomiast opowiem szczegółowo, pokazuje bowiem, od czego zależą ludzkie
losy.

Z bazy lotniczej w Pau, gdzie stacjonowała eskadra samolotów junkers-52, wyspecjalizowana


w przewożeniu oddziałów spadochronowych, otrzymywaliśmy od czasu do czasu samoloty
transportowe. Pewnego dnia około południa przybył na lotnisko Parmę koło Biarritz transportowy
junkers, który miał przewieźd żołnierzy 2 batalionu, kompanii dowodzenia oraz pododdziałów służb,
stacjonujących w Bayonne, na skoki kontrolne.

Pierwszego dnia dwiczeo do rejonu skoków nad wrzosowisko Orx, znajdujące się około trzydziestu
kilometrów na północ od Biarritz, miało byd przewiezionych sześd lub siedem grup skoczków.
Zdecydowałem, że będę uczestniczył w dwiczeniu i przy okazji sam wykonam skok. By obserwowad
zachowanie chłopców w samolocie, zająłem na kilka rotacji miejsce instruktora wypuszczającego
skoczków, po czym miałem zamiar sam wyskoczyd.

Pogoda była nienadzwyczajna. Przy ziemi wiał słaby wiatr, ale od morza sunęły niskie chmury tworząc
pułap nieciągły na wysokości dwustu-trzystu metrów. Ponieważ jednak ogólne warunki
meteorologiczne były możliwe do przyjęcia, pierwsza grupa załadowała się, samolot wystartował
i zaczął nabierad wysokości. Gdy wyniosła ona kilkadziesiąt metrów, ze względu na krótki czas lotu
zacząłem zaczepiad i kontrolowad spadochrony; po czym stanąłem przy drzwiach samolotu.
Musieliśmy byd mniej więcej na wysokości rzeki Adour, gdy pokrywa chmur pod nami stała się
właściwie ciągła i ziemi nie było widad wcale. Sytuacja nie uległa zmianie, gdy polecieliśmy bardziej na
północ. W ciągu kilku minut mieliśmy znaleźd się nad strefą lądowania i pilot zaczął krążyd próbując ją
odnaleźd. Podszedłem do dowódcy samolotu i po pewnym czasie, nie mając żadnej możliwości
dostrzeżenia ziemi, zdecydowaliśmy odwoład dwiczenie i wracad na lotnisko. Nagle w chmurach
powstała luka i dostrzegliśmy rejon skoków. Pilot wziął natychmiast odpowiedni kurs. Trzeba było
szybko skorzystad z przejaśnienia, które zapewne nie będzie trwad długo. Pospieszyłem więc na moje
stanowisko przy drzwiach i zdążyłem ustawid pierwszego skoczka w gotowości do skoku. Gdy
nadlecieliśmy nad oznakowany teren, wypuściłem skoczków. Zataczając półkole mogliśmy zobaczyd,
jak wszystkie spadochrony opadały przepisowo na ziemię, bez żadnych komplikacji.

Wzięliśmy kurs powrotny, aby zabrad następną grupę. Usiadłem wygodnie na małym fotelu
radiotelegrafisty, którego na tak krótki przelot załoga nie zabierała, aby mied miejsce dla jeszcze
jednego skoczka.

Zbliżając się do lotniska znów natknęliśmy się na pułap bardzo niski, ale tylko w połowie zakryty
chmurami. Nie było więc żadnych trudności z lądowaniem. Samolot zaczął schodzid w dół i przez
iluminator ujrzałem zbliżającą się ziemię. Nagle odniosłem wrażenie, że dotknęliśmy już ziemi,
a jednak nie byliśmy jeszcze na lotnisku. Nie było to dzisiejsze nowoczesne lotnisko z betonowym
pasem startowym, lecz rozległy obszar trawiasty w formie garbu, do którego od wschodu przylegało
wrzosowisko porośnięte jeżyną i innymi krzewami. Pomyślałem, że pilot schowa podwozie i zacznie
kolejne podejście. Tak się jednak nie stało. Dotknął on ziemi poza lotniskiem i zorientowawszy się
musiał w tym momencie gwałtownie pociągnąd za drążek, gdyż samolot dał susa dziesięd metrów do
góry, przeskakując drogę, która stanowiła granicę lotniska. Potem koła dotknęły pasa startowego
i samolot przez chwilę toczył się po nim, ale krótko, gdyż wspornik prawego koła, uszkodzony podczas
pierwszego zderzenia z ziemią, został zgnieciony. Maszyna wywinęła kozła, a prawe skrzydło i śmigło
zaryły się w ziemię. Ponieważ Ju 52 ląduje powoli i przy tym był pusty, nic poważnego się nie zdarzyło.
Zarówno pilot, jak też drugi pilot i ja wyszliśmy bez szwanku. Tylko samolot nadawał się do
przekwalifikowania na czwartą kategorię.

Ten mały wypadek nie miał sam w sobie nic przerażającego. A jednak oblał mnie zimny pot, gdy
pomyślałem, że mogliśmy nie dostrzec owej opatrznościowej dziury w chmurach nad Orx. Gdyby
wówczas pilot wykonał przy lądowaniu takie samo podejście z dwiema tonami ludzi na pokładzie,
wynik byłby prawdopodobnie całkiem inny - samolot z pewnością rozbiłby się bądź za pierwszym,
bądź za drugim dotknięciem ziemi i w wyniku katastrofy nastąpiłby kres kariery i życia dwudziestu
osób.

Po objęciu stanowiska w Bayonne wziąłem się za dżudo. Przeczytawszy kiedyś książki


o spadochroniarzach z czasów wojny, z których wynikało, że wszyscy oni byli asami w walce wręcz,
zapytałem nieśmiało w mej półbrygadzie, kiedy i gdzie odbywają się treningi w tej nowoczesnej
formie walki z bronią i bez broni. Nikt nie mógł mi odpowiedzied i omal nie zapytano z kolei mnie, co
to jest ta walka wręcz. Będąc przekonany o wielkim znaczeniu tej umiejętności, która może byd
bardzo użyteczna w pewnych trudnych sytuacjach i której zaletą jest wpojenie żołnierzowi wiary
w siebie, postanowiłem uczynid z niej przedmiot regularnego szkolenia. Znalazłem kilku
wykwalifikowanych instruktorów, którzy odbyli staż w Antibes i mieli wielką ochotę przekazad swe
wiadomości innym. Na początku odnoszono się do tego nieufnie, później jednak ten rodzaj walki
wzbudził zainteresowanie, a z czasem skoczkowie głośno wyrażali zadowolenie z wprowadzenia tego
przedmiotu. Myślę, że trening przydał się tym ludziom, gdy musieli walczyd na ryżowiskach Indochin
i na wzgórzach Algierii.

Własne prace teoretyczne na temat sztuki wojennej i techniki wojskowej

Okres zajmowania stanowiska dowódcy 43 półbrygady powietrznodesantowej dał mi wiele korzyści


nie tylko pod względem sprawności fizycznej, ale - co może się wydad paradoksalne - również pod
względem intelektualnym.

Moje obowiązki służbowe nie były zbyt absorbujące, miałem więc czas na rozmyślania o problemach
uzbrojenia i związanych z nimi ogromnych trudnościach, które mogłem stwierdzid w praktyce. Od
dawna nurtowała mnie myśl, że sprawy taktyczne i zagadnienia techniczne powinny byd rozważane
łącznie, jako ściśle ze sobą powiązane.

Zawsze zdumiewała mnie trudnośd, z jaką wojskowi przystosowywali swe metody walki do postępu
w dziedzinie uzbrojenia i przyjmowali dane taktyczno-techniczne, wobec których powinny ustąpid
wszystkie doświadczenia i przebrzmiałe tradycje. Przykłady tej inercji kadr wojskowych przeżyłem
osobiście tuż przed wybuchem wojny. Pierwszy przykład dotyczył „kiełbasek”, czyli balonów
obserwacyjnych, które oddały wielkie usługi pod koniec pierwszej wojny światowej. W 1937 roku,
gdy służyłem jako kapitan w sztabie generała Condé, generalnego inspektora artylerii, otrzymałem
zadanie uaktualnienia regulaminu korygowania ognia artylerii za pomocą obserwacji z balonu.
Zadałem sobie wówczas pytanie, czy balony te będą jeszcze przydatne w przyszłej wojnie. Już w 1918
roku ówczesne prymitywne samoloty często je niszczyły. Co będzie obecnie, gdy nowe aparaty
z silnikiem tłokowym osiągnęły taką prędkośd, pułap, zwrotnośd i siłę ognia - czego dowiodła wojna w
Hiszpanii - iż nie można ich w ogóle porównywad z „kukułkami” Guynemera, de Foncka czy
Richthofena.

Baloniarze dobrze widzieli niebezpieczeostwo i usiłowali ulepszyd swe metody działania, aby
zmniejszyd możliwości zniszczenia balonu. Wynaleźli „kiełbaskę z motorem”, który umożliwiał częstą
zmianę pozycji w taki sposób, że nieprzyjaciel nie mógł przewidzied, gdzie balon wzniesie się
w powietrze. Wyobrażali sobie, że balon uniesie się tylko na kilka minut, w czasie których zostaną
poczynione obserwacje i będzie skorygowany ogieo, po czym zostanie szybko opuszczony. Nie było
już mowy, aby podobnie jak w 1918 roku, pozostawad godzinami w powietrzu i prowadzid ciągłą
obserwację. To jednak nie wystarczało. Samoloty nieprzyjacielskie na lotniskach niezbyt odległych,
zaalarmowane natychmiast po wzbiciu się balonu, mogłyby w ciągu kilku minut nadlecied lotem
koszącym i zniszczyd balon, zanim zdołano by go ściągnąd na ziemię. Pomyślano więc o zapewnieniu
obrony nieszczęsnego balonu, ustawiając na pozycjach ogniowych wokół niego od 12 do 24
karabinów maszynowych gotowych do natychmiastowego otwarcia ognia.
Zadałem sobie pytanie, czy ogieo karabinów maszynowych będzie skuteczny i w jakim stopniu.
Pojęcie „analizy operacyjnej” nie było jeszcze naówczas znane, ale w rzeczywistości istniało i trzeba
było mied z nim do czynienia, jak panu Jourdain z mówieniem prozą. Wyszedłem więc z pewnych
założeo uwzględniających prędkośd i trasę samolotu atakującego oraz dokładnośd i rozrzut serii
karabinu maszynowego. Jakkolwiek jestem bardzo przeciętnym matematykiem, udało mi się obliczyd
prawdopodobieostwo strącenia samolotu podczas atakowania balonu. Przypominam sobie, że liczba
ta wyniosła 10-3s, to znaczy jedna szansa na tysiąc - a więc praktycznie żadna. Nie mając jednak
zaufania do własnych umiejętności w posługiwaniu się rachunkiem prawdopodobieostwa,-
postanowiłem poddad obliczenia kontroli przez osobę bardziej kompetentną. Udałem się do mego
kolegi z promocji, Sutterlina, który już wówczas był wybitnym specjalistą w dziedzinie balistyki,
przedstawiłem mu problem i zapytałem, czy mógłby go rozwiązad dla porównania z moim wynikiem.
Poprosił, abym przyszedł za osiem dni. Wyjaśnił mi wówczas, że w pewnym miejscu zrobiłem błąd i że
prawdopodobieostwo strącenia samolotu wynosiło nie 10-3, lecz raczej 10-4, jedna szansa na dziesięd
tysięcy, jeszcze bardziej nikła niż ta, którą wyliczyłem.

Wyciągnąłem z tego wniosek, że balony obserwacyjne będą tak samo skazane na zagładę, jak byłoby
wojsko pod Wagram wobec współczesnej broni automatycznej - i że należy je jak najszybciej
zlikwidowad, jako nieużyteczne i kosztowne, a ich personel wykorzystad racjonalniej gdzie indziej.

Zameldowałem o mych odkryciach generałowi Condé, który z kolei przedstawił tę sprawę na


wyższym szczeblu. Jednak baloniarze, wbrew zdrowemu rozsądkowi, bronili do upadłego swych
przestarzałych statków powietrznych. (Doświadczenie „dziwnej wojny”, podczas której prawie
wszyscy dzielni i wytrwali obserwatorzy balonowi zostali bezlitośnie zestrzeleni przez niemieckie
messerschmitty, potwierdziło nasze przewidywania i obliczenia.

Klęska 1940 roku wyeliminowała ostatecznie balony obserwacyjne. Gdyby nie ona, byd może
mielibyśmy je do dziś...

Drugim przykładem był problem równowagi między czołgiem a działem przeciwpancernym. Czołg z
1918 roku był prawie niewrażliwy na broo stosowaną wówczas na polu walki. Tylko bezpośrednie
trafienie pociskiem artyleryjskim mogło go zniszczyd, a wielkie i ciężkie działo, niełatwe do
zamaskowania, z trudem mogło byd wykorzystane na pierwszej linii, jako „broo przeciwpancerna”.

Ale od tego czasu zbudowano bardzo lekkie i zwrotne 25 i 37 mm działa piechoty oraz strzelające
z wielką precyzją pociskami odłamkowo-burzącymi przebijającymi ówczesny pancerz 47 mm działa,
w które wyposażono jednostki artylerii.

Naszym strategom wystarczyło to, by uznad, że niebezpieczeostwo ze strony czołgów już nie „istnieje
i że można, tak jak w 1918 roku, bronid się przed wszelkim atakiem na stałych umocnionych
pozycjach. Regulamin walki związków taktycznych z 1936 roku stwierdzał:

„Broo przeciwpancerna zagrodzi drogę czołgom, podobnie jak broo maszynowa zatrzymała piechotę
podczas ostatniej wojny”.

Gdy ukazał się ten regulamin, powiedziałem w rozmowie z moim szefem, generałem Condé, że to
stwierdzenie wydaje mi się całkowicie fałszywe. Broo automatyczna mogła zatrzymad piechura dzięki
temu, że jej pociski zabijały go, gdy napotkał je na swej drodze, oraz dlatego że wystrzeliwano ich
setki na minutę, czyli jeden ckm był w stanie zabid wielką liczbę piechurów. Współczesny pocisk
przeciwpancerny wprawdzie przebija pancerz czołgu - jakkolwiek nie jest pewne, że pancerz ten nie
zostanie wzmocniony - ale działo przeciwpancerne może wystrzelid tylko kilka pocisków na minutę,
tak jak dawny karabin powtarzalny.

Należałoby więc raczej powiedzied, że broo przeciwpancerna zagrodzi drogę czołgowi w równym
stopniu, co karabin powtarzalny piechurowi, tzn. że dla zatrzymania stu czołgów, uwzględniając
korzystniejszą sytuację ukrytego obroocy, potrzebne jest około pięddziesięciu dział
przeciwpancernych, podobnie jak dla zatrzymania batalionu piechoty należało wystawid mniej więcej
pół batalionu strzelców uzbrojonych w karabiny powtarzalne. Ponieważ jednak czołgi mają znacznie
większą ruchliwośd niż działa holowane i w konsekwencji trudno przewidzied punkt ciężkości
uderzenia, należałoby nasycid obronę na całej jej głębokości monstrualną ilością broni
przeciwpancernej, co przekreśla śmiałą, lecz nie przemyślaną tezę zamieszczoną w regulaminie.

Generał Condé, człowiek inteligentny i bystry, zrozumiał natychmiast sens mych uwag. Poruszył tę
sprawę, jak się wydaje, na posiedzeniu Rady Wojennej, która jednak nie zmieniła swego stanowiska.
Jej uczestnicy kierowali się skłonnością - często spotykaną u wojskowych wszystkich krajów, a przed
którą należy ich stale ostrzegad - dopasowywania wszelkich poczynao w taki sposób, by można je było
wtłoczyd w ramy przeszłości. W danym przypadku leżało w interesie ówczesnych dowódców
francuskich - zdecydowanych zwolenników wojny pozycyjnej - minimalizowanie znaczenia czołgów,
zdolnych do przełamania najsilniejszej nawet obrony, a to oznaczało powrót do wojny manewrowej.
Podobnie, jak z balonami, przeżyliśmy smutne doświadczenia w tej dziedzinie w maju i w czerwcu
1940 roku.

Przekonany w związku z tym o konieczności przystosowania taktyki - a następnie także strategii - do


ciągłej i coraz szybszej ewolucji uzbrojenia, wykorzystałem czas wolny, aby spisad moje poglądy
w formie studium, które ukazało się po mym powrocie do Paryża pod tytułem Sztuka wojenna
a technika.

W rzeczywistości o sprawach tych zacząłem rozmyślad już wówczas, gdy zajmowałem się problemami
uzbrojenia w Sztabie Sił Lądowych. Wygłosiłem nawet na ten temat odczyt w Wyższej Szkole
Wojennej, który został przyjęty z zainteresowaniem, ale w pewnym sensie sprowokował niewielki
skandal. Pragnąłem dowieśd, że oficer, który powinien rozumied możliwości, jakie dają nowe, coraz
doskonalsze środki bajowe, musi posiąśd określony zasób wiedzy matematyczno-technicznej.
Uważałem - i dotychczas nie zmieniłem zdania - że pojęcie kultury ogólnej zmienia się z upływem
czasu i nie może ono pozostad tym, czym było w epoce, gdy technika odznaczała się prostotą i była
domeną niewielkiej liczby specjalistów. Podkreśliwszy, że wielu naszych kolegów ma tylko ogólne
pojęcie o elektryczności, zakooczyłem te wywody formułką, która mi przypadła do gustu:

„W naszych czasach z pewnością lepiej wziąd Pireus za osobę, niż pomylid volt z amperem”.

To właśnie stwierdzenie wywołało ów mały skandal, gdyż oburzyło wielu starych wojskowych
przywiązanych do tradycyjnej wiedzy humanistycznej - zresztą najczęściej miernej - oficera piechoty
lub kawalerii. Wydawało im się, że orientowanie ich na nauki techniczne uczyni z nich rodzaj
handlarzy żelastwem, niezdolnych do podtrzymania honoru oręża.

Obawiam się, że moja książeczka nie cieszyła się dużą poczytnością i w konsekwencji nie dała wielu
korzyści tym spośród oficerów, którzy wyróżniali się intelektem i charakterem refleksyjnym, ale
z pewnością przydała się ona mnie, umacniając w przekonaniu, że strategia nie jest pojęciem
abstrakcyjnym, przestawianiem figur na szachownicy, lecz techniką działania opartą tyleż na
możliwościach, jakie daje uzbrojenie, co na odpowiednim ugrupowaniu wojsk w terenie.

Wyjazd z 43 półbrygady

Pod koniec drugiego roku dowodzenia rozpocząłem poszukiwania nowego punktu oparcia. Generał
Revers poradził mi nie zasklepiad się w technice i pójśd do Wyższej Szkoły Wojennej jako instruktor
jednej z grup promocyjnych. Stanowisko to bardzo by mi odpowiadało, ale komendant szkoły, nie
chcąc odmówid otwarcie szefowi Sztabu Sił Lądowych, bardzo szybko dał mi do zrozumienia,
wspominając o braku wolnych miejsc, że wcale mnie sobie tam nie życzy. Trzeba wyjaśnid, że obaj
byliśmy w Ruchu Oporu, przy czym ja, w stopniu majora, stałem w hierarchii służbowej wyżej niż on,
pułkownik. Zdarzało się często, że musiałem go tęgo sztorcowad. Na przykład pewnego razu -
pamiętam, jakby to było wczoraj - na stacji metra Wagram za to, że pięd samolotów angielskich nie
zastało nikogo na miejscach zrzutów, za które był odpowiedzialny. Wolał oczywiście nie mied przy
sobie kogoś, kto przypominałby mu te żenując chwile. Nie nalegałem więc, lecz zadałem sobie
pytanie, nie przejmując się zresztą zbytnio, gdzie wreszcie wyląduję.

Pewnego dnia powiadomiono mnie, że generał Dubouloz, szef Zarządu Technicznego Wojsk
Lądowych, znajduje się w Pau i chciałby ze mną rozmawiad. Udałem się tam nazajutrz. Generał
powiedział mi, że za siedem lub osiem miesięcy przejdzie na emeryturę i jeżeli wyrażam zgodę, może
załatwid mi przeniesienie na stanowisko szefa Służby Doświadczalnej, a faktycznie zastępcy szefa
Zarządu wolne za kilka dni; gdy zaś on odejdzie, mógłbym zająd jego miejsce na czele Zarządu
Technicznego Wojsk Lądowych. Generał Revers już wyraził zgodę.

Nie miałem wielkiej ochoty po dwóch latach dowodzenia jednostką operacyjną powracad do techniki.
Jednakże przeprowadzanie doświadczeo z nowym sprzętem na poligonach dalekie było od żywota
biurokraty i stanowiło zajęcie bardzo interesujące. Ponadto ze stanowiskiem szefa Zarządu związany
był etat generała brygady. Mogło to byd dowodem, że istniał zamiar mianowania , mnie wkrótce
generałem; byłby to przypadek wyjątkowy, biorąc pod uwagę, że miałem dopiero czterdzieści dwa
lata. Mogłem więc tylko wyrazid zgodę, co też uczyniłem.

15 września 1949 roku, dokładnie dwa lata po moim przybyciu do Bayonne i po zawarciu dogłębnej
znajomości z wojskami powietrznodesantowymi i ich sprzętem, otrzymałem przydział do Zarządu
Technicznego Wojsk Lądowych w Paryżu.
Rozdział IV
Zastępca szefa Zarządu Technicznego Wojsk Lądowych

Praca w Zarządzie.
Wbrew przewidywaniom nie zostałem szefem Zarządu

W Zarządzie Technicznym miałem wiele interesującej pracy. Generał Dubouloz, wspaniały człowiek,
wiedząc, że odejdzie za kilka miesięcy, zostawiał mi wiele swobody, abym mógł wprawid się
w kierowaniu jego gospodarstwem.

Do zadao Zarządu Technicznego należało prowadzenie doświadczeo oraz przyjmowanie wszelkiego


nowego uzbrojenia i sprzętu. Dzielił się on na działy, odpowiadające poszczególnym kategoriom
środków bojowych.

Szczególnie bliski był mi dział powietrznodesantowy. Przeprowadzał on doświadczenia na lotnisku


Brétigny; w owym czasie w stadium prób znajdowały się nowe spadochrony TAP-660, otwierające się
automatycznie i z opóźnieniem. Miały one w przyszłości wejśd do wyposażenia jednostek
powietrznodesantowych. Mogłem w związku z tym dośd często jeździd do Brétigny, aby osobiście
sprawdzad ich użytecznośd, co pozwoliło mi kontynuowad trening w skokach.

Z innych powodów interesowałem się dwoma innymi działami, które miały mied dla mnie później
wielkie znaczenie: działem broni chemicznych, zwanych działem „Z” i działem atomowym, kryptonim
„Y”.

Dział „Z” istniał w innej postaci przed wojną i po wyzwoleniu został odtworzony w ramach Zarządu
Technicznego Wojsk Lądowych. Podjął on dawną działalnośd z personelem wykształconym przed
wojną. Dział ten prowadził doświadczenia przeważnie z nowymi, bardzo silnymi środkami trującymi,
wynalezionymi podczas wojny przez Niemców; należały one do grupy trylonów, a mianowicie
osławiony tabun i sarin.

Poligonem doświadczalnym była dolina Namous na Saharze, osiemdziesiąt kilometrów na południe


od Beni-Ounif, gdzie miałem wkrótce uczestniczyd w mej pierwszej serii doświadczeo chemicznych.

Dział „Y” miał zupełnie inny charakter. Obejmował on specjalistów atomowych, oficerów z dyplomem
technika, po skooczeniu stażu szkoleniowego. Jego zadania nie były jeszcze wyraźnie określone;
pracownicy jednak sprawdzali już wszystkie aparaty dozymetryczne, produkowane przez przemysł.

W miarę upływu czasu poprzednie przewidywania ulegały zmianom. W listopadzie 1949 roku
wybuchła afera generałów, czyli afera Reversa. Musiał on opuścid stanowisko szefa Sztabu Sił
Lądowych, a jego miejsce zajął generał Blanc. W tym samym czasie, po mianowaniu generałami
dwóch bardzo młodych pułkowników naszego pokolenia: Cogny i Crepina - którzy dotychczas byli
pracownikami gabinetu ministra - zapadła decyzja, że pułkownik nie może byd mianowany generałem
brygady przed osiągnięciem co najmniej czterdziestego dziewiątego roku życia. Brakowało mi więc
siedmiu lat, co musiało utrudnid nominację na szefa Zarządu. Istotnie, nominację tę otrzymał
pułkownik Lavaud po odejściu Dubouloza, a ja pozostałem na stanowisku szefa Służby
Doświadczalnej.
Muszę podkreślid, że generał Lavaud - otrzymał ten stopieo kilka dni później - zachowywał się wobec
mnie z wyszukaną grzecznością i zawsze przejawiał wielką koleżeoskośd. Powiedział mi, że doskonale
rozumie moją sytuację i że prawdopodobnie chciałbym odejśd. Jeśli jednak nie mam dokąd iśd, będzie
bardzo zadowolony, gdy zostanę z nim jako jego zastępca. Tak też uczyniłem.

Nowy kontakt osobisty z bronią jądrową

W tym czasie Wyższa Szkoła Wojenna zaprosiła specjalistę z Zarządu Technicznego Wojsk Lądowych
do wygłoszenia referatu o broni jądrowej i jej możliwościach. Nie było jeszcze wówczas ekspertów
w tej dziedzinie.

Chętnie podjąłem się tej pracy, ale musiałem zgłębid to wszystko, czego na terenie Francji można się
było dowiedzied o broni jądrowej, jej zasadach działania i skutkach. Musiałem też przemyśled
możliwości jej użycia, gdyż w owym czasie sprawa ta, o ile mi wiadomo, nie była jeszcze zbadana;
jedynym zastosowaniem, o jakim wszyscy wówczas myśleli, po doświadczeniach z Hiroszimą i
Nagasaki w 1945 roku, było bombardowanie miast.

Ta praca badawcza pozwoliła mi przypomnied sobie i uporządkowad wiadomości oraz przemyślenia,


które uzyskałem, gdy przypadek w postaci wydawców Historii uzbrojenia pozwolił mi pierwszy raz
zająd się poważniej bronią jądrową. Byd może, gdyby Wyższa Szkoła Wojenna zwróciła się do innej
instytucji lub powierzyła to zadanie jednemu z oficerów własnej kadry, nie musiałbym na nowo
interesowad się bezpośrednio bronią jądrową i w konsekwencji nie byłoby powodu do zlecenia mi
oficjalnego zajęcia się nią.

W każdym razie przygotowanie prelekcji pozwoliło mi na sprecyzowanie pewnych pojęd


i wprowadzenie szeregu nowych. Rozważając bowiem problem bombardowania strategicznego
doszedłem do wniosku, że stara teoria Douheta o możliwości uzyskania rozstrzygnięcia wojny przez
bombardowanie kraju nieprzyjaciela stała się rzeczywistością w wyniku pojawienia się broni jądrowej.
Znane są okoliczności powstania tej teorii. Douhet był pod wrażeniem trwałości ciągłego frontu
z pierwszej wojny światowej. Zakładał, że nie ma możliwości przełamania pozycji w taki sposób, aby
wygrad szybko wojnę w bitwie naziemnej, a nie w wyniku długotrwałego wyniszczenia. Pozostawał
zresztą pod wpływem rozwoju lotnictwa, a zwłaszcza postępu w dziedzinie transportu lotniczego
i prędkości ówczesnych bombowców, która dziś wydaje się śmiesznie mała. Zamiast, jak to uczynił
Hitler, rozważyd sposoby użycia lotnictwa na rzecz sił lądowych, przyjął on, że odpowiednio potężne
siły powietrzne będą mogły, przelatując nad frontami, zniszczyd błyskawicznie potencjał wojenny
nieprzyjaciela i zmusid go do zaniechania walki lub spowodowad załamanie się sił lądowych w wyniku
utraty źródeł zaopatrzenia.

Teorię tę zawzięcie dyskutowano w okresie międzywojennym, tzn. w latach trzydziestych. Jednakże


wobec doświadczeo lat 1939- 1945 upadła ona całkowicie. Rozwój broni pancernej i lotnictwa
bezpośredniego wsparcia zakłócił bowiem równowagę między bronią zaczepną i obronną
i praktycznie uniemożliwił tworzenie nienaruszalnych frontów stałych. Teoria Douheta straciła w ten
sposób jeden ze swych najważniejszych atutów, znamionujących jej skutecznośd. Dlatego właśnie nie
znalazła ona zastosowania ani w Niemczech podczas napaści na Polskę, a potem Francję i ZSRR, ani w
Związku Radzieckim w czasie wojny. Były tylko próby, uwieoczone niezbyt wielkim powodzeniem
w latach 1940- 1941 w działaniach powietrznych przeciw Anglii, a także użycie V-1 i V-2 w 1944 roku.
Natomiast przeciw Niemcom i Japonii bombardowania lotnicze stosowano systematycznie tylko
dlatego, że przeszkody takie, jak kanał La Manche i Ocean Spokojny przez szereg lat utrudniały
nawiązanie kontaktu przez siły lądowe, a więc uzyskanie rozstrzygnięcia na ziemi.

Próby bombardowao „strategicznych” nie potwierdziły drugiej hipotezy Douheta, która okazała się
tylko zbyt optymistyczną oceną skutków, jakie pociągnęły za sobą masowe bombardowania
powietrzne ośrodków miejskich i przemysłowych. Bombardowania te wykonywane przez RAF
i lotnictwo amerykaoskie były setki razy potężniejsze od tych, jakie fanatyczni zwolennicy Douheta
uważali za konieczne dla zniszczenia zdolności oporu przeciwnika a jednak rezultaty ich okazały się
mierne.

Dowiodłem też w moim referacie, że zrzucenie na Niemcy 1 350 000 ton bomb nie wystarczyło do
zachwiania oporu tego kraju i że należałoby zwielokrotnid rozmiary tej akcji, a zwłaszcza
skoncentrowad ją w czasie, aby mogła mied znaczenie rozstrzygające, niezależnie od działao na ziemi.

Teraz mogłem udowodnid przez porównanie skutków użycia broni jądrowej i klasycznej, że cel taki
mógł byd obecnie łatwo zrealizowany za pomocą tej nowej broni. Ocenia się bowiem, że bomba
atomowa o sile dwudziestu kiloton, czyli równoważna dwudziestu tysiącom ton tradycyjnego środka
wybuchowego, (trotylu) w praktyce wywołuje podobne skutki niszczące w wielkim mieście, co tysiąc
piędset ton klasycznych materiałów wybuchowych.

Ponadto już wówczas można było przyjąd, że w Stanach Zjednoczonych wyprodukowano bomby
większej mocy, równoważne pod względem energetycznym stu tysiącom ton trotylu, a w praktyce
czterem lub pięciu tysiącom ton tego środka wybuchowego.

Wynikało z tego, że zrzucenie kilkuset takich bomb w ciągu paru godzin lub dni udaremnia wszelkie
próby odbudowy i przywrócenia do życia zbombardowanych ośrodków, co nie udawało . się
w czasach, gdy bombardowania trwały miesiącami, a nawet latami. Dopiero ta nowa broo
potwierdziła słusznośd teorii Douheta, mogła bowiem zniszczyd kraj nieprzyjaciela bez potrzeby
uprzedniego pokonania jego wojsk w bitwie konwencjonalnej. Kiedyś dla narzucenia swej woli
innemu paostwu należało dysponowad możliwością zniszczenia jego sił zbrojnych; a ponieważ broo
niszcząca - początkowo ogieo i miecz, później działo - miała bardzo ograniczony zasięg, trzeba było
wkroczyd na terytorium nieprzyjaciela, aby zniszczyd jego siły zbrojne, przeciwstawiające się
najazdowi.

Umożliwiając, jak to wykazałem, zastosowanie teorii Douheta, broo jądrowa stała się rzeczywiście, po
raz pierwszy w historii wojen, środkiem niszczącym, który pozwolił uzyskad rozstrzygnięcie przez
zniszczenie potencjału, a nawet fizycznego istnienia nieprzyjaciela.

Nie wystarczyło jednak uświadomienie sobie tej podstawowej rewolucji w filozofii wojny; należało
jeszcze postawid pytanie, czy ta nowa broo będzie miała wpływ na prowadzenie działao naziemnych
przez wojska, gdyż pozostają one nadal - przynajmniej teoretycznie - środkiem do uzyskania
rozstrzygnięcia, pozwalając, jak dawniej, wywierad w wyniku inwazji bezpośredni nacisk na
przeciwnika.
Nie wyobrażałem sobie jeszcze wówczas, że broo termojądrowa - której siłę liczono już
w megatonach - mogłaby wykluczyd wszelką bitwę wojsk typu dawnego, podobnie jak przydzielenie
każdemu batalionowi francuskiemu i rosyjskiemu po dwa karabiny maszynowe w bitwie pod
Austerlitz uniemożliwiłoby stoczenie tej bitwy w takiej postaci, w jakiej odbyła się 2 grudnia 1805
roku. Uważałem jednak, że mam podstawę do wyciągnięcia wniosku, iż - jeśli broo jądrowa będzie
w walce użyta - należy wykluczyd z taktyki i strategii pewne formy operacji wymagające ześrodkowao
wojsk, możliwych przy stosowaniu broni klasycznej, ale narażających je na zniszczenie przez jeden
wybuch jądrowy: a więc przyczółki tworzone przez desanty morskie; operacje związków taktycznych
przewożonych samolotami w strefach ograniczonych; przygotowania do natarcia, koncentrujące na
wąskim odcinku frontu masy dział i czołgów niezbędnych dla przełamania obrony nieprzyjaciela.
Wynikało z tego - w moim przekonaniu - że broo jądrowa bardzo ułatwi prowadzenie obrony, gdyż
podstawowe zasady działao zaczepnych polegające dotychczas na ześrodkowaniu w wybranym
rejonie wyjściowym sił zdolnych do wykonania potężnego przełamania stały się obecnie nieaktualne.

Również natarcie byłoby w dużym stopniu ułatwione, albowiem dzięki możliwości przenoszenia
nowej broni na dużą odległośd, znajdowała zastosowanie stara formuła, która nęciła tylu generałów
od 1916 roku, ale nie mogła nigdy byd zrealizowana, gdyż nie wystarczało nawet największe
nagromadzenie środków klasycznych: „artyleria zdobywa, piechota zajmuje”. Natarcie napotkałoby
jednak wiele trudności wobec ognia jądrowego obrony, zdolnego do zniszczenia nie tylko rzutów
nacierających, ale również całego zaplecza logistycznego, które ze względu na ogromną wrażliwośd
środków transportu i infrastruktury - portów, stacji kolejowych, mostów, lotnisk, składów - nie
mogłoby funkcjonowad.

Tak więc nie byłem pewny co do formy, jaką mogły przybrad operacje wobec bezprecedensowej siły
ognia. Został jednak postawiony problem po raz pierwszy we Francji - a o ile wiem, również gdzie
indziej - wpływu broni atomowej na przebieg bitwy i na walkę sił powietrzno-lądowych.

Zakooczyłem prelekcję następująco:

„Jest obecnie pewne, że broo jądrowa ma ogromną skutecznośd. Użyta zarówno w działaniach
zmierzających do całkowitego wyniszczenia nieprzyjacielskiego kraju, jak też na polu walki, może ona
odegrad rolę zasadniczą, z czego należy wyciągnąd wniosek, że będzie ona z pewnością zastosowana
w wojnie „gorącej” między wielkimi mocarstwami. Wydaje się bowiem niemal pewne, że jeśli
zdecydują się one użyd siły, nie będą mogły zrezygnowad z najpotężniejszego z posiadanych środków.
W tej dziedzinie można wyciągnąd naukę z przeszłości, gdyż nie chodzi tu wcale o problem
techniczny, lecz o kwestię natury moralno-politycznej. Mianowicie nigdy dotychczas potępienie
moralne nie przeszkodziło w użyciu broni bardziej skutecznej niż poprzednia. Już Bayard odrzucał
stosowanie broni palnej jako sprzecznej z duchem rycerskim, a jego współcześni z reguły skazywali na
śmierd nieszczęsnych jeoców podejrzanych o użycie jakiejś nędznej petardy. A jednak żołnierze, gdy
nadarzała się okazja, porzucali swoje piki na polu walki, aby chwycid rusznicę poległego i broo palna
rozpoczęła nieubłagany proces eliminowania broni białej”.

Wahałem się, czy uznad bombę atomową za broo „absolutną” - którą zresztą nie jest, gdyż nie może
sama rozwiązad wszystkich problemów wojskowych. Oświadczyłem jednak, że wielka wojna między
mocarstwami może byd tylko wojną jądrową - a więc nieporównywalną ze wszystkim, co poznaliśmy
w tej dziedzinie od początku stulecia.
Prelekcja ta, pod tytułem Możliwości wojny atomowej wygłoszona w grudniu 1950 roku, wywołała
wiele hałasu, ograniczonego zresztą do kręgu szkół wojskowych, sztabów centralnych i innych władz
wojskowych. Zaskoczyła i zmusiła wiele osób do przemyślenia problemu, który dotychczas pomijano -
wpływu użycia broni jądrowej na przebieg działao bojowych. Większośd kolegów, którzy przemyśleli
to zagadnienie, odrzuciła aktualnośd problemu dowodząc, że istniejąca liczba bomb atomowych na
świecie jest tak mała, iż będzie mogła byd użyta tylko do bombardowao strategicznych. Przez długi
jeszcze czas rozpatrywano pole bitwy bez udziału nowej broni. Dopiero po kilku latach dotarł do
ogólnej świadomości fakt istnienia dziesiątków tysięcy bomb i pocisków jądrowych, amerykaoskie
koncepcje użycia ich na polu walki oraz sprowadzenia broni jądrowej do Europy, do dyspozycji
dowództwa NATO. Skłoniło to naszych „wieszczków” - zobaczymy później, w jakim duchu i w jakich
granicach - do zajęcia się problemami bitwy atomowej.

Pierwsze zapowiedzi utworzenia Dowództwa Broni Specjalnych.


Moje odejście z Zarządu Technicznego Wojsk Lądowych na nieoczekiwane stanowisko

Generał Blanc, który został szefem Sztabu Sił Lądowych, dowiedział się o tej prelekcji. Człowiek
o umyśle bardzo obiektywnym i realistycznym uznał słusznośd wywodów, popartych danymi
liczbowymi, którymi udokumentowałem moje rozważania. Wyciągnął z nich dwa wnioski: po
pierwsze, uznał potrzebę, by Sztab Sił Lądowych zajął się aktywnie przygotowaniem wojsk do
nadchodzącej epoki atomowej, po drugie, stwierdził, że jestem jednym z tych oficerów, którzy są
w stanie podjąd tę pracę i kierowad nią.

Wkrótce potem, gdy znajdowałem się w zakładach konstrukcyjnych Moulineaux, towarzysząc


generałowi Blanc podczas prezentacji prototypów czołgów 30 i 50-tonowych, będących wówczas
w stadium prób, generał wziął mnie na stronę. Powiedział, że ma zamiar utworzyd nowy oddział lub
szefostwo: jeszcze nie wie, jakiemu zarządowi będzie ono podlegad - które przejmie wszystkie sprawy
dotyczące nowych i specjalnych środków uzbrojenia, ponieważ dotychczas nikt się poważnie nie
zajmował bronią chemiczną, biologiczną i atomową. Instytucja ta będzie interesowad się również
wszelkimi innymi środkami walki, jakie mogą pojawid się w przyszłości. Powiedział też, że myślał
o mojej kandydaturze na stanowisko szefa tego oddziału i zapytał, czy nie mam nic przeciwko temu.
Odpowiedziałem oczywiście, że się zgadzam.

Jednakże płynęły miesiące, a zamiary generała nie materializowały się. Okazało się, że generał Blanc
nie mógł przeprowadzid swej koncepcji wobec sprzeciwu przewodniczącego Komitetu Naukowego
Obrony Narodowej, przeciwnika wszelkiej konkurencji; i mimo iż sprawy oddziału nie należały do jego
kompetencji, uważał, że jest jedyną osobą uprawnioną do wyrażania opinii o każdej broni mogącej
uchodzid za nową.

Tak więc, prowadząc nadal doświadczenia z prototypami wytwarzanymi wówczas w wielkich ilościach
przez Zarząd Studiów i Produkcji Uzbrojenia - a ze szczególnym upodobaniem ze spadochronami -
zacząłem poszukiwad stanowiska bardziej interesującego niż zastępca szefa Zarządu Technicznego
Wojsk Lądowych. Wydawało mi się, że znalazłem je w grudniu 1950 roku. Na czele pewnego organu
zainstalowanego w Koblencji - nie pamiętam jego nazwy - mającego zadanie kontrolowania przebiegu
rozbrojenia Niemiec, zwłaszcza w dziedzinie przemysłu (nie myślano jeszcze wówczas o powołaniu
Bundeswehry), stał generał Ganeval. Znał mnie z Buchenwaldu, gdzie zdawał się cenid moją postawę.
Dowiedziałem się później, że dziwną i niezwykłą drogą, którą wychodziły wiadomości z obozu na
zewnątrz, przesłał wówczas do generała de Gaulle'a informację, w której proponował wyznaczyd
mnie na przywódcę grupy Francuzów, aby nią w jego imieniu kierowad w momencie wyzwolenia
obozu. Informacja ta nigdy zresztą nie dotarła do rąk adresata.

W każdym razie generał Ganeval wiedząc, że chcę zmienid pracę i potrzebując zastępcy,
zaproponował rai objęcie tego stanowiska, które zwolniło się wskutek bliskiego wyjazdu pewnego
inżyniera z lotnictwa. Okazało się, że jednostka, którą kierował generał Ganeval była bardzo ważną
instytucją anglo-francusko-amerykaoską. Częścią francuską kierował komisarz - generał Ganeval, jego
pomocnikiem był delegat - stanowisko to zaproponował mnie. Było ono też interesujące pod
względem finansowym, gdyż delegat - odkomenderowany do jednostki alianckiej - otrzymywał
pobory generała dywizji. Miało to duże znaczenie dla skromnego pułkownika bez majątku, któremu
nadarzała się okazja poczynienia oszczędności.

Po uzyskaniu tych informacji nie mogłem się dłużej wahad; powiedziałem generałowi, że przyjmuję
jego propozycję. Miał zaraz przystąpid do załatwiania sprawy mego odkomenderowania do
Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Ale we Francji, jak zresztą i gdzie indziej, nawet najprostsze sprawy administracyjne nigdy nie są
załatwiane szybko i wiele tygodni minęło bez żadnej wieści o moim nowym przydziale.

W pierwszych dniach stycznia zacząłem się niepokoid; poszedłem więc do Departamentu Kadr.
Powiedziano mi, że moje papiery, wysłane do Ministerstwa Spraw Zagranicznych dla zasięgnięcia
opinii, już wróciły i tego samego wieczoru decyzja ma byd podpisana przez szefa departamentu.

Uspokojony, zrobiłem mały spacer do Sztabu Sił Lądowych i tam dowiedziałem się, że generał Blanc
kazał mnie szukad, gdyż chce ze mną mówid. Udałem się do jego gabinetu i zastałem wychodzącego
z czapką na głowie.

- A, to ty! - powiedział. - Wejdź na chwilę. Czy to prawda, że mówisz płynnie po angielsku?

Jak głupiec, bez cienia nieufności odpowiedziałem twierdząco. Gdybym zaprzeczył, nie skłamałbym,
gdyż żadnemu Francuzowi nie udaje się mówid po angielsku, jak Anglik. Ponieważ jednak rzeczywiście
mówię tym językiem niemal poprawnie, uważałem, że należy odpowiedzied „tak”.

- Dobrze, zostaniesz natychmiast odkomenderowany do SHAPE9, które właśnie instaluje się w Paryżu
i potrzebuje wysoko kwalifikowanych pułkowników.

Istotnie, po utworzeniu NATO do jego kwatery głównej w Paryżu miał za kilka tygodni przybyd
generał Eisenhower.

Perspektywa zamknięcia się w SHAPE nie pociągała mnie wcale, tym bardziej że z tego powodu
traciłem Koblencję, Ren, willę, służbę domową i samochody służbowe. Próbowałem więc oponowad,
argumentując, że sprawa ta już została załatwiona:

9
Supreme Headquarters of Allied Powers in Europe – Naczelne Dowództwo Połączonych Sił Zbrojnych NATO w
Europie (tłum.).
- Ależ, panie generale, nie jestem wolny. Wyraziłem zgodę generałowi Ganeval, że pojadę do
Koblencji. Mój przydział jest w zatwierdzaniu, nie można go wycofad. Poza tym nie chciałbym zawieśd
generała Ganeval, który mnie traktuje jak przyjaciela.

- Genevala biorę na siebie; to problem czysto wewnętrzny. Natomiast z SHAPE sprawa jest inna.
Potrzebni są tam natychmiast wartościowi oficerowie. To sprawa międzynarodowa, mająca absolutny
priorytet. Możesz odejśd. Pójdziesz do SHAPE.

Dostałem w kośd, jak mówią spadochroniarze. Traciłem kilka lat spokojnego i wygodnego życia;
mniejsza zresztą o mnie, chodziło o rodzinę, która od początku wojny ciągle żyła w trudnych
warunkach materialnych. Byłem głęboko rozczarowany.

Schlebiało mi jednak, że będę pierwszym pułkownikiem francuskim wyznaczonym do SHAPE.


Wyobrażałem sobie, że zostanę prawą ręką - przynajmniej prawą ręką francuską - Eisenhowera i będę
mógł odegrad rolę pożyteczną dla Francji.

Okazało się, że nie musiałem długo czekad na rozwianie tych iluzji; spędziłem w SHAPE najbardziej
pusty, najmniej użyteczny i najbardziej nieprzyjemny rok z całej mojej służby.
Rozdział V
11 miesięcy w SHAPE bez sławy i pożytku

Rozczarowanie i strategia

Przydzielony wbrew woli do SHAPE, stawiłem się 8 stycznia 1951 roku w Hotelu Astoria, gdzie
zainstalowała się SHAPE Planning Group, utworzona dla załatwiania spraw organizacyjnych
i kwaterunkowych dowództwa NATO, które miało rozpocząd działalnośd za kilka miesięcy.

Pierwszą niespodzianką był dla mnie przydział do oddziału logistycznego. W mojej dotychczasowej
karierze robiłem wprawdzie wszystko po trochu - byłem artylerzystą, piechurem, spadochroniarzem,
technikiem w różnych dziedzinach, oficerem sztabu do spraw kadrowych, operacyjnych i wyszkolenia
- ale nigdy nie zajmowałem się sprawami zaopatrzenia. Jakkolwiek miałem pełną świadomośd
zasadniczego znaczenia logistyki na wojnie, nie nęciła mnie ona jednak i uważałem, że powinien to
robid ktoś inny, zwłaszcza jeżeli posiada odpowiednie kwalifikacje.

Później generał de Gaulle zapewniał mnie, podobnie jak szereg innych osób, że nie wypowiedział
słynnych słów, jakie mu tak często przypisywano: „intendentura przyjedzie później”. Formułka ta
natomiast odzwierciedlała dośd dobrze - jak widziałem - logistykę w okresie mego pobytu w SHAPE.
Tak więc złym okiem patrzyłem na to nowe zajęcie, które mi wpakowano. Oddział logistyczny został
od razu podporządkowany pułkownikowi amerykaoskiemu, który miał wielu zastępców i było
widoczne, że moja rola, Francuza, będzie bardzo skromna. Okazało się, że z pewnością nie zostanę ani
prawą ręką Eisenhowera, ani lewą, ani nawet najmniejszym organem naczelnego dowódcy wojsk
alianckich.

Znosiłem jednak swój los cierpliwie i obojętnie patrzyłem na miotających się kolegów amerykaoskich
i angielskich, stanowiących znaczną większośd oddziału, który rozrastał się z każdym dniem. Dziwiło
mnie to, gdyż traktat NATO przewidywał wyraźnie, że zaopatrywanie wojsk oddanych do dyspozycji
naczelnego dowództwa stanowiło obowiązek paostw, do których te wojska należały. Wkrótce stało
się widoczne, że SHAPE rozwinie się w swego rodzaju superministerstwo, gotowe dyktowad różnym
krajom, co powinny czynid w dziedzinie tworzenia ich sił zbrojnych. W tym kontekście można było
zrozumied istnienie w sztabie operacyjnym rozdętych oddziałów logistycznego i organizacyjnego.

W miarę jak pęczniał oddział logistyczny, zaczął on dzielid się na sekcje, każda z generałem brygady na
czele. Zostałem przydzielony do sekcji badao ogólnych, co oznaczało, że praktycznie nie będę miał nic
do roboty. Moim szefem był bardzo sympatyczny generał lotnictwa amerykaoskiego, Frank Boggart,
wybitny zaopatrzeniowiec; miał on tendencję przydzielania samemu sobie tej niewielkiej ilości pracy,
którą trzeba było wykonad. Dla nas pozostałych jedynym zajęciem było właściwie czytanie kilku
dokumentów, natomiast bardzo rzadko zdarzała się okazja ich napisania; w dodatku chodziło
wówczas o zwykłą pracę redakcyjną.

Zadawałem sobie pytanie, jak wykorzystad czas wolny; trzeba go było spędzad w biurze, gdyż
obecnośd była obowiązkowa, chociaż traktowano ją jako wykonywanie pracy nawet wówczas, gdy
przebywaliśmy w kawiarence w podziemiu hotelu. Wielu naszych anglosaskich kolegów,
przyzwyczajonych do wypijania zadziwiających ilości kawy i herbaty, uczęszczało do niej gorliwie.
Jeśli chodzi o mnie, zająłem się studiowaniem problemów obrony Europy i strategii ogólnej, dzięki
czemu mój pobyt w SHAPE nie był czasem całkowicie straconym.

Warto przypomnied, że w tym okresie atmosfera międzynarodowa była napięta. Zachód obawiał się,
że Związek Radziecki pewnego dnia wyśle swoje armie dla opanowania Europy zachodniej
i narzucenia siłą ustroju komunistycznego. Dla tych, którzy w SHAPE mieli jakoby opracowad plany
odparcia ewentualnego ataku, było naturalne, że niebezpieczeostwo, o którym nieustannie myślano,
wydawało się szczególnie pewne i bliskie.

Musiałem więc czud się raczej zawiedziony, znalazłszy się w podobnym organie, w obliczu rzekomo
realnego niebezpieczeostwa, nie robiąc prawie nic i mając całkiem mizerne wyniki tej działalności.

Byłem szczególnie rozczarowany, kiedy pewnego dnia przybył generał Eisenhower i zapoznawszy się
ze sztabem zgromadził nas w wielkiej sali restauracji na parterze. Sądziłem, że mając na względzie
dramatyczny charakter problemu, jaki stwarzała obrona Europy, wskaże nam, jeżeli nie plan, to
przynajmniej ogólny zamiar rozwiązania tego problemu. Ale nic podobnego nie nastąpiło. O ile sobie
przypominam, uczynił kilka uwag politycznych o naturze i celach NATO, potem podał kilka wskazówek
dotyczących służby wewnętrznej w sztabie, zwłaszcza o sposobie kontaktowania się z nim członków
sztabu i na temat zachowania się w razie spotkania go na korytarzu lub na klatce schodowej. Z tego
przemówienia nie można było rzecz jasna wydedukowad żadnej uspokajającej informacji na temat
decyzji obrony Europy i sposobu, w jaki zamierza to uczynid.

Znów mówi się o broniach specjalnych

Bardzo szybko zacząłem szukad odpowiedzi na pytanie, co robid, żeby wydostad się z SHAPE, gdy
pewnego dnia odwiedził mnie pułkownik Lescanne, szef sekcji w Oddziale Uzbrojenia i Prac
Badawczych Sztabu Sił Lądowych. Był moim przyjacielem. Niestety, zginął tragicznie w lecie 1961
roku, gdy dowodził artylerią korpusu armijnego w Oranie.

Tego dnia Lescanne przyszedł mi powiedzied, że sprawa pomysłu generała Blanc dotycząca jego
nowego oddziału, o którym mi mówił w Moulineaux, czyni postępy. Podobno wyrażono już zgodę na
jego utworzenie, które wkrótce nastąpi. Nie chodziło już jednak o oddział, lecz o organ w rodzaju
inspektoratu, podległego bezpośrednio szefowi Sztabu Sił Lądowych. Stawiano sobie zresztą podczas
ostatniego posiedzenia pytanie, kto mógłby stanąd na czele tego organu. Ze względu na jego
znaczenie w ocenie generała Blanc, szefem inspektoratu powinna zostad osobistośd
o niekwestionowanym autorytecie, na przykład ktoś w stopniu generała korpusu. Żaden jednak
z generałów nie miał najmniejszego rozeznania w zagadnieniach broni atomowych, chemicznych
i biologicznych. Innym rozwiązaniem byłoby postawienie, mimo skromnego stopnia, osobnika jako
tako kompetentnego, takiego na przykład Aillereta, który był trochę zorientowany w tych
problemach ze względu na uprzednią pracę w sztabie i Zarządzie Technicznym. Nie podjęto żadnej
decyzji, ale Lescanne, będąc sekretarzem posiedzeo, na których sprawa była dyskutowana, chciał
mnie uprzedzid, abym nie był zaskoczony.
Obawiałem się oczywiście, żeby nie wybrano pierwszego rozwiązania, gdyż generał Blanc mógł mnie
nie brad pod uwagę, ze względu na mój w zasadzie dwuletni przydział do SHAPE. Zdecydowałem się
przedstawid mu niezbyt przyjemną sytuację, w jakiej moim zdaniem się znalazłem.

Właśnie generał wezwał oficerów francuskich, przydzielonych wraz ze mną i po mnie do SHAPE, aby
uzyskad obraz sytuacji w tej instytucji. Większośd z nich stwierdziła, że jest zadowolona; środowisko
jest przyjemne, a praca łatwa. Wprawdzie jej wydajnośd nie była jeszcze wysoka, ale to dlatego, że
sztab nie został jeszcze zgrany. Trzeba było też, ich zdaniem, bardzo uważad, aby inni - zwłaszcza
Anglicy, Belgowie i Holendrzy - szczególnie chciwi nie zajęli kluczowych stanowisk w sztabie.

Przy koocu odprawy poprosiłem generała, aby zechciał poświęcid mi kilka chwil na przedstawienie
mu sprawy osobistej. Wyjaśniłem, że mimo najusilniejszych starao, nie mam nic do roboty i tkwię tu
bezczynnie; że w związku z tym wydaje mi się, iż mógłby mnie tam zastąpid ktokolwiek, bez żadnych
komplikacji. Jeśli tak się nie stanie, istnieje ryzyko, że zwariuję.

Generał, który mnie lubił, odpowiedział, iż prawdopodobnie sytuacja ta nie potrwa długo i w
niedalekiej przyszłości otrzymam pracę interesującą. W każdym razie jest sprawą ważną, abyśmy byli
reprezentowani w SHAPE przez oficerów wartościowych i w związku z tym trzeba, żebym tam
pozostał. On sam powróci do tego, jeżeli sprawy nie ulegną pomyślnym zmianom.

Nie dawałem za wygraną i w czerwcu, spotkawszy generała na korytarzu ministerstwa na jego


pytanie odpowiedziałem, że jeśli chodzi o mnie, wszystko układa się równie niedobrze, jak dotychczas
i nadal tracę czas. Powtórzył jeszcze raz, że muszę uzbroid się w cierpliwośd, ale sądzę, że zaczął
zastanawiad się nad tym, czy rzeczywiście oficerowie oddawani do dyspozycji SHAPE są tam
wykorzystani w sposób rozsądny i użyteczny.

W lipcu SHAPE przeniosło się do nowej siedziby w Rocquencourt, która została zbudowana w ciągu
kilku miesięcy. Była ona z pewnością bardziej funkcjonalna niż dotychczasowa w hotelu Astoria, ale
ponieważ moje zajęcia nie uległy zmianie, zainteresowanie pracą pozostało również ograniczone.

Jakiś czas po tej przeprowadzce znów spotkałem generała Blanc, który powtórnie zapytał, czy tym
razem jestem zadowolony. Przyszedł mi wówczas pewien pomysł i powiedziałem:

- Panie generale, gdy pobieram moją pensję pod koniec miesiąca, odnoszę wrażenie, że jest ona zbyt
mała w stosunku do wydatków, jakie narzuca moja sytuacja w SHAPE. Ale jednocześnie pierwszy raz
mam wrażenie, że na nią nie zasługuję i jest mi z tego powodu trochę wstyd.

Ten kawał rozśmieszył generała, ale myślę, że musiało go to zastanowid; zapewne doszedł do
wniosku, iż nie należy mnie zbyt długo pozostawiad na miejscu, do którego nie pasowałem. Byd może
to spotkanie zadecydowało, że po pewnym czasie wyznaczył mnie na stanowisko dowódcy broni
specjalnych.

Minęła druga połowa 1951 roku i już zwątpiłem w możliwośd realizacji przepowiedzianego przez
Lescanne rozwiązania, gdy jednego z ostatnich dni listopada otrzymałem od adiutanta generała Blanc
wezwanie do stawienia się jak najszybciej w jego biurze.

Zameldowałem się tego samego wieczoru. Pułkownik Mirambeau, ówczesny szef gabinetu generała,
rzekł na mój widok:
- Dobry wieczór, naczelny dowódco broni specjalnych!

W ten sposób dowiedziałem się, że moja pokuta w SHAPE wkrótce się skooczy.

Opuściłem SHAPE pozostając w najlepszych stosunkach z całym sztabem. Byłem oczywiście zbyt
skromną osobą, aby mógł mnie osobiście pożegnad naczelny dowódca, generał Eisenhower, ale
zgodził się złożyd dla mnie autograf na swej książce Krucjata w Europie. Zachowałem ją w zbiorze
książek mych byłych przełożonych, którzy zechcieli uprzejmie wpisad dedykację. Generał Eisenhower
napisał następującą:

To Colonel Charles Ailleret


with lasting appreciation of loyal and efficient services at
SHAPE.

Dwight D. Eisenhower
december 195110

Uważam, że jest zbyt pochlebna; moja służba w SHAPE była wprawdzie rzeczywiście przepojona
uczciwością, ale - przynajmniej w mej własnej opinii - odznaczała się wydajnością raczej wątpliwą.

2 stycznia 1952 roku objąłem moją nową funkcję, którą miałem pełnid przez osiem lat - osiem lat
intensywnej pracy, walki o zwycięstwo naszych idei i uwieoczenie wysiłków, w sumie osiem lat
trudnych, ale pasjonujących.

10
Pułkownikowi Charlesowi Aillert wraz z wyrazami uznania za jego wierną i owocną służbę w SHAPE.
Część druga
Dowódca broni specjalnych (1952-1956)

Rozdział VI
Na początku byliśmy bezdomni

Dowództwo Broni Specjalnych i jego zadania

Tworząc Dowództwo Broni Specjalnych bezpośrednio podporządkowane szefowi Sztabu Sił


Lądowych, generał Blanc chciał mied organ, zajmujący się na szczeblu sztabu wszystkimi sprawami
broni atomowej, chemicznej i biologicznej, które były u nas bardzo mało znane i praktycznie nikt ich
nie prowadził.

U podstaw powstania tego organu leżała koniecznośd „koordynowania prac badawczych


i doświadczalnych w dziedzinie nowych broni oraz stworzenia formacji wyspecjalizowanych
w stosowaniu tych środków walki lub ochrony przed ich skutkami, jak również szkolenie kadry
i wojsk”.

Dowódcy broni specjalnych podlegały lub miały podlegad:

 istniejące wówczas jednostki, a mianowicie ciężka bateria stawiania zasłon dymnych


i specjalna kompania chemiczna;
 jednostki przewidziane do sformowania w przyszłości: dywizjony moździerzy z amunicją
chemiczną i aparaturą dymotwórczą, kolumny dezynfekcyjne, plutony dozymetryczne
i obrony przeciwatomowej oraz inne, które miały uzupełnid listę nie do kooca
sprecyzowanych elementów.

Głównym jednak zadaniem dowódcy broni specjalnych było informowanie szefa Sztabu Sił Lądowych
o wszystkich sprawach dotyczących tych broni, przygotowywanie niezbędnych zarządzeo
i kontrolowanie ich wykonania.

Dowódca broni specjalnych miał przeprowadzad - wspólnie ze Sztabem Sił Lądowych - wstępne
analizy programów naukowo-badawczych i produkcji broni. Był też odpowiedzialny za wyszkolenie,
jak również za dostarczenie informacji interesujących całe siły lądowe oraz uprawniony do
kontrolowania wyszkolenia technicznego w zakresie broni specjalnych wszystkich wojsk i służb sił
lądowych. Tym dwóm ostatnim funkcjom poświęciłem szczególną uwagę.

Organem pracy dowódcy broni specjalnych miał byd sztab. Początkowo składał się on z trzech
oficerów (razem ze mną), dwóch sekretarek, jednego chorążego i dwóch lub trzech gooców.

Gdy tylko dowiedziałem się o wyznaczeniu mnie na stanowisko dowódcy broni specjalnych,
rozpocząłem starania, aby skompletowad mój sztab - wielkie słowo, zważywszy, że chodziło jedynie
o dwóch oficerów. Udało mi się znaleźd kolegów, którzy stali sie w przyszłości pierwszorzędnymi
współpracownikami; im to należy przypisad dużą częśd tego, co w Dowództwie Broni Specjalnych
zostało zrobione. W miarę upływu czasu sztab rozrastał się stale i w lutym 1960 roku liczył już
czterdziestu oficerów. Ale to, czego dokonano w ciągu ośmiu lat mego dowodzenia, było jedynie
kontynuacją prac zapoczątkowanych w 1952 roku przez moich dwóch pomocników z pierwszych dni
naszej działalności.

Pierwszym był szef mego sztabu major Cellerier11; oficer poważny, sumienny, pracowity,
zdyscyplinowany, oddany służbie, doskonały technik i w ogóle bardzo inteligentny człowiek. W ciągu
ośmiu lat Cellerier, inżynier o szerokich horyzontach i zdrowym rozsądku, był moim najlepszym
współpracownikiem, udzielając mi we wszystkich okolicznościach nieocenionej pomocy technicznej,
intelektualnej i moralnej.

Drugi oficer sztabu kapitan Pierre Maurin miał naturę zupełnie inną. Z wykształcenia technik, ale
z usposobienia naukowiec; jako specjalista atomowy odegrał ważną rolę w zbudowaniu mikroskopu
protonowego w Collège de France, gdzie odbył dwuletni staż. Wybrałem go ze względu na jego
znajomośd fizyki jądrowej. Bardzo poważny, sumienny i zdyscyplinowany, nieco romantyczny,
celował w prognozowaniu. W ciągu czterech pierwszych lat, najważniejszych w historii Dowództwa
Broni Specjalnych, oddał cenne usługi w dziedzinie rozwoju francuskiego uzbrojenia jądrowego, za co
również dziś pragnę wyrazid mu wdzięcznośd.

Przyziemne problemy znalezienia locum

Nie wystarczyło jednak sformowad sztab, trzeba go było gdzieś umieścid. W tym celu w ostatnich
dniach grudnia poszedłem do szefa gabinetu generała Blanc. Powiedział mi, że sprawami
zakwaterowania zajmuje się Oddział IV Sztabu. „Wystarczy się tam zwrócid i sprawa będzie od razu
załatwiona”.

Poszedłem więc do podpułkownika - szefa Oddziału IV i wyłożyłem mu kwestię że szef Sztabu Sił
Lądowych powołał Dowództwo Broni Specjalnych i trzeba przydzielid mu odpowiednie
pomieszczenia. Wysłuchał mnie uważnie, wziął formularz i po otrzymaniu wszelkich rzeczowych
informacji wypełnił go starannie, notując liczbę oficerów, podoficerów, sekretarek, potrzebnych izb
i telefonów. Następnie wypełnioną kartę włożył do grubej teczki i z całą powagą powiedział, że na
razie to wszystko, co może w tej sprawie zrobid. Moje zapotrzebowanie na lokal biurowy było
dwunaste z kolei; żadne nie mogło byd załatwione, gdyż nie było nigdzie wolnych pomieszczeo. Byd
może, za dwa, trzy lata, jeśli dopisze szczęście, otrzymamy odpowiedni lokal.

Wyruszyłem więc sam na poszukiwanie biur, w których ludzie nie mają nic do roboty lub wykonują
coś, co od dawna przestało mied znaczenie. Gdy takowe znajdowałem, stwierdzałem bardzo szybko,
że chodzi o kąsek, którego posiadacz dysponuje poparciem o wiele potężniejszym niż nieszczęsne
Dowództwo Broni Specjalnych i nie ma żadnych trudności, aby utrzymad lokal, w którym nadal mogło
pienid się próżniactwo.

Tak więc, gdy 2 stycznia przyszedłem wraz z Cellerierem i Maurinem, aby rozpocząd pełnienie nowych
zadao w Sztabie Sił Lądowych, nie mieliśmy ani pomieszczenia, ani krzeseł, ani stołu. Zanim
zameldowałem się u generała Blanc, złożyliśmy płaszcze, czapki i teczki w ciasnym pokoju służącym

11
Cellerier zakooczył służbę wojskową w stopniu generała brygady, jako szef służby materiałów pędnych.
jako poczekalnia. Poprosiłem szefa gabinetu, Mirambeau, o zezwolenie na tymczasowe
wykorzystanie tego pokoiku do pracy nad dokumentami, telefonowania itp. Pułkownik wyraził zgodę
i w ten sposób pierwszą siedzibą Dowództwa Broni Specjalnych stała się stara poczekalnia na koocu
korytarza.

Kazaliśmy tam wnieśd cztery stoły i cztery krzesła; jeden stół był zarezerwowany dla maszynistki. Po
ustawieniu stołów tylko z wielkim trudem można się było między nimi przecisnąd. Telefon, zgodnie
z zasadą „co cesarskiego cesarzowi” - stał na moim stole; musiałem więc pełnid funkcje telefonisty dla
Celleriera i Maurina. Dośd szybko nagromadziło się dużo dokumentów i hałas starej maszyny naszej
sekretarki przyprawiał o ból głowy. Gdy któryś z nas miał interesanta, pozostali mimo woli musieli
słuchad rozmowy; dzięki temu byliśmy wprawdzie zorientowani w danej sprawie, ale przeszkadzało
to w pracy. Dlatego też trzeba było naszych gości wyprowadzad na korytarz. Wielu z nich zaskakiwała
skromnośd naszego pomieszczenia; zwłaszcza liczni przemysłowcy, którzy chcieli sprzedad wojsku
aparaturę do wykrywania promieniowania i przychodzili złożyd oferty, byli bardzo zdziwieni, widząc
trzech bezdomnych, gnieżdżących się w takiej klitce. Żenowało ich proponowanie w tej sytuacji
sprzedaży swojej kosztownej „pietruszki”.

Na temat naszych dokumentów można by napisad powieśd. Większośd z nich nosiła oczywiście
sygnaturę „tajne” i nie mogliśmy zostawiad ich w szufladach drewnianego biurka, które się nie
zamykały, w pokoju, którego drzwi nie miały zamka. Otrzymaliśmy wprawdzie - i to dośd łatwo - szafę
żelazną z patentowym zamkiem, ale nawet w stanie sprasowanym nie udałoby się jej wcisnąd do
naszego pomieszczenia. Na szczęście Oddział Uzbrojenia i Studiów - który mi niegdyś podlegał - oddał
mi przysługę, przyjmując szafę do swego korytarza, którym przechodziło niewiele osób. Do tej więc
szafy chowaliśmy nasze papiery. Ponieważ-jednak znajdowała się ona na drugim koocu budynku i o
dwa piętra wyżej, korzystanie z niej nie było najwygodniejsze. Przychodząc do biura, należało
najpierw pójśd do tej przeklętej szafy, aby wyjąd z niej papiery, które prawdopodobnie będą
potrzebne, a przed koocem dnia pracy znowu je tam odnieśd. Jeżeli w ciągu dnia okazało się, że
potrzebna jest jakaś dokumentacja, której rankiem nie przewidziano, biegło się na drugie piętro i z
powrotem. Gdy ktoś z nas miał wyjśd z biura w czasie godzin pracy, inny musiał pilnowad jego
dokumentów lub trzeba je było jeszcze raz odnosid do szafy.

Nasza niewesoła sytuacja trwała aż do czerwca. Major Cellerier, który był organizatorem
i administratorem naszej grupy, dzięki przebiegłości i uporowi zdobył wiadomośd, że kilka pokoi
biurowych ma byd zwolnionych przy bulwarze Latour-Maubourg, w jednym z gmachów Ministerstwa
Obrony. Uzyskałem zgodę generała Blanc na przydzielenie nam tego biura; wreszcie mogliśmy się
tam wprowadzid. Później instytucja nasza rozrastała się regularnie, zawsze z perypetiami w stylu
Courteline'a12. Tak więc do kooca byliśmy skromnie ulokowani, ale w sposób umożliwiający sprawne
wykonywanie zadao.

Myślę jednak niekiedy, że może właśnie w ciągu pięciu miesięcy naszej poniewierki wykonaliśmy
najlepszą pracę. W tej bowiem poczekalni, gdzie trzech oficerów siedziało sobie niemal na głowach,
powstała koncepcja tego wszystkiego, co następnie usiłowaliśmy wypracowad w ciągu ośmiu lat.

12
Courteline Georges (1860-1929), pisarz francuski, autor humoresek żołnierskich i komedii (red. pol.).
Rozdział VII
1952-1953. Co robić?

Zarys działalności Dowództwa Broni Specjalnych

Czym mieliśmy się zajmowad? Przede wszystkim oczywiście wykonywad nasze bezpośrednie zadania:

 organizowad obronę naszych sił zbrojnych przed trzema środkami bojowymi: bronią
atomową, biologiczną i chemiczną, noszącymi nazwę „specjalnych”. Określid najlepsze
sposoby ich wykrywania i obrony przed niebezpieczeostwem zagrażającym ze strony tych
nowych broni. Wybrad odpowiedni sprzęt oraz sporządzid plany jego badao i produkcji do
zatwierdzenia przez szefa Sztabu Sił Lądowych;
 określid, jaka powinna byd organizacja jednostek wojsk lądowych, aby mogły one zapewnid
sobie niezbędne minimum obrony, przy wykonywaniu zadao bojowych w wypadku użycia
przez nieprzyjaciela broni specjalnych. Ustalid ponadto rodzaj i liczbę jednostek
wyspecjalizowanych, niezbędnych dla zapewnienia skutecznej obrony, tzn. jednostek
rozpoznania chemicznego, biologicznego i promieniotwórczego, dezaktywacji, odkażania
chemicznego lub biologicznego, oraz stawiania zasłon dymnych;
 organizowad ewentualne użycie - w ramach odwetu - będących w dyspozycji niektórych
środków trujących, których nosicielami jest artyleria i lotnictwo;
 wreszcie, przygotowad szkolenie wojsk we wszystkich wspomnianych dziedzinach (nowych
lub zapomnianych od czasów wojny światowej, podczas której nie stosowano chemicznych
środków bojowych).

Niezwłocznie przystąpiliśmy do analizowania tych problemów i już w koocu stycznia mogłem


przedstawid generałowi Blanc całokształt propozycji - pierwszy dokument, opracowany przez
Dowództwo Broni Specjalnych - na temat przedsięwziąd mających na celu przygotowanie wojsk do
prowadzenia działao w warunkach stosowania broni jądrowej, biologicznej i chemicznej.

Po zapoznaniu się z dokumentem, generał Blanc pogratulował mi szybkości i precyzji, z jaką został
opracowany. Oświadczył, że go zatwierdza i zleca jego realizację.

Byliśmy bardzo oszczędni w naszych przewidywaniach, w szczególności założyliśmy, że jednostki


wyspecjalizowane będą tworzone stopniowo, w miarę otrzymywania sprzętu i jako jednostki
rezerwowe, oparte na zasadach mobilizacyjnych. W czasie pokoju żądaliśmy więc bardzo mało
środków. Jednak jakieś minimum było potrzebne - zwłaszcza potrzebny był ośrodek wyszkolenia, bez
którego nie można przygotowad wykwalifikowanych oficerów dla jednostek podstawowych,
związków, sztabów i oddziałów technicznych.

Ponieważ utworzenie tego ośrodka było formalnie zatwierdzone przez szefa Sztabu Sił Lądowych,
myślałem, że nie będziemy mieli żadnych trudności i odpowiednie oddziały sztabu oddadzą do naszej
dyspozycji kadry oraz niezbędne środki materialne. Niestety, podobnie jak w wielu krajach, minister
finansów może często udaremnid realizację decyzji rządowych, oficerowie oddziału, których prosiłem,
aby zgodnie z planem utworzyli ten ośrodek do 1 października, popatrzyli na mnie jak na raroga
i odpowiedzieli, że nie mają ludzi, gdyż wszyscy zostali bądź wysłani na Daleki Wschód, bądź
przydzieleni do NATO. Poza tym nie ukrywali, że pomysł utworzenia ośrodka wyszkolenia broni
specjalnych uważają za zupełnie zwariowany; ich zdaniem zrobiłbym najlepiej, rezygnując od razu.

Nie dałem się jednak „spławid”. Zaproponowałem natomiast utworzenie ośrodka w postaci specjalnej
grupy artylerii, która skupiałaby jednostki haubic 120-mm, zaliczane do odwodu ogólnego NATO.
Generał Blanc zatwierdził utworzenie naszego ośrodka w tej postaci i Oddział I musiał spełnid wolę
przełożonego.

Nauka nie poszła w las; wykorzystałem ją później. Gdy ja z kolei zajmowałem wysokie stanowiska,
zawsze pilnowałem, aby szczeble pośrednie nie paraliżowały mych decyzji pod pretekstem
„obiektywnych” trudności. Kontrola taka okazywała się często bardzo skuteczna.

Ośrodek wyszkolenia miał więc powstad 1 października w Bourges, jako jednostka doświadczalna
i szkoleniowa broni specjalnych nr 610. W tym czasie musieliśmy przygotowad około dziesięciu
instruktorów, którzy odbyli kursy w oddziałach „Y” i „Z” Zarządu Technicznego Wojsk Lądowych.

Po ukooczeniu stażu oficerowie ci byli w stanie szkolid w, dziedzinie metod obrony przed skutkami
broni specjalnych; ale w sprawach zasadniczych, jak funkcjonowanie i zasady ich użycia,
oddziaływanie oraz wpływ na taktykę, trzeba było wykorzystad jako wykładowców oficerów z grupy
doświadczonych specjalistów atomowych lub nas samych. Jednakże wyjazdy do Bourges zajęłyby
nam zbyt wiele czasu.

Na szczęście otrzymaliśmy posiłki. Generał Blanc, zadowolony z naszego startu, zdecydował zwiększyd
liczbę oficerów Dowództwa Broni Specjalnych do pięciu. Przydzielony został do nas major Meaudre,
wytypowany na kurs NBC13 w szkole amerykaoskiego Chemical Corps w Fort Mac Clellan (stan
Alabama). Był to doskonały oficer, który oddał nam wielkie usługi w dziedzinie jądrowej. Drugim był
major Loubet, wybitny chemik; udzielał nam pomocy w zakresie broni chemicznej.

Wypracowanie doktryny wojny chemicznej, biologicznej i jądrowej

Musieliśmy obecnie zająd się sposobami przystosowania naszych sił zbrojnych do warunków nowej
wojny, nie drogą stopniowej ewolucji, lecz poprzez radykalne zmiany w naszej polityce wojskowej. W
tym celu trzeba było przede wszystkim określid możliwości, jakie stwarzały trzy rodzaje broni
specjalnych. Nie było to trudne, jeśli chodzi o broo chemiczną i biologiczną.

Broo chemiczna poczyniła od czasu wojny wielki postęp wraz z pojawieniem się nowych środków
trujących takich, jak tabun i sarin - o wiele silniejszych niż dawny fosgen lub iperyt - zdolnych do
zabijania nie tylko poprzez drogi oddechowe, ale i przez skórę. Jedna kropla sarinu na skórze
człowieka powoduje śmierd błyskawiczną, jeżeli delikwent nie otrzyma natychmiast odpowiedniego
zastrzyku. Nawet przy bardzo małym stężeniu tego gazu w powietrzu może on spowodowad śmierd,
jeżeli twarz nie jest chroniona przez nowoczesną maskę.

Okazuje się jednak, że odpowiednio przygotowane i na czas ostrzeżone wojska są w stanie


zastosowad środki chroniące nawet przed najsilniejszymi truciznami. Te środki ochrony obciążają

13
Nuclear, Biological, Chemical warfare - wojna jądrowa, biologiczna i chemiczna.
wprawdzie żołnierza utrudniając mu działanie, ale są skuteczne. Oddziaływanie broni chemicznej jest
groźne dla wojsk nie zabezpieczonych, natomiast jednostki wyposażone w środki ochronne
odczuwają jej skutki w niewielkim stopniu. Mając to na uwadze, można wyciągnąd wniosek, że
w wypadku wojny chemicznej działanie bojowych środków trujących, przy zastosowaniu tej samej
liczby pocisków, może byd dwa lub trzy razy skuteczniejsze niż użycie tej samej ilości zwykłych
środków wybuchowych. Nie może więc ono zachwiad równowagi sił w takim stopniu jak ładunek
jądrowy, którego siła oddziaływania na kilogram masy jest tysiące razy wyższa od klasycznych
materiałów wybuchowych.

Należało więc zaproponowad politykę zmierzającą do zapewnienia ochrony naszych wojsk przed
nowoczesnymi bojowymi środkami trującymi i do przygotowania ewentualnej produkcji pocisków
chemicznych, proporcjonalnie do możliwości technicznych i finansowych wojsk lądowych. Zresztą
nasze uczestnictwo w Konwencji Genewskiej pozwala nam na użycie środków trujących tylko
w formie odwetu.

Trudniej było wyrobid sobie pogląd na rzeczywiste możliwości stosowania środków biologicznych.
Teoretyczne możliwości broni bakteriologicznej są wprawdzie ogromne, ale niezbyt jasno
przedstawiały się sposoby jej skutecznego wykorzystania. Zaproponowaliśmy więc, aby w tej
dziedzinie Francja ograniczyła się do działalności badawczej, co też uczyniono.

Natomiast istotnym problemem była sprawa stanowiska, jakie należało zająd wobec broni jądrowej.

Jeśli chodzi o rolę, jaką ta broo miała odtąd odgrywad na wojnie - jak również w czasie pokoju - nie
musiałem zbyt długo się zastanawiad; moja opinia była już ugruntowana. Od czasu, gdy generał Blanc
półtora roku wcześniej powiedział o zamiarze powierzenia mi spraw związanych z tzw. broniami
specjalnymi, wiele myślałem o problemie atomowym i poważnie pogłębiłem studia, podjęte w
Zarządzie Technicznym, gdy przygotowywałem się do wygłoszenia referatu w Wyższej Szkole
Wojennej. Wychodząc z podstawowych danych dotyczących skutków broni jądrowej, doszedłem do
pewnych wniosków, które wydały mi się oczywiste:

Po pierwsze - lotnictwo14 wyposażone w broo jądrową mogło obecnie w ciągu kilku chwil zdruzgotad
kraj nieprzyjacielski do tego stopnia, że stałby się niezdolny do prowadzenia jakiejkolwiek wojny
w dotychczasowym sensie tego słowa. Paostwo posiadające broo jądrową mogło więc narzucid
przeciwnikowi, przez zagrożenie lub fakt dokonany, swoją wolę bez konieczności inwazji na jego
terytorium, a więc bez klasycznej bitwy lądowej, a nawet powietrzno-lądowej. W tej sytuacji kraj nie
posiadający tej broni nie byłby w stanie w ogóle przeciwstawid się nieprzyjacielowi, który nią
dysponuje, gdyż nie miałby żadnej możliwości riposty i dla zapewnienia sobie obrony musiałby
przyjąd opiekę mocarstwa atomowego. Ponadto kraj prowadzący politykę pokojową - jak na przykład
nasz - dysponując bronią jądrową mógłby mied pewnośd, że nie zostanie zaatakowany przez paostwo
silniejsze, ale nie posiadające tej broni, gdyż na wypadek agresji mógłby odpowiedzied ciosem, który
w praktyce oznaczałby zniszczenie napastnika.

Po drugie - jeżeli z różnych powodów miałaby rozegrad się bitwa lądowo-powietrzna, trudno sobie
wyobrazid, aby jej przebieg był analogiczny do bitew klasycznych, nawet najbardziej współczesnych.
Użycie broni jądrowej na polu walki nie tylko spowodowałoby znaczne straty wśród wojsk

14
Międzykontynentalne pociski balistyczne nie były jeszcze wówczas gotowe do praktycznego użycia.
walczących, ale zniszczyłoby także linie zaopatrzenia, niezbędne dla prowadzenia wojny. Gdyby więc
bitwa taka w ogóle miała się odbyd, przyjęłaby całkiem odmienną formę niż dotychczasowe.
Oczywiście pod warunkiem, że obie strony dysponowałyby bronią jądrową.

Jeżeli natomiast posiadałaby ją tylko jedna strona, nie byłoby bitwy. Strona mająca tylko siły
klasyczne, nawet bardzo potężne, musiałaby je ześrodkowad dla spotęgowania siły uderzenia;
zostałyby one wówczas z łatwością zniszczone ogniem jądrowym.

Działania armii nie wyposażonej w broo jądrową przeciw armii bronią tą dysponującej nie miałyby
więc w tych warunkach żadnego sensu.

Ale i wówczas, gdyby bitwy miały toczyd się zgodnie z najbardziej szacownymi tradycjami, to wobec
szybkiego rozwoju w wielu paostwach broni nuklearnej kraj nie posiadający jej byłby bezbronny.
Wyjście stanowiłoby oddanie się pod opiekę potężnego mocarstwa, ale oznaczałoby to utratę
ogromnej części swej niezawisłości.

Wreszcie, abstrahując od wszelkich hipotez co do form wojny lub bitwy, wydawało mi się oczywiste,
że posiadanie broni jądrowej daje za tę samą cenę możliwośd uzyskania największej potęgi. Broo
jądrowa pozwala bowiem na dokonanie wielkich zniszczeo przy użyciu bardzo ograniczonych
środków, jeśli chodzi o liczbę ludzi i sposoby przenoszenia jej do celu. Jeden samolot z jedną załogą
może zniszczyd jedną bombą całe miasto, podczas gdy w systemie klasycznym trzeba by dla uzyskania
tego samego rezultatu wykonad jeden lub szereg nalotów setek maszyn z setkami załóg i przy
zaangażowaniu mnóstwa osób z personelu naziemnego oraz infrastruktury. Na polu bitwy jeden
samolot lub jedno działo, albo pocisk taktyczny, przenosząc ładunek o mocy kilkudziesięciu kiloton
spowodowałby ten sam lub większy skutek niż ześrodkowanie ponad tysiąca dział wystrzeliwujących
dziesiątki tysięcy pocisków.

W owym czasie nie dokonałem jeszcze wyliczeo, dzięki którym mogłem później wykazad ostatecznie
tę właściwośd broni jądrowej, szacując miarę, w jakiej broo jądrowa deklasuje broo konwencjonalną.
Ta cecha charakterystyczna broni jądrowej nie wydała mi się jednak określona z dostateczną
dokładnością pod względem jakościowym.

Najbardziej dziwiło mnie i przez jakiś czas powodowało, że wątpiłem sam w słusznośd swojej tezy, iż
ta obiektywna prawda, do której odkrycia nie jest potrzebna szczególna inteligencja, a jedynie nieco
zdrowego rozsądku, nie docierała do nikogo, a przynajmniej zdawała się nikogo nie interesowad.
Podczas mego pobytu w SHAPE byłem bardzo zdziwiony widząc, że nasi amerykaoscy sojusznicy
w ogóle nie uwzględniali użycia posiadanej broni jądrowej, a w tym czasie mieli ją tylko oni. Fakt, iż
uczynili ogromny wysiłek, aby wysład wielki kontyngent sił konwencjonalnych do Europy i uzbroid na
nowo paostwa NATO, wydał mi się zdumiewający, gdyż w wypadku konfliktu wystarczyłoby przecież
zrzucid amerykaoskie bomby atomowe na kilka obiektów radzieckich, aby załatwid sprawę. W tym
okresie bowiem ZSRR nie miał ani strategicznej broni jądrowej, ani rakiet do jej przenoszenia.

Kilka lat później sytuacja uległa radykalnej zmianie, gdy Związek Radziecki wyprodukował najpierw
bomby atomowe, później termojądrowe oraz pociski balistyczne. Od tej chwili Amerykanie mogli się
obawiad, że ich atak jądrowy spowoduje odwet na ich własnym terytorium, a obrona Europy stanęła
w nowym świetle; zapewniali ją sposobami wątpliwej skuteczności. Jednakże w 1951 roku było
rzeczywiście dziwne, że nie myśleli o swej broni jądrowej ani pod kątem odstraszenia lub
zlikwidowania zagrożenia, którego się obawiali, ani nawet pod kątem zrekompensowania braku
równowagi sił konwencjonalnych korzystnego wówczas dla Wschodu. A jednak dopiero po moim
odejściu z SHAPE, pod koniec 1951 roku, zaczęto w tym „najwyższym” sztabie myśled kategoriami
atomowymi.

Jeśli chodzi o Francję, można było odnieśd wrażenie, że znaczna większośd nie przejmowała się
istnieniem nowych rodzajów broni. Wprawdzie dobrze pojmowano ich ogromną siłę niszczenia
i mówiono nawet o broni „absolutnej”, ale po tym symbolicznym ukłonie nadal traktowano je, jakby
wcale nie istniały, a problemy wojny i obrony narodowej rozważano według kryteriów stosowanych
w przeszłości. W wyższych szkołach wojskowych jedyną okazją zainteresowania słuchaczy bronią
jądrową była, o ile mi wiadomo, moja prelekcja wygłoszona po raz pierwszy w 1950 roku w Wyższej
Szkole Wojennej i powtarzana odtąd każdego roku.

Czy chodziło tu o niezrozumienie rewolucji, jaka zaszła w wymiarach wojny, czy była to niechęd do
nowego rodzaju broni, który eliminował dotychczasowe przyzwyczajenia, czy wreszcie lekkomyślne
traktowanie zmiany rzędu wielkości, wykraczającej poza zdolnośd ludzkiego pojmowania? W każdym
razie jest pewne, że ci, z którymi miałem okazję rozmawiad lub czytad ich publikacje, nie byli
świadomi tego, co mogła przynieśd Francji broo jądrowa. Jedynym widocznym i jakże bardzo
dyskretnym przejawem tej świadomości była podjęta przez generała Blanc decyzja utworzenia
Dowództwa Broni Specjalnych, którą zresztą z takim trudem przeforsował.

Po dłuższych refleksjach umocniłem się ostatecznie w przekonaniu, że wnioski, do jakich doszedłem,


były słuszne, a mianowicie:

 zyskanie możliwie największej siły drogą własnego uzbrojenia jądrowego leży w oczywistym
interesie Francji;
 tylko ta broo umożliwi jej obronę stosunkowo niezależną, tzn. pozwoli jej pozostad krajem
rzeczywiście samodzielnie decydującym o swoim losie;
 tylko ta broo da jej potężne siły zbrojne.

Siły jądrowe, jakie Francja powinna stworzyd, mają byd przede wszystkim siłami strategicznymi,
zdolnymi do zadania potężnego ciosu potencjałowi ewentualnego agresora. Dopiero później można
by, w miarę posiadanych środków, przystąpid do tworzenia uzbrojenia taktycznego, przeznaczonego
do prowadzenia walki naziemnej. Jak wspomniałem, sądziłem wówczas, że tylko działania na szczeblu
strategicznym mogły byd rozstrzygające i że nie było wcale pewne, czy ogieo jądrowy pozwoli na
prowadzenie bitwy.

Mój koocowy wniosek dotyczył modernizacji naszych sił konwencjonalnych, które powinny stad się
zdolne nie do zastępowania operacji jądrowych, lecz do uzupełnienia ich i działania w tzw. odtąd
warunkach jądrowego pola walki.

Będąc przekonanym, że w interesie Francji leży wyposażenie jej sił zbrojnych w broo jądrową, nie
byłem jednak wówczas pewien, czy mamy na to środki. Artykuły w prasie codziennej i periodykach
podkreślały, że tylko kraje wielkie, bogate i rozwinięte pod względem przemysłowym, liczące ponad
sto milionów mieszkaoców, mogą sobie pozwolid na uzbrojenie atomowe. Dowodzono m.in. iż
produkcja bomby atomowej wymaga tyle energii elektrycznej, ile zużywa jej cała Francja. Był to
argument błędny; wydzielenie izotopu uranu 235 pochłania istotnie znaczne ilości energii, ale nie tak
wiele, jak podawała prasa.

Osobiście, wątpiłem w tę ogólnie głoszoną niemożnośd, a to z dwóch powodów:

 Jak wspomniałem, byłem przekonany, aczkolwiek nie miałem jeszcze dokładnego rozeznania,
że dla demonstracji siły wystarczy kilka bomb atomowych zamiast olbrzymich ilości amunicji
i klasycznych środków jej użycia. W 1939 roku Francja była w stanie uzbroid około stu dywizji,
mogła ona lub przynajmniej mogłaby, gdyby istniała w odpowiednim czasie dobra wola,
wyprodukowad miliony pocisków i bomb oraz tysiące dział i samolotów. Była więc zdolna -
rezygnując oczywiście z gromadzenia przestarzałych środków klasycznych - do stworzenia
bardziej korzystnego systemu jądrowego.
 Ponadto wiadomo było, że Anglia uruchomiła reaktory do produkcji plutonu i odpowiednie
instalacje jego wzbogacania, jak również zakład wydzielania izotopu uranu 235; kraj ten był
więc w stanie produkowad oba elementy służące do wytwarzania jądrowych materiałów
wybuchowych, wykorzystując proces rozszczepiania jąder atomowych. Wiadomo było
również, że wkrótce Anglia dokona eksplozji swej pierwszej bomby atomowej na poligonie
Montebello.

Zapewne Anglia nie została tak zrujnowana w dziedzinie naukowej i technicznej, jak Francja, a wielu
jej naukowców i inżynierów, uczestniczących w próbach amerykaoskich, przywiozło ze Stanów
Zjednoczonych niezwykle cenną wiedzę o technice i technologii jądrowej, podczas gdy nasi specjaliści
znali tylko ogólne zasady naukowe. A przecież kraj ten nie był bardziej rozwinięty pod względem
przemysłowym niż Francja, która zresztą na początku 1952 roku zaczęła podnosid się z ruin,
odtworzyła częściowo swój potencjał gospodarczy, a w dziedzinie atomowej podjęła - poprzez
Komisariat Energii Atomowej, utworzony natychmiast po wyzwoleniu - pierwsze kroki: zbudowała
reaktor ZOE w Chatillon, który rozpoczął proces rozszczepiania w 1948 roku, i reaktor EL-2 w Saclay,
pierwszy na świecie chłodzony sprężonym gazem.

Można więc było założyd, że to, co zrobiła Anglia w ciągu pięciu lub sześciu lat, również my byliśmy
w stanie uczynid, wprawdzie z pewnym opóźnieniem i w skali byd może na początku nieco
ograniczonej, ale bez przeszkód nie do pokonania. To wszystko jednak stanowiło tylko ogólne
wrażenia, które należało sprecyzowad i sprawdzid. W związku z tym poleciłem kapitanowi Maurin,
naukowcowi naszej małej grupy, podjąd prace badawcze zmierzające do ustalenia:

 co należy zrobid, aby podjąd ograniczoną produkcję broni jądrowej opartej na plutonie, gdyż
produkcja wzbogaconego uranu 235 wydawała się wówczas zbyt kosztowna (na początek);
 ile trzeba czasu na dokonanie eksplozji pierwszego ładunku jądrowego;
 ile ta operacja ma kosztowad.

Maurin zabrał się natychmiast do wykonania tego zadania, odkładając na bok wszystkie inne sprawy.
W oparciu o wiadomości zawarte w szczegółowych publikacjach, jak raport Smytha15, wyszukał
informacje o wyspecjalizowanych organach naukowych i technicznych. Znając osobiście wielu
uczonych i inżynierów z Komisariatu Energii Atomowej, Collège de France i z wielkich laboratoriów
oraz mając rozeznanie, do kogo należy się zwrócid, aby uzyskad wiarygodne i obiektywne

15
Raport o pracach związanych z produkcją bomb atomowych w Stanach Zjednoczonych, które zostały
zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki.
wiadomości, oraz posiadając dzięki swej rozległej wiedzy ogólnej umiejętnośd zasięgania informacji
u osób kompetentnych, mógł dośd szybko zgromadzid główne elementy swojego kosztorysu prac
niezbędnych do wyprodukowania francuskiej broni atomowej. Krótko mówiąc, po kilkutygodniowych
poszukiwaniach, podczas których tylko rzadko przychodził z tajemniczą miną na kilka chwil do biura,
ściskając pod pachą swoją czarną teczkę, pęczniejącą z dnia na dzieo od dokumentów, notatek
i wycinków prasowych - pewnego dnia przedstawił ukooczoną pracę z wnioskami. Były one proste -
dla rozpoczęcia produkcji pewnej liczby bomb atomowych na bazie plutonu i przeprowadzenia
pierwszej eksplozji doświadczalnej potrzebne jest pięd lat i 80 miliardów franków (starych).

Dziś zdajemy sobie w pełni sprawę z tego, jaką wagę miały przewidywania Maurina. W 1955 roku
podjęto pierwsze poważne przedsięwzięcia dla wyprodukowania francuskiej broni jądrowej. 13
lutego 1960 roku nastąpiła eksplozja pierwszej bomby.

Przewidziany termin wyniósł rzeczywiście pięd lat. Jeśli chodzi o wydatki, można je naturalnie
podliczyd, ale tylko w przybliżeniu, gdyż niektóre elementy infrastruktury, jak np. reaktory w
Marcoule, nie są przeznaczone wyłącznie na użytek wojska, ale służą również rozwojowi techniki
reaktorów i badao nad wykorzystaniem energii jądrowej do produkcji energii elektrycznej; wynika
więc z tego, że bardzo trudno byłoby przeprowadzid szacunkowy podział wydatków między
zastosowania cywilne i wojskowe.

Można jednak przyjąd, że do kwietnia 1960 roku:

 koszt infrastruktury i funkcjonowania Dyrekcji Zastosowao Wojskowych Komisariatu Energii


Atomowej z tytułu prac badawczych i produkcji wyniósł 22 miliardy;
 koszt infrastruktury i wyposażenia technicznego dla przeprowadzenia doświadczeo, włącznie
z urządzeniem poligonu Reggane, wyniósł 21 miliardów;
 koszt ośrodka atomowego w Marcoule wyniósł w przybliżeniu:

ogólna infrastruktura ośrodka 14 mld


reaktor G-1 8 mld
reaktory G-2 i G-3 40 mld
zakład produkcji plutonu 21 mld
razem 83 mld

Jeżeli więc przyjąd inwestycję w Marcoule w pełni na rachunek budżetu wojskowego, co kompensuje
fakt, że nie bierzemy pod uwagę kosztów funkcjonowania reaktorów, wydatki obciążające wojskowy
program jądrowy, aż do eksplozji pierwszej bomby atomowej, wyniosły 126 miliardów.

Szacunek Maurina nie wydaje się więc taki niedokładny, zważywszy, że w tego rodzaju
przewidywaniach, dotyczących działalności jeszcze całkowicie nieznanej, 50-procentowe wahania są
całkowicie normalne, a nawet bardzo dobre, gdyż często zdarzają się błędy w granicach 200 i 300
procent.

W owym czasie suma 80 miliardów stanowiła około siedemdziesiątą częśd budżetu Ministerstwa
Obrony. Nawet gdyby przyjąd, że omyliliśmy się o 100%, to i tak wyniosłoby to mniej niż 3% budżetu
wojska. Wydatek ten był więc bez wątpienia możliwy i konieczny, gdyż dotyczył programu, który za
jednym zamachem zwiększał wielokrotnie możliwości naszych sił zbrojnych.
Tego dnia - było to w marcu 1952 roku - po zapoznaniu się z dokumentem Maurina i po wysłuchaniu
jego dodatkowych wyjaśnieo doszedłem do wniosku, że Francja mogła i powinna była - nadrabiając
opóźnienie - przystąpid do realizacji programu uzbrojenia jądrowego.

Informacje dla dowództwa i rządu.


Opinie środowisk zainteresowanych

Rezultat prac ujęty został w raporcie dla szefa Sztabu Sił Lądowych. W części pierwszej wyjaśniłem, że
broo jądrowa jest niezbędna dla sił zbrojnych kraju, który chce byd niezależny i jakie są tego powody;
w części drugiej udowodniłem, że jest to możliwe do wykonania w ciągu pięciu lat, pod warunkiem
poświęcenia na ten cel około 2% budżetu sił zbrojnych. Po zredagowaniu raportu udałem się do
generała, aby wręczyd mu i skomentowad dokument. Ten zdziwiony, zapytał, Czy jestem pewien
tego, co wysunąłem w drugiej części. Odpowiedziałem, że mamy jeszcze lepszy argument
potwierdzający te przewidywania, mianowicie cały program angielski, który przewidywał rychłą
eksplozję pierwszej bomby, i który oprócz zakładu wytwarzania plutonu obejmował również zakład
wydzielania uranu 235, a kosztował dotychczas około 100 milionów funtów, co odpowiada
w przybliżeniu 130 miliardom franków. Między tą liczbą a naszymi przewidywaniami zachodziła więc
zadowalająca współzależnośd.

Po wysłuchaniu raportu generał Blanc pomyślał chwilę i powiedział:

- To, co napisałeś, jest prawdopodobnie słuszne, przekracza jednak moje kompetencje. Prowadzenie
takiej polityki wymaga decyzji rządu. Trzeba więc przekonad o tym ministrów i inne osobistości
i musisz to zrobid ty.

Mając upoważnienie mego przełożonego przystąpiłem do sprawy natychmiast. Wydawało się jednak,
że należy przede wszystkim dowiedzied się, czy mamy sojuszników, lub przynajmniej czy są gdzieś
ludzie, którzy doszli do takich samych wniosków. Logika nakazywała, aby najpierw dokonad
rozeznania w łonie samych sił zbrojnych.

Rada Naukowa Obrony Narodowej wydawała się, ze względu na swoje funkcje, instytucją
zainteresowaną. Nawiązałem kontakt z generałem - przewodniczącym Rady.

Znał dośd dobrze problemy broni jądrowej, ale po pierwsze uważał, że tylko on miał prawo, ze
względu na swoje stanowisko, wysuwad propozycje dotyczące polityki wojskowej w dziedzinie
atomowej, a nie jakieś tam Dowództwo Broni Specjalnych, będące tylko zwykłym organem
wykonawczym resortu wojsk lądowych. Po drugie, uważał za całkiem pewne, iż rząd jest
zdecydowany na razie nie tworzyd własnej broni jądrowej, gdyż w jego pojęciu przekracza to
możliwości kraju; nie należy więc rządowi zawracad głowy.

Usiłowałem mu wyjaśnid, że wprawdzie rząd ma oczywiście prawo zadecydowad o nieprodukowaniu


broni jądrowej i w takim wypadku musimy schylid głowę przed jego wolą, jeśli jednak uważamy, że
polityka rządu opiera się na błędnych wyliczeniach, naszym obowiązkiem jest ustalid fakty zgodnie
z prawdą. Inaczej mówiąc, trzeba mu ułatwid zmianę punktu widzenia w oparciu o dane bardziej
dokładne niż te, na których podstawie zajął uprzednie stanowisko. Mimo to przewodniczący Rady
zaproponował, abym zrezygnował z wszelkiej akcji u ministra obrony i sekretarzy stanu i poradził mi
nie mieszad się do spraw, które mnie nie dotyczą i które mogłyby mi tylko sprawid kłopoty.

Nie muszą podkreślad, że nie wziąłem pod uwagą jego zaleceo, ponieważ nie był moim przełożonym.
Stało się jednak jasne, iż ze strony Rady Naukowej nie mogliśmy się spodziewad żadnego poparcia.

W Zarządzie Studiów i Produkcji Uzbrojenia istniała mała komórka, zwana sekcją atomową,
kierowana przez głównego inżyniera Paula Chansona. Wspomniałem już o tym byłym saperze, który
stał się wybitnym naukowcem, profesorem fizyki jądrowej na politechnice, szeroko znanym w kraju,
a nawet poza jego granicami. Komórka ta, w której skład wchodziło jeszcze dwóch inżynierów,
rozwijała się normalnie, a później została wchłonięta przez Dyrekcję Zastosowao Wojskowych
Komisariatu Energii Atomowej. Chanson wyszkolił naszych pierwszych oficerów - specjalistów
atomowych i był nie tylko utalentowanym naukowcem, ale i duszą postępu w naszej armii.

Interesował się oczywiście bardzo problemem eksplozji atomowej. Jednakże w większym stopniu
interesowała go jej strona techniczna niż operacyjna, a ponadto jego głównym celem było raczej
stworzenie w ramach Zarządu Studiów i Produkcji Uzbrojenia organu, który w dniu podjęcia decyzji
o wytwarzaniu broni atomowej przejąłby raczej zadanie prowadzenia studiów i produkcji niż
lansowania polityki jądrowej. Budował więc stopniowo, za pomocą ograniczonych środków
finansowych, rodzaj małego wojskowego komisariatu energii atomowej i nie pragnął specjalnie, aby
podjęto decyzję o wytwarzaniu broni jądrowej, zanim ten organ powstanie, zostanie należycie
wyposażony i przeprowadzi wstępne teoretyczne prace badawcze, które wskażą nao jako na
instytucję wiodącą w dziedzinie wytwarzania energii jądrowej. Wszystko to stanowiło cel, jak na
nasze potrzeby, trudny lub nawet niemożliwy do osiągnięcia, a w każdym razie zbyt odległy. Chanson
pomógłby nam niewątpliwie w zakresie technicznym, ale nie należało liczyd, że jego zespół
przeprowadzi akcję na rzecz zajęcia przez rząd pozytywnego stanowiska.

Była również grupa specjalistów atomowych w Zarządzie Technicznym Wojsk Lądowych, w tzw.
grupie „Y”. Ci od razu przyłączyli się do naszej idei i ogromnie nam pomogli, dostarczając
precyzyjnych ocen technicznych, zwłaszcza jeśli chodzi o wytwarzanie i działanie jądrowych
materiałów wybuchowych oraz o skutki rażenia broni jądrowej. Byli to ludzie niezwykle wartościowi,
większośd z nich przeszła w następnych latach do Dyrekcji Zastosowao Wojskowych w Komisariacie
Energii Atomowej, zajmując tam kluczowe stanowiska.

Na razie jednak, o ile pod względem technicznym mogli odegrad w naszych zamierzeniach rolę
pierwszoplanową, ich niski stopieo wojskowy i wąska specjalizacja stanowiły jednak przeszkodę
w udzieleniu nam pomocy w politycznym zadaniu przekonania kierownictwa paostwowego.

Jeśli chodzi o wyższe sztaby i uczelnie wojskowe, według naszego rozeznania, nie było tam nikogo,
kto interesowałby się naszym narodowym uzbrojeniem jądrowym. Wszystkich zajmowały głównie
dwie sprawy: wojna na Dalekim Wschodzie i nasze uczestnictwo w NATO. Sojusz atlantycki pozwalał
nam korzystad z odstraszania, jakie zapewniały bomby atomowe amerykaoskiego Strategic Air
Command. Ogromnej większości naszych oficerów w sztabach wydawało się, że nie ma potrzeby
starania się o własne uzbrojenie jądrowe, które pochłonęłoby środki niezbędne do osiągnięcia już
wytyczonych celów. Gdyby zaś skądinąd broo ta miała byd pewnego dnia wprowadzona, zmusiłaby
do reorganizacji wojsk, do przemyślenia na nowo strategii i taktyki, powodując rewolucyjny przewrót
w przyzwyczajeniach, do czego większośd poczciwych wojaków odczuwała głęboki wstręt.
Odnieśliśmy więc wrażenie, że w siłach zbrojnych tylko my jesteśmy gotowi walczyd o sprawę
francuskiej broni nuklearnej.

Mieliśmy, rzecz jasna, poparcie generała Blanc, przekonanego w sposób może mało precyzyjny, ale
w każdym razie przekonanego, o korzyści wynikającej z zainteresowania fizyką jądrową. Skłoniło go to
już w 1950 roku do zawarcia porozumienia z profesorem Jeanem Thibaud z wydziału fizyczno-
matematycznego uniwersytetu w Lyonie, na mocy którego oddał on do dyspozycji naukowców
budynek koszar Vitriolerie dla zainstalowania laboratorium naukowo-badawczego, obejmującego
w szczególności akcelerator liniowy dostarczający cząstek o energii jednego miliona eV. W zamian
Jean Thibaud spełniał rolę swego rodzaju doradcy naukowego generała w interesującej nas
dziedzinie.

O ile jednak generał Blanc mógł udzielid nam wsparcia, bez którego nie mogliśmy niczego zdziaład,
jego wysokie stanowisko i ograniczone uprawnienia szefa Sztabu Sił Lądowych nie pozwalały mu
wysunąd się na czoło i szarżowad w naszej sprawie. Jest już godne uwagi, że zachęcał nas do walki
o realizację idei, o której słuszności rychło się przekonał.

Czy więc znajdziemy, poza wojskiem, sojuszników w naszym przedsięwzięciu?

W świecie nauki znaleźliśmy tylko jednego i to jak zobaczymy zupełnie nieskutecznego - profesora
Thibaud. Prawie wszyscy inni naukowcy okazali się, z różnych powodów, nastawieni nieprzychylnie
do produkcji broni jądrowej. Uważali oni, błędnie zresztą, że to przedsięwzięcie ograniczy działalnośd
czysto naukową w dziedzinie jądrowej, zagarniając środki finansowe i specjalistów, którzy mogliby
byd lepiej wykorzystani w „cywilnych” pracach badawczych. Byli oni wyrazicielami bardzo naiwnej
doktryny: „dajcie nam na badania i zastosowania cywilne, pieniądze wyrzucone na broo jądrową,
która nas nie interesuje”. Nie zdawali lub udawali, że nie zdają sobie sprawy z tego, iż fundusze użyte
na badania wojskowe w dziedzinie jądrowej pochodzą z przelewu środków budżetowych
przeznaczonych na uzbrojenie klasyczne; jeżeli nie zostaną wykorzystane na cel atomowy, będą
wydatkowane na broo konwencjonalną, wcale więc nie trafiłyby do ich rąk. Będę miał okazję
powrócid do tej bardzo ważnej sprawy.

Sam Francis Perrin16, który po powzięciu przez rząd decyzji o realizacji programu wojskowego
przystąpił z ogromną energią i osobistym zaangażowaniem do jego wykonania, w tym czasie nie był
bynajmniej gorącym zwolennikiem uzbrojenia jądrowego.

W listopadzie 1954 roku, na sześd miesięcy przed sporządzeniem pierwszej umowy między
Komisariatem Energii Atomowej i resortem obrony narodowej - umowy, która zapoczątkowała
pierwsze prace zmierzające do zbudowania broni jądrowej, wysoki komisarz energii atomowej tymi
słowami zakooczył swoją odpowiedź na pytanie „Czy Francję czeka dobrobyt?”17:

„Jest to szczególnie uderzające w przypadku energii atomowej, gdzie polityka oparta na prestiżu
może przynieśd szkodę, odsuwając na dalszy plan dynamiczny rozwój i unowocześnianie przemysłu.
Jeżeli rozproszymy wysiłki, ryzykujemy niepowodzenie we wszystkich dziedzinach, a w każdym razie
prześcignięcie nas przez bardziej realistycznych partnerów i przez Unię Europejską”.

16
Wysoki komisarz energii atomowej (tłum.).
17
„L’Express”, 5 listopada 1954 r.
Oczywiście to, o czym pan Francis Perrin mówił jako o polityce opartej na prestiżu, było właśnie
dążeniem do posiadania przez Francję broni jądrowej.

Po pewnym czasie w pierwszych tygodniach 1955 roku, gdy Mendès-France postanowił, iż należy
rozpocząd badania nad bronią jądrową, pan Perrin, dowodząc, że nie zachodzi jeszcze potrzeba
podejmowania decyzji o zrobieniu użytku z plutonu produkowanego w Marcoule i usiłując za pomocą
tego wykrętu opóźnid rozpoczęcie prac w dziedzinie broni atomowej, interweniował - jak mi wówczas
potwierdzono z wielu dobrze poinformowanych źródeł - u Mendès-France'a, wywierając nacisk, aby
ten zrewidował swe postanowienie.

Jeśli chodzi o najsłynniejszego z naszych fizyków jądrowych na początku 1952 roku, Fryderyka Joliot-
Curie, przewodniczącego ruchu Obrooców Pokoju, był on jawnie przeciwny francuskiemu uzbrojeniu
jądrowemu. Dziwny brak logiki, gdyż był on jednocześnie zaciętym przeciwnikiem NATO; a przecież to
właśnie nasza broo jądrowa w kilka lat później spowodowała ciężki kryzys w łonie NATO, który
w konsekwencji pociągnął za sobą wystąpienie Francji z wojskowej organizacji paktu. Ta sama broo
zapewniła krajowi naszą własną możliwośd odstraszania ewentualnych napastników.

Jak się okazało, nie mogliśmy oczekiwad od świata nauki żadnej pomocy dla naszej kampanii, oprócz,
byd może, Jeana Thibaud, którego jeszcze nie znałem. Jednakże miał on szybko zawieśd nasze
nadzieje.

Profesor Thibaud przybył do Paryża pewnej kwietniowej soboty. Przyjąłem go u siebie po południu.

Słyszałem o nim jako o wielkim uczonym, wybitnym fizyku. To jemu zawdzięcza się odkrycie jeszcze
przed wojną elektronu dodatniego. Z góry byłem więc pełen wielkiego szacunku dla tego człowieka,
jakkolwiek z pewnych powodów był krytykowany przez większośd swoich kolegów.

Po przywitaniu i wymianie poglądów na temat pogody, przeszedł do spraw poważniejszych


i powiedział mniej więcej, co następuje:

- Pułkowniku - nigdy nie mógł przyzwyczaid się do mówienia, jak wszyscy, „panie pułkowniku”; wobec
tego ja też dośd prędko zrezygnowałem z „pana profesora” tytułując go po prostu „profesorze” -
generał Blanc powiedział mi, że będzie się pan zajmował wszystkimi sprawami atomowymi
dotyczącymi sił zbrojnych. Czy nie sądzi pan, że już czas, aby nasze wojsko uzbroid we własną broo
jądrową? Wydaje mi się to niezbędne dla wielkiej Francji.

Nareszcie - pomyślałem - oto człowiek, którego szukaliśmy, który jest zdecydowany walczyd o sprawę
francuskiego uzbrojenia jądrowego.

Jestem o tym przekonany do tego stopnia - odpowiedziałem - że właśnie przedstawiłem generałowi


Blanc notatkę, ukazującą korzyśd, jaką dałaby ta broo krajowi i wysiłek, jaki trzeba by w to włożyd.
Oto kopia tej notatki. Czy zechciałby pan ją przeczytad? Jest krótka. A obecnie rozpoczynamy
kampanię rozpowszechniania zawartych w niej postulatów. Chodzi o to, by zmienid przyjętą ogólnie
opinię i skłonid rząd do uświadomienia sobie rzeczywistej wagi tego problemu.

Profesor nałożył okulary, przeczytał uważnie mój dokument i w miarę czytania wydał mi się coraz
bardziej nieprzenikniony.
- Oczywiście - rzekł, zwracając mi papiery - całkowicie zgadzam się z panem, chociaż brak tu pewnych
elementów dla osądzenia, w jakim stopniu realne są podane przez pana liczby. Odradzam jednak
gorąco otwarte głoszenie tego, co pisze pan w tej notatce. Nie orientuje się pan, jakie grożą panu
niebezpieczeostwa. Ja powiedziałem o wiele mniej, a jednak „oni” narobili mi wielkich kłopotów.
Jeżeli zacznie pan kampanię o realizację tego, co pan pisze w notatce, „oni” zedrą z pana skórę,
w przenośni i dosłownie, i niczego pan nie osiągnie. Niech mi pan wierzy, trzeba byd bardzo
ostrożnym.

- Ależ, panie profesorze, cóż zdaniem pana powinniśmy robid? Jeżeli mamy wyprodukowad broo
jądrową, potrzebujemy pięciu lat i osiemdziesięciu miliardów. Gdzie je znajdziemy, jeżeli nie uda się
nam przekonad rządu, że chodzi o program pierwszorzędnej wagi, który trzeba zrealizowad takim, jaki
jest?

- Powtarzam, że jeśli będzie pan próbował tej metody, zostanie pan „spalony na stosie”, zanim ktoś
pana wysłucha. Zaproponowałem generałowi Blanc jedyną słuszną metodę - utworzyd w Lyonie
solidny, pełny zespół, który bez wiedzy kogokolwiek zacznie badad problemy fizyki jądrowej związane
z wywoływaniem wybuchów; w ten sposób, w dogodnym czasie, gdy stanie się to możliwe pod
względem politycznym, będziemy mieli zespół całkowicie przygotowany do przeprowadzenia tego
wojskowego przedsięwzięcia. Trzeba tylko, żeby Sztab Sił Lądowych wzmocnił naszą grupę oficerami
o kwalifikacjach naukowych i zwiększył nieco dotację dla Vitriolerie, robiąc to dyskretnie, bez
zwracania uwagi.

Zrozumiałem wówczas, że poczciwy Thibaud troszczył się w gruncie rzeczy niewiele o to, czy armia
francuska będzie miała broo jądrową. Pod pretekstem studiów wstępnych nad bronią atomową
interesowało go przede wszystkim powiększenie swego zespołu lyooskiego kosztem wojska
i stworzenie sobie w ten sposób potężnej organizacji naukowej, która będzie stanowid argument dla
otrzymania kierownictwa wojskowymi sprawami jądrowymi. Natomiast nie miał on najmniejszej
ochoty działania na rzecz wyjaśnienia opinii publicznej, jak się przedstawia problem broni jądrowej
dla armii francuskiej.

Co do mnie, pragnąłem sprawę tę rozwijad za wszelką cenę. Byłem gotów ponieśd ryzyko, przed
którym mnie przestrzegał Thibaud; ponosiłem je wiele razy dotychczas, bo czyż nie za to właśnie
żołnierz zawodowy otrzymuje zapłatę?

W całej tej sprawie można było dostrzec tylko jeden punkt jasny: wprawdzie nie znaleźliśmy prawie
nikogo, kto ośmieliłby się wystąpid otwarcie na rzecz wojskowego programu atomowego, ale też nie
napotkaliśmy zdecydowanego sprzeciwu. Stało się to widoczne w lipcu 1952 roku, gdy z inicjatywy
ministra do spraw atomowych Gaillarda, została poddana pod głosowanie ustawa o pierwszym
francuskim planie jądrowym, który przewidywał zbudowanie ośrodka atomowego w Marcoule
i produkcję plutonu. Oczywiście, ustawa nie zawierała żadnej wzmianki o wykorzystaniu plutonu do
wytwarzania broni atomowej. Ale kto mówi „pluton”, ma na myśli możliwośd produkowania z niego
bomb; podczas dyskusji w parlamencie nad ustawą, partia komunistyczna zgłosiła poprawkę
zmierzającą do sprecyzowania, że pluton wytworzony w reaktorach francuskich nie będzie nigdy
użyty do produkcji broni, zarówno we Francji, jak poza jej granicami. Poprawka ta została odrzucona
znaczną większością głosów. Nawet socjaliści nie zgodzili się na związanie rąk Francji. Sam Jules
Moch, znany zwolennik rozbrojenia jądrowego oznajmił, że jego partia nie będzie głosowad za
poprawką, która pozbawiłaby Francję możliwości, wykorzystanej przez innych do maksimum po obu
stronach „żelaznej kurtyny”.

Wyciągnęliśmy więc takie oto wnioski:

 To, że byliśmy sami lub prawie sami, nie stanowiło bynajmniej zachęty do prowadzenia
kampanii na rzecz nowoczesnej, a więc wyposażonej w broo jądrową armii francuskiej;
 nasza kampania musiała rozwijad się w środowisku obojętnym, źle poinformowanym
i biernym, ale nie nastawionym z góry przeciw polityce narodowych zbrojeo atomowych. Był
to element pozytywny i optymistyczny.

Uważaliśmy jednak, że przeprowadzenie akcji na taką skalę przez trzech oficerów bez środków
finansowych i stosunków, mogących więc liczyd tylko na swoją dobrą wolę i zdecydowanie, nie będzie
łatwe.

Pierwszą próbę stanowiło wysłanie do sekretarza stanu w Ministerstwie Obrony, którym był wówczas
pan de Chevigné, notatki, doręczonej poprzednio generałowi Blanc. Myślę, że wówczas p. Chevigné
nie mógł przyjąd naszych wniosków bez szerszej informacji i przystąpid do działania na rzecz ich
realizacji, lecz musiał zapoznad się z nimi nie bez zainteresowania, gdyż w kilka dni później
poproszono mnie o zapoznanie z tym problemem członków jego gabinetu, dla których od czasu do
czasu organizowano krótkie prelekcje na tematy aktualne.

Pewnego więc dnia w towarzystwie Maurina udałem się do ministerstwa, aby wyjaśnid korzyści
płynące z uzbrojenia atomowego i możliwości jego uzyskania. Mówiłem czterdzieści pięd minut wśród
powszechnej uwagi i nawet zainteresowania dwudziestu zebranych tam osób. Gdy skooczyłem,
zadano mi wiele pytao, świadczących, że słuchacze śledzili i zrozumieli problem, pragnęli byd
przekonani o czymś, czego nie znali i co dopiero odkryli.

Nie sądzę, by ten referat w obecności dwudziestu osób uczynił wiele dla upowszechnienia naszych
idei. Odgrywał jednak dla nas bardzo wielką rolę, dowiódł bowiem, że jeśli nasze koncepcje -
jakkolwiek mogłyby się wydad rewolucyjne - są przedstawione określonemu audytorium w sposób
obiektywny i z odpowiednimi dowodami, to jest szansa, że zostaną przyjęte jako wiarygodne
i znaczące.

Umocniło się więc w nas postanowienie prezentowania wobec najbardziej nawet zróżnicowanego
audytorium tego, co uważamy za jedyne rozwiązanie, pozwalające zapewnid obronę kraju w sposób
najpewniejszy i najmniejszym kosztem.

Mieliśmy jeszcze przez szereg lat prowadzid tę kampanię informacyjną w różnych środowiskach, gdyż
niebawem okazało się, że dla zmiany kierunku francuskiej polityki wojskowej nie wystarcza przekonad
ministrów i sekretarzy stanu. Miałem na to wiele przykładów. Oto jeden, szczególnie znamienny.
Poszedłem odwiedzid jednego z prominentów politycznych Czwartej Republiki, którego znałem w
Ruchu Oporu, wykorzystując rzadką chwilę, gdy nie był ministrem lub premierem. Przyjął mnie
bardzo uprzejmie, a ja wyłożyłem moje koncepcje o narodowym uzbrojeniu atomowym. Wręczyłem,
mu notatkę opracowaną na użytek członków parlamentu, których mogliśmy pozyskad dla naszych
idei. Przeczytał z uwagą dwie lub trzy strony; potem, podnosząc na mnie wzrok, powiedział:

- Pasjonujące; myślę, że ma pan rację. Czy to pewne, co pan przedstawia w swoim dokumencie?
Odpowiedziałem, że oczywiście tak. Pomyślał wówczas chwilę, po czym powiedział, na pół do siebie,
na pół do mnie:

- Niestety, opinia znajduje się na zupełnie przeciwległym kraocu tych koncepcji. Gdyby coś w tym
rodzaju powiedzied w Izbie Deputowanych, powstałaby piekielna wrzawa. Na razie to nie jest
możliwe.

Po kilku takich doświadczeniach zrozumiałem, że w systemie, w którym ministrowie nie mogą niczego
zrobid bez zgody opinii parlamentarnej, a parlament bez zgody opinii publicznej, trzeba dla
zrealizowania naszych planów zmienid opinię publiczną i opinię parlamentarną, aby rząd dla
powzięcia decyzji mógł liczyd na poparcie parlamentu.

Odpowiedzi na zastrzeżenia do polityki uzbrojenia jądrowego

Zaczęliśmy więc oddziaływad na opinię, informując ją o faktach, które udało się nam ustalid.
Musieliśmy przedstawiad dziesiątki razy nasze projekty i odpowiadad bez przerwy na te same
obiekcje.

Jeden z zarzutów stwierdzał, iż mimo wykonania założonych prac będziemy zawsze bardzo opóźnieni
w stosunku do Związku Radzieckiego; jego potencjał atomowy przewyższy nasz do tego stopnia, że
nie będziemy mogli wykorzystad go bez ryzyka natychmiastowego zniszczenia naszego terytorium;
odebrałoby to „wiarygodnośd” koncepcji odstraszania i skutecznośd użycia naszej broni.

Nasza siła jądrowa byłaby też pod względem ilościowym niewielka w porównaniu z ogromną potęgą
atomową Stanów Zjednoczonych.

Profesor Louis Leprince-Ringuet, znany specjalista w dziedzinie promieniowania kosmicznego,


przeciwnik francuskiego uzbrojenia jądrowego, którego stanowisko można uznad „za
reprezentatywne dla większości uczonych, tak ujął tę argumentację w „Le Monde” z 19 marca 1955
roku:

„Nie chodzi o to, abyśmy za cztery lub pięd lat pokazali światu dziesięd małych ładunków
wybuchowych wobec tysięcy nagromadzonych przez wielkie mocarstwa. Byłoby to naprawdę
śmieszne.

Odpowiadaliśmy na ten argument, że broo jądrowa jest tak potężna, iż mała jej ilośd wystarczy dla
zadania nawet wielkiemu paostwu uderzeo, których nie przetrwa. A więc także niewielka ilośd tej
broni miałaby dla nas znaczenie i wzbudzałaby respekt ewentualnych agresorów; mielibyśmy bowiem
możnośd, w razie zaatakowania nas, spowodowania zniszczeo, nie pozostających w żadnym stosunku
do korzyści osiągniętych ze zdobycia naszego terytorium, zwłaszcza jeśli zdobycie to miałoby byd
poprzedzone katastrofą paostwa nieprzyjacielskiego.

Przez długi czas wyrażano sprzeciw wobec ograniczonego uzbrojenia atomowego, a my mogliśmy
odpowiadad tylko używając argumentów teoretycznych, co nie pozwala przekonad tych, którzy z góry
nie chcą byd przekonani. Dopiero znacznie później wypadki dowiodły, że nawet niewielka ilośd broni
jądrowej może w znacznym stopniu naruszyd równowagę sił na świecie. Stało się to przede wszystkim
w 1962 roku, podczas konfliktu kubaoskiego, gdy obecnośd na tej wyspie około czterdziestu
radzieckich wyrzutni pocisków jądrowych średniego zasięgu - liczba nieznaczna w stosunku do
potencjału amerykaoskiego - wystarczyła, aby wywoład prawdziwą panikę w Stanach Zjednoczonych;
zrezygnowano tam z wszelkiej interwencji przeciw Fidelowi Castro, a ponadto wycofano z Europy
wszystkie pociski jądrowe średniego zasięgu skierowane przeciwko ZSRR, w zamian za zabranie z
Kuby radzieckich. Nadto Stany Zjednoczone pertraktowały w tej sprawie z ZSRR jak równy z równym,
mimo iż w owym czasie radziecka strategiczna siła jądrowa zdolna do osiągnięcia terytorium USA była
co najmniej dwadzieścia razy mniejsza od amerykaoskiej.

Tak więc dwie siły stosunkowo ograniczone w porównaniu z amerykaoską - radziecka broo jądrowa w
Europie i rakiety radzieckie na Kubie - uzasadniły naszą argumentację z 1952 roku.

Innego, nowszego uzasadnienia dostarczył przykład Chin; dokonanie eksplozji kilku bomb
doświadczalnych podniosło ich prestiż wojskowy do poziomu nieznanego od bardzo dawna.

Pan Leprince-Ringuet uznał nas więc za śmiesznych. Nie miał racji, ponieważ w owym czasie po
prostu nie zrozumiał wagi rewolucyjnych zmian wywołanych przez znaczną jednostkową moc broni
jądrowej, co powoduje, że w tej dziedzinie nie można już rozumowad tak, jak w dziedzinie klasycznej,
gdzie siłę paostwa mierzono liczbą i wielkością batalionów, dział, czołgów i samolotów. .

Jednakże oprócz roli, jaką może odegrad ograniczona siła jądrowa wobec sił potężniejszych, miała ona
inne ważne uzasadnienie, o którym nie mogłem, co łatwo pojąd, opowiadad publicznie. W owym
czasie, nikt nie przewidywał innego nieprzyjaciela dla Francji niż Związek Radziecki. Podobnie jak
przez długie wieki wrogiem była Anglia, a od prawie stu lat stały się nim Niemcy, obecnie wydawało
się, że będzie nim Rosja.

Otóż moje rozumowanie na temat znaczenia broni jądrowej dla Francji nie zakładało istnienia z góry
określonego nieprzyjaciela. Ograniczało się ono do stwierdzenia, że w zamian za wysiłek kraju
w pieniądzach i kadrach, w postaci pewnego odsetka dochodu narodowego, przewidzianego na
obronę kraju, otrzyma on broo o wielkiej wydajności i znacznie skuteczniejszą niż broo
konwencjonalna. Dzięki takiej polityce zostałby w dużym stopniu zwiększony potencjał wojskowy,
jakkolwiek nie uległaby całkowitej zmianie sytuacja wobec takich olbrzymów, jak Stany Zjednoczone i
ZSRR, które zresztą od dawna realizowały na pełnych obrotach swoje wielkie plany uzbrojenia
jądrowego.

Sytuacja ta pozwoliłaby nam z jednej strony zwiększyd nasze znaczenie w ramach sojuszów, z drugiej
zaś zapewnid nam bezpieczeostwo wobec paostw, które chciałyby szukad z nami zwady.

Wiem, że takiej ewentualności nikt wówczas u nas nie przewidywał. Siedem lat po wojnie Niemcy,
zwyciężone i okupowane, nie były w stanie znów podjąd agresywnej działalności, zajęte odbudową
olbrzymich zniszczeo wojennych, które spowodowały zarówno u siebie, jak i u innych.

Ale dla takich jak ja, którzy walczyli w Ruchu Oporu, a potem odbyli „staż” w Buchenwaldzie, Niemcy
stanowiły zawsze ryzyko, że pewnego dnia naród ten znów rozpocznie marsz dla opanowania świata,
zaczynając od swych sąsiadów. Gdyby Francja miała pewną ilośd broni jądrowej i środki jej
przenoszenia, byłaby zabezpieczona przed powtórzeniem się straszliwych doświadczeo lat 1914 i
1940. Z tą również myślą walczyłem o to, by Francja stworzyła sobie skuteczny parasol przeciwko
burzom, regularnie nadchodzącym zza naszej wschodniej granicy.
Od owych czasów stosunki francusko-niemieckie uległy znacznej poprawie i stara nienawiśd,
ustąpiwszy miejsca zwykłej niechęci, przekształciła się w przyjaźo. Po zakopaniu topora wojennego
i wypaleniu fajki pokoju wydaje się dziś, że widmo agresji niemieckiej przeciw Francji powinno
w przyszłości stad się już tylko złym wspomnieniem i moje oceny z 1952 roku nie odpowiadają już
nowym stosunkom lat sześddziesiątych. Jestem jednak szczęśliwy, że mój kraj, tak do głębi pokojowy,
posiada broo, która mu zapewni przynajmniej to, iż nigdy nie będzie zaatakowany przez pewne
narody, mniej lub bardziej podburzone, nie dysponujące jednak podobnie niszczącą siłą.

Inny rozpowszechniony zarzut, zwłaszcza w środowisku naukowym, głosił, że prace badawcze


i wdrożeniowe w zakresie wojskowej techniki jądrowej szkodziłyby, a byd może powstrzymałyby
badania i „cywilne” realizacje naukowe. Zarzut ten był, moim zdaniem, absurdalny i wypływał często
ze złej woli; będę miał jeszcze okazję wykazad to na wielu przykładach.

Wreszcie zarzut trzeci, tym razem prawny, dośd często wobec nas wysuwany. „Dlaczego nas
zanudzacie jakimś projektem wojskowej polityki atomowej? Francja słowami ambasadora Parodi w
Organizacji Narodów Zjednoczonych zobowiązała się uroczyście nigdy nie wytwarzad broni jądrowej.
Sprawa jest więc rozstrzygnięta; nie ma po co do niej wracad”.

Zarzut ten był fałszywy, gdyż wypaczał sens oświadczenia złożonego 25 czerwca 1946 roku przez
ambasadora Francji, Parodiego. Na ogół pamięta się o samym fakcie deklaracji, ale nie o jej treści. A
brzmiała ona następująco:

„Zostałem upoważniony do oświadczenia, że cele, jakie rząd francuski wytyczył pracom naukowym
swych uczonych i techników są czysto pokojowe”.

I dodał natychmiast:

„Pragniemy, aby wszystkie narody świata uczyniły to samo jak najszybciej”.

Nie było więc w tym żadnego zobowiązania, a jedynie przedstawienie pryncypialnej decyzji, ważnej
tylko w momencie, w którym została powzięta, w okresie tym zresztą stan badao jądrowych we
Francji nie pozwoliłby skonkretyzowad rzeczywistych prac o charakterze „wojskowym”.

Ponadto w 1952 roku okazało się, że naszym śladem poszli tylko ci, którzy nie mogli postąpid inaczej.
Tymczasem poligony na Pacyfiku, w Nevadzie i na Syberii rozbrzmiewały coraz częstszymi i coraz
silniejszymi eksplozjami, zaś arsenały amerykaoskie, radzieckie i angielskie wypełniały coraz
liczniejsze i potężniejsze bomby.

Nic więc pod względem prawnym ani moralnym nie mogło przeszkodzid temu, aby Francja, kraj
wolny i niezależny, zdecydowała sama, czy ma prowadzid wojskową politykę jądrową.

Mieliśmy również do czynienia nie tylko z przeciwnikami zbrojeo jądrowych lecz także z konkurencją,
która mogła okazad się niebezpieczna. Chodziło o zwolenników obrony cywilnej. Podobnie, jak
większośd oficerów nie zrozumiała jeszcze głębokiej rewolucji wywołanej przez broo jądrową,
również apostołowie obrony cywilnej widzieli w bombie atomowej tylko bombę większą od
poprzednich i nadal mędrkowali na temat schronów dla ludności, dokładnie w taki sposób, jak to
czyniono w czasie ostatniej wojny. Najbardziej umiarkowani z nich mówili: „Chcecie produkowad
francuską broo atomową? W takim razie trzeba jednocześnie myśled o obronie ludności przed
skutkami bomb atomowych nieprzyjaciela. Potrzebujemy więc odpowiednich kredytów na
urządzenia, sprzęt i niezbędną organizację”. I żądali wielkich funduszów zapewniając, że jeżeli je
dostaną, mogą zagwarantowad w szerokim zakresie bezpieczeostwo Francuzów przed uderzeniami
jądrowymi.

Najbardziej fanatyczni szli jeszcze dalej: „Wytwarzanie bomb do niczego nie służy gdyż jesteśmy
chronieni (pamiętajmy, jakie były nastroje w owym czasie) przez amerykaoską broo jądrową.
Ponieważ jednak w wypadku wojny światowej grozi nam bombardowanie, pierwszeostwo należy dad
obronie cywilnej. Przyznajcie nam więc te wszystkie fundusze, które są potrzebne do produkcji
własnych bomb atomowych”.

Argumentację tę trudno było odeprzed, nie ze względu na prawdziwośd jej treści, lecz na jej
demagogiczny charakter. Usiłowano bowiem dowieśd, że występuje się w obronie narodu przeciw
straszliwym skutkom bombardowao nieprzyjacielskich, podczas gdy my jesteśmy niebezpiecznie
opętani, a jedynym naszym zamiarem jest zadawanie ciosów, które mogą doprowadzid do katastrofy.

Wiele razy musieliśmy wyjaśniad tę oczywistą prawdę, że stosunkowo skuteczne metody obrony
przed bombami klasycznymi 50-, 500- lub 1000-kilogramowymi nie mają prawie żadnego znaczenia
wobec broni jądrowej 20-, 100- lub 1000-kilotonowej i że w rzeczywistości żadna obrona ludności
traktowana poważnie nie jest możliwa przed takimi ładunkami poza odstraszaniem, a więc w wyniku
posiadania własnej broni jądrowej, która pozwala uniknąd ataku nieprzyjaciela.

Wyjaśnialiśmy również niezmordowanie, że zbudowanie skutecznych schronów przed bronią jądrową


dużej mocy jest niemożliwe. Podziemia, nawet bardzo głębokie i solidnie wybetonowane
wytrzymałyby wprawdzie podmuch eksplozji jądrowej, niezwykle trudno jednak uzyskad niezbędną
szczelnośd, aby przeszkodzid wdarciu się śmiercionośnej fali przez drzwi, które muszą byd skądinąd
bardzo szerokie, jeżeli mają przepuścid w krótkim czasie wielu ludzi. Taki obiekt wymagałby
zainstalowania drzwi pancernych, nadzwyczaj kosztownych i zbyt ciężkich do manewrowania nimi.

Ponadto bomba o dużej sile, wybuchająca na powierzchni ziemi w pobliżu schronu, wytworzyłaby
ogromny krater, który pochłonąłby wszystko i wywołałaby wstrząs powodujący zniszczenie
najbardziej solidnych urządzeo podziemnych18.

Rezultatem - zresztą dośd znacznym - istnienia schronów przeciwatomowych byłoby jedynie


ograniczenie liczby ofiar wśród ludzi znajdujących się w dużej odległości od miejsca wybuchu,
natomiast schrony te nie gwarantują jakiejkolwiek ochrony życia w pobliżu punktu zerowego.

To jednak nie wszystko. Musieliśmy również zwrócid uwagę na fakt, że schrony mogą nie mied nawet
tego względnego znaczenia, w związku z nagłością ataku jądrowego. W epoce samolotów klasycznych
dla skutecznego zbombardowania miasta trzeba było wielkiej liczby maszyn. Nalot mógł byd więc
wykryty w dużej odległości i był czas na zaalarmowanie ludności i zejście do schronów. W niektórych
wypadkach, na przykład podczas bombardowao nocnych, gdy nalot nie odbywał się w sposób
zmasowany, lecz poszczególne grupy samolotów nadlatywały w ciągu jednej lub dwóch godzin,
mieszkaocy, którzy uniknęli śmierci przy pierwszych bombach, mieli jeszcze szansę dotarcia do
schronów.

18
Na przykład każda z wielkich galerii podziemnych linii Maginota, zostałaby całkowicie zniszczona w kraterze
bomby o mocy jednej megatony, wybuchającej nad ziemia.
Odkąd jednak faktem stały się bombardowania dokonywane przez pojedyncze samoloty lecące na
bardzo małej wysokości, uniemożliwiającej odpowiednio wczesne zaalarmowanie, bądź przez pociski
balistyczne, które nawet wykryte przez specjalne, niezwykle kosztowne urządzenia radiolokacyjne
eksplodowały w kilka chwil po wykryciu - alarm dla ludności z reguły nie spełniał swego zadania, tzn.
ludzie nie mieli czasu ukryd się w schronach. W erze nuklearnej ludnośd zostałaby więc pozbawiona
osłony, bardzo zresztą kosztownej, która dawałaby względne bezpieczeostwo tylko wówczas, gdyby
ludzie stale przebywali w schronach. Tak więc budowa schronów przeciwatomowych pociągnęłaby
olbrzymie wydatki, dając w zamian tylko minimalne zabezpieczenie.

Z największym trudem prawda ta docierała do świadomości ogółu. Nasi oponenci oskarżali nas, że nie
chcemy niczego uczynid dla ludności, co było oczywiście kłamstwem, gdyż podkreślaliśmy, że pewne
proste i tanie przedsięwzięcia ochronne, zwłaszcza przed promieniowaniem cieplnym i przenikliwym
mogą ocalid wiele istnieo ludzkich; byliśmy w pełni gotowi oddad naszą wiedzę dla potrzeb obrony
cywilnej w tej dziedzinie, nie oznaczało to jednak, że wydatkując znaczne sumy zwiększyłoby się
w dużym stopniu wyniki, uzyskane metodami prostymi i niezbyt drogimi.

Schrony mające zabezpieczyd przed działaniem bomby atomowej przypominały nieco dawne
pancerze. Odkąd kule zaczęły je przebijad prawie za każdym razem, stały się bezużyteczne. Jednak
nasi fanatycy obrony cywilnej upierali się przy stosowaniu w epoce atomowej koncepcji z epoki
poprzedniej.

Słusznośd naszego stanowiska potwierdził fakt, że nawet największe mocarstwa, wbrew podobnym
kampaniom prowadzonym przez zwolenników schronów, nie podjęły masowej ich budowy ze
względu na ogrom kosztów w porównaniu z miernymi rezultatami. Nawet w Stanach Zjednoczonych,
gdy prawdopodobieostwo ataku jądrowego stało się realne, po przeprowadzeniu badao na temat
„koszt - skutecznośd” masowej obrony cywilnej, przy całej powadze, z jaką potraktowano ten
problem, stwierdzono za pomocą komputera, że sprawa jest nieopłacalna.

W czasie, gdy broniliśmy naszego programu zbrojeo jądrowych, kampanie na rzecz organizowania
obrony cywilnej zamiast tych zbrojeo straciły szybko na gwałtowności i zaczęły pojawiad się już tylko
od czasu do czasu, jak potwór z Loch Ness, bez większych zresztą sukcesów.

Sposoby oddziaływania na opinię

Jak więc mogliśmy oddziaływad na opinię, my trzej oficerowie nie tylko bez środków i stosunków, lecz
ponadto zobowiązani do powstrzymywania się od wszelkich wystąpieo publicznych?

Przede wszystkim wydało mi się niezbędne wyrobienie przychylnej opinii w siłach zbrojnych, które
powinny przecież, jeśli są właściwie informowane, jako pierwsze domagad się broni atomowej.
Niestety wcale tak nie było i wielu naszych kolegów wahało się długo; bowiem istnienie tej broni,
z jednej strony zmusiłoby ich do zmiany najświętszych przyzwyczajeo - z drugiej, ze względu na
koszty, spowodowałoby znaczne zmniejszenie liczby jednostek klasycznych, do których przywykli.
Jednakże uzyskaliśmy dośd szybko dobre wyniki i udało się nam przynajmniej zwrócid uwagę na
problemy, jakie stwarzają naszym wojskom nowe materiały wybuchowe.
Posłużyliśmy się w tym celu jednocześnie kilkoma metodami.

Przede wszystkim zdecydowałem się wykorzystad w pełni ośrodek wyszkolenia broni specjalnych w
Bourges dla rozpowszechniania dokładnych informacji o broni jądrowej. 15-dniowy program
nauczania młodych oficerów obejmował wykłady o wpływie broni jądrowej na taktykę i strategię oraz
o zasadach budowy i działania bomb atomowych, a także wnioski dotyczące zarówno oceny wysiłku,
jaki Francja powinna podjąd, aby stad się mocarstwem nuklearnym, jak również oceny możliwości
osiągnięcia tego celu.

Gdybyśmy organizowali tylko staż po piętnaście dni przewidziany dla młodych oficerów z jednostek
bojowych, informacja ta nie znalazłaby szerszego oddźwięku. Dlatego zaproponowałem szefowi
Sztabu Sił Lądowych, aby dodatkowo kierowad na czterodniowy staż informacyjny pułkowników
i generałów. Propozycja została zatwierdzona. Skorzystaliśmy z tej formy szkolenia, aby szerzyd wśród
nich naszą „propagandę” jądrową. Objęliśmy nią w ten sposób wielu oficerów zajmujących ważne
stanowiska.

Nieco później taki staż informacyjny odbyli u nas słuchacze Wyższej Szkoły Wojennej. Mogliśmy więc
propagowad nasze koncepcje wśród przyszłej elity intelektualnej wojsk lądowych.

Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że informowanie jest przedsięwzięciem pożytecznym, ale


to, co wpada w jedno ucho, ma tendencję do wylatywania drugim po kilku dniach. Potrzebne więc
było szkolenie zmuszające do pracy i samodzielnego rozumowania; chodziło nam zwłaszcza o tych,
których chcieliśmy przekonad - oficerów wysokich szczebli dowodzenia.

W koocu 1952 roku zaproponowałem organizowanie corocznych dwiczeo kadry dotyczących


problemów użycia broni jądrowej w czasie wojny; miało w nich uczestniczyd również wielu generałów
i pułkowników piastujących wyższe stanowiska. Dwiczenia miały na celu uświadomienie
rewolucyjnych przeobrażeo wywołanych przez tę broo na polu walki. Podczas tych dwiczeo kładziono
oczywiście nacisk na ukazanie możliwości, jakie dałby nam własny arsenał atomowy. Przygotowałem
trzy takie dwiczenia „Jiu jitsu I” (1953), „Jiu jitsu II” (1954) i „Scarlett” (1955). Każdym z tych dwiczeo
dowodził nominalnie generał armii: Zeller w 1953 roku i Carpentier w 1954 roku. W rzeczywistości
jednak to ja, przy pomocy mego zespołu, nie tylko przygotowałem te dwiczenia, ale i kierowałem
nimi, a także wyciągnąłem z nich wnioski. Później takie gry wojenne nie były już potrzebne, gdyż
nabyte w nich umiejętności i nawyki pozwoliły organizowad je na różnych szczeblach dowodzenia.

Najbardziej jednak odczuwaliśmy brak kontaktu z prominentami władzy cywilnej. Nie mogliśmy
wykorzystywad bezpośrednio prasy centralnej, gdyż zabraniał nam tego regulamin. Zdecydowałem
więc dotrzed do osobistości cywilnych publikując, oczywiście za zgodą ministra, artykuły
w czasopismach wojskowych „La Revue de Défense Nationale” i „Les Informations Militaires”.
Pułkownik Baude, redaktor naczelny „La Revue de Défense Nationale”, którego znałem jako kapitana,
gdy zaczynałem moją karierę wojskową w stopniu porucznika 32 pułku artylerii, miał dla mnie zawsze
otwarte łamy swojego czasopisma, bardzo poczytnego nie tylko w wojsku, ale również w wielu
instytucjach administracji paostwowej. Malując obraz ewolucji i wypracowanie naszej doktryny,
zacytuję kilka artykułów, które wprawdzie rozeszły się w ograniczonej liczbie egzemplarzy, ale były
komentowane i przedrukowane przez prasę codzienną i periodyki.
Pewna grupa osób udzieliła nam bardzo poważnej pomocy. Byli to oficerowie rezerwy broni
specjalnych, wyznaczeni na wypadek wojny do pełnienia w sztabach dywizji, korpusów armijnych
i armii roli doradców technicznych dowódców tych związków we wszystkich sprawach dotyczących
broni specjalnych. Zorganizowaliśmy dla nich kurs wstępny w Bourges, a później kursy doskonalenia
i utrzymywaliśmy z nimi stałe kontakty. Zostali oni szybko przeszkoleni i byli zwolennikami naszej
polityki atomowej, a ponieważ wszyscy byli wyższymi oficerami rezerwy, wybranymi ze względu na
posiadaną wiedzę i zajmowane często wysokie stanowiska w handlu i przemyśle, pełnili w swych
środowiskach życzliwie i skutecznie rolę mecenasów naszej sprawy.

Starałem się też spotkad z kilkoma politykami, których zdarzyło mi się poznad, przede wszystkim w
Ruchu Oporu lub w Buchenwaldzie. Chociaż większośd z nich uważała początkowo, że nie może
bezpośrednio wziąd udziału w akcji, prawie wszyscy zostali przekonani o słuszności naszej tezy i byli
w większym lub mniejszym stopniu zaangażowani w jej propagowaniu.

Wszystkie te poczynania doprowadziły po pewnym czasie do uświadomienia i pozyskania opinii


publicznej. Nie nastąpiło to jednak szybko i łatwo. Najpierw posuwaliśmy się naprzód w tempie
marszu w dżungli z maczetą w ręku; nie przypominało to wcale spaceru nowiutką i prostą autostradą
w dobrze dotartym DS-21. Wielu ludzi udało nam się przekonad i zaakceptowali nasze idee, chod
początkowo odnosili się do nich wrogo lub je wyśmiewali. Była to więc droga trudna i wyboista,
wśród obojętności, kiepskich żartów i dowcipów, a niekiedy i złośliwości. Na szczęście wkrótce stanął
nam do pomocy zastęp umysłów światłych i obiektywnych, wojskowych i cywilnych, nie szczędzących
słów zachęty. Dzięki nim mogliśmy, doznając niejednego zawodu, zachowad wolę osiągnięcia celu,
jaki sobie wyznaczyliśmy. Pragnąłbym przytoczyd tu najbardziej reprezentatywne dla tej grupy
nazwiska: wśród polityków p. Pisaniego i mego przyjaciela Leo Hamona, a wśród wyższych dowódców
mego szefa, generała Blanc i generała Jacquota.
Rozdział VIII
1952-1953 -dwa lata przezwyciężania obojętności

Ćwiczenia, podróże, wykłady.


Instytut i Ośrodek Wyższych Studiów Wojskowych

W ostatnich tygodniach 1953 i na początku 1954 roku dało się odczud, że odpowiedzialne władze,
m.in. minister obrony - zaczynają interesowad się francuskim problemem jądrowym. Czy stało się to
dzięki wysiłkom, które wówczas tylko my podejmowaliśmy, aby ten problem postawid na porządku
dziennym? Nie mając pewności, pozwalam sobie jednak w to wierzyd.

Dwa lata upłynęły od momentu utworzenia Dowództwa Broni Specjalnych - dwa lata, podczas
których moi współpracownicy i ja nieustannie rozwijaliśmy intensywną działalnośd mającą na celu
wyszkolenie instruktorów i organizatorów dziedziny jądrowej w siłach lądowych, a jednocześnie
ustalenie i rozpowszechnienie podstaw Wojskowej polityki jądrowej. W żadnym innym okresie mej
kariery wojskowej nie musiałem tak intensywnie pracowad.

Ośrodek szkoleniowy w Bourges miał dla nas niezwykle ważne znaczenie, zarówno ze względu na
codzienne obowiązki, jak i na popularyzowanie naszych idei. Musieliśmy średnio raz w tygodniu
spędzad tam cały dzieo, w którym każdy z nas trzech miał jeden lub dwa wykłady i różne sprawy
administracyjne. Wyjeżdżaliśmy wczesnym rankiem, około szóstej, i jeśli nie zostawaliśmy na noc w
Bourges, wracaliśmy wieczorem o ósmej, citroenem-11. Skromny ten pojazd nasz kierowca, pan
Hautot, konserwował i czyścił, jakby chodziło o ostatni model cadillaca.

W 1952 roku, w którym rozpoczęliśmy od zera, praca nasza dotyczyła głównie zagadnieo
organizacyjnych i teoretycznych, natomiast mało zajmowaliśmy się sprawami spektakularnymi. Tylko
raz musieliśmy wyjechad z Paryża w podróż trwającą ponad tydzieo. Po ustaleniu w 1953 roku zasad
organizacyjnych dwiczenia dla kadry, dotyczącego taktycznego użycia broni specjalnych na polu walki,
wyjechałem w towarzystwie Celleriera na rekonesans terenu odpowiedniego dla przeprowadzenia
dwiczeo; była to kilkudniowa podróż do Alzacji i Czarnego Lasu. Posłużyła nam ona do sprecyzowania
poglądów na możliwości taktyczne broni jądrowej. Nic bowiem nie może zastąpid analizy
konkretnego wypadku w terenie, który pozwala sprawdzid i ewentualnie przystosowad wnioski
wyprowadzone z teoretycznych przemyśleo w biurze.

We wrześniu 1952 roku, nie mając zbyt wiele roboty w moim Dowództwie Broni Specjalnych,
zostałem skierowany, przy zachowaniu funkcji służbowych, na kurs w Ośrodku Wyższych Studiów
Wojskowych i w Instytucie. Był to rezultat mej prośby, którą złożyłem przed rokiem. Ta dodatkowa
praca miała mi przez dziewięd miesięcy tego stażu w dużym stopniu utrudnid życie, ale była bardzo
pożyteczna, jeśli chodzi o naszą akcję na rzecz własnej broni jądrowej.

Znalazłem się wśród trzydziestu oficerów i sześddziesięciu cywilów stanowiących niewątpliwie zespół
starannie dobrany; większośd z nich zajmowała lub miała objąd ważne stanowiska, albo też znaleźd
się w charakterze współpracowników wśród osobistości bardzo wysokiego szczebla. Miałem okazję
wyjaśniad im w dyskusjach towarzyszących wykładom moje poglądy oraz podstawy taktyczne
i techniczne, na których były oparte. Nie sądzę, że przekonałem wszystkich, iż poglądy te mają
właściwe uzasadnienie. Niektórzy pozostali aż do kooca stażu zdeklarowanymi ich przeciwnikami. Ale
wszyscy, w odróżnieniu od swych poprzedników, byli przynajmniej zorientowani, że we Francji został
postawiony problem broni jądrowej.

Wielu jednak przyznało dusznośd naszym tezom i udzieliło nam swego poparcia. Wszyscy zaś
przyczynili się do rozpowszechnienia naszych idei w swych środowiskach, obejmujących prawie
wszystkie grupy zawodowe.

Chod może wydawad się dziwne, ale stało się tak dzięki projektowi utworzenia armii europejskiej,
o której w tym czasie zaczęto mówid. W środowisku, w którym studiowano tylko problemy klasyczne,
nie mógłbym zbyt często wprowadzid do dyskusji tematu broni jądrowej bez szokowania wszystkich.
Natomiast armia europejska dała mi okazję do mówienia o tym często przy poruszaniu sprawy, która,
pasjonując wszystkich, zwiększała zainteresowanie i pobudzała uwagę.

Jak wiadomo, dla wykorzystania potencjału Republiki Federalnej Niemiec, a jednocześnie dla
uniknięcia remilitaryzacji tego kraju, niosącej ryzyko, które wszyscy mieli świeżo w pamięci,
zaproponowano zniesienie w Europie armii narodowych i zastąpienie ich przez armię europejską,
podporządkowaną dowództwu NATO. Sprawa ta była szeroko dyskutowana we Francji, zwłaszcza w
Instytucie. Powstały dwa obozy: „Europejczyków”, którzy, oczarowani olśniewającym mitem Europy
natychmiast zjednoczonej, trzymali bez zastrzeżeo stronę armii europejskiej, oraz „Narodowców” nie
zgadzających się, aby armia nasza, oddając częśd swych sił do wspólnego tygla wojsk różnych paostw
zatraciła charakter narodowy i przestała podlegad Francji.

W ramach studiów w Instytucie zastanawiałem się nad tym problemem i wyrobiłem sobie o nim
opinię. Przede wszystkim byłem przeciwnikiem pomysłu tej formuły europejskiej, która znosząc
osobowośd naszej armii w mieszaninie sił sojuszniczych i oddając ludzi, broo i sprzęt do dyspozycji
NATO, dowodzonego przez Amerykanów, czyniła z wojsk naszego kraju rodzaj strzelców francuskich
w służbie amerykaoskiej.

Nie włączałem się jednak do zaciekłych dyskusji, w których spierali się zwolennicy „Narodowców” i
„Europejczyków”. Sprawa, której się poświęciłem, miała wystarczającą liczbę zwolenników, gotowych
do jej wsparcia.

Tak było do czasu, gdy spostrzegłem, że zagadnienie armii europejskiej zostało źle postawione i że jej
utworzenie pociągnie za sobą koniec niezależności wojskowej naszego kraju. Apostołowie armii
europejskiej zmierzali bowiem do integracji armii klasycznych paostw europejskich, ograniczonych
rzecz jasna do posiadania tylko sił konwencjonalnych. Ale armia tego rodzaju nie mogła byd tworzona
do działao marginesowych, jakie prowadziły wówczas nasze siły w Azji Południowo-Wschodniej,
a potem w Algierii. Była ona najwidoczniej przeznaczona do prowadzenia ewentualnej wojny
światowej, w której nieprzyjacielem miał byd obóz socjalistyczny. A właśnie w takiej wojnie siły
klasyczne nie były już czynnikiem rozstrzygającym; stała się nim broo jądrowa. Obrona Europy przed
ewentualną agresją była najoczywiściej sprawą amerykaoskiego Strategic Air Command, a siły
klasyczne w Europie mogły posłużyd najwyżej utworzeniu trigger line19 dla tej ogromnej niszczącej
potęgi. Po cóż więc zadawad sobie trud integrowania sił, które mogły służyd tylko do załatwiania

19
Linia graniczna, której naruszenie oznacza krytyczny moment agresji; od tego momentu rozpoczęcie
jądrowych działao obronnych staje się usprawiedliwione.
incydentów granicznych, interweniowania w konfliktach marginesowych i dla spowodowania
uderzenia strategicznych sił jądrowych?

Gdyby chciano utworzyd prawdziwą siłę europejską, która posłużyłaby następnie jako podstawa
i gwarancja politycznego zjednoczenia Europy - wyłoniłby się problem polityczny; należało by bowiem
integrowad nie armie klasyczne, lecz utworzoną w tym celu powietrzną siłę jądrową. Dopóki nie
wkroczy się na tę drogę - skądinąd interesującą z technicznego punktu widzenia - integracja sił
klasycznych oznaczałaby połączenie armii zbyt przestarzałego modelu dla prowadzenia wojny
światowej; byłby on niezdolny do działania bez wsparcia broni jądrowej, które mógł otrzymad od
Stanów Zjednoczonych.

Gdy w trakcie pewnego wykładu w Instytucie wygłosiłem tę teorię, wielu uznało to za kpinę. Generał
Poydenot, szef Instytutu uśmiechnął się lekko, a jego zastępca, główny inspektor finansów, Essig
roześmiał się w głos. Ponieważ jednak do sprawy tej powracałem często, a - jak mawiał Napoleon -
„powtarzanie jest najlepszą formą namowy”, uparcie powtarzałem moje wywody, aż w koocu zostały
potraktowane serio. Uzyskałem dwa rezultaty: z jednej strony - zraziłem niektórych zwolenników
armii europejskiej, z drugiej - przyzwyczaiłem wszystkich kolegów, aby w swoich rozważaniach
dotyczących problemów obrony uwzględniali broo jądrową. W ten sposób debaty nad armią
europejską pozwoliły mi zaszczepid w umysłach moich kolegów - słuchaczy - znaczenie broni jądrowej
i jej skutków w świecie współczesnym.

Pod koniec roku 1952 nastąpiły dwa ważne wydarzenia: 3 października eksplodowała pierwsza
brytyjska bomba atomowa, miesiąc zaś później, 1 listopada, nastąpił wybuch pierwszego
amerykaoskiego ładunku termojądrowego. Bomba angielska umocniła nas w postanowieniu
uczynienia wszystkiego, aby Francja przystąpiła do realizacji programu, który Anglia - kraj wprawdzie
uprzywilejowany, lecz przecież nie potężniejszy od nas - była w stanie wykonad. Sukces Wielkiej
Brytanii mógł byd tylko gwarancją naszego własnego powodzenia, jeśli zdobędziemy się na niezbędny
wysiłek.

Nasza doktryna uległa już w tym czasie sprecyzowaniu i obejmowała większośd zasad i myśli
przewodnich, które mieliśmy w następnych latach pogłębid i rozwinąd. Została ona wyłożona
w artykule opublikowanym w „Revue Militaire d'Information” 10 maja 1952 roku pod tytułem Bomba
atomowa a tendencja do ewolucji. Artykuł ten stanowił résumé moich prelekcji wygłoszonych
w latach 1950-1951 w Wyższej Szkole Wojennej, zwłaszcza na temat możliwości zastosowania starej
teorii Douheta - uzyskanie rozstrzygnięcia przez bombardowanie potencjału nieprzyjaciela. Tym
razem jednak przeprowadziłem na szczeblu operacyjnym analizę porównawczą korzyści, jakie daje
broo nuklearna w działaniach zaczepnych i obronnych. W konkluzji uważałem za słuszne stwierdzid, iż
podobnie jak broo automatyczna i działo szybkostrzelne w 1914 roku, przed pojawieniem się czołgu
i samolotu, broo jądrowa stała się elementem wzmacniającym obronę - oczywiście, jeżeli przy
wymianie ognia jądrowego bitwa konwencjonalna sensu stricto będzie jeszcze możliwa. Dziś nie mam
powodu, aby zmienid zdanie, uwzględniając fakt, że nie chodzi o obronę statyczną, lecz o operacje
prowadzone w pobliżu własnych baz z celem zniszczenia agresora, który oddalił się od swoich. Taka
obrona w sensie ogólnym może polegad na taktycznych działaniach zdecydowanie zaczepnych.

Nasza teoria została wyrażona również w syntetycznym studium, które później przedstawiono
generałom na dwiczeniu „Jiu Jitsu I” w 1953 roku, w podsumowaniu jego wyników i była
wydrukowana w pierwszym numerze czasopisma „La Revue des Forces Terrestres”, który ukazał się
w sierpniu 1953 roku. Poglądy zawarte w tym dokumencie zaskoczyły i zaszokowały w pierwszej
chwili ogromną większośd naszych „wróżbitów” dowodząc, że doświadczenia pierwszej wojny
światowej straciły ostatecznie aktualnośd i że powinni się przestawid na nową doktrynę. Dowódcy
i oficerowie musieli przemyśled na nowo cały problem walki i wyrobid sobie inne nawyki. Nie było to
łatwe i mogło odbywad się tylko stopniowo. W chwili gdy piszę te słowa, w 1968 roku, jest jeszcze
wielu takich, którzy nie potrafili zmodyfikowad swych koncepcji bitwy, ugruntowanych na podstawie
doświadczeo ostatniej wojny. Nasze poglądy były wówczas przyjmowane ze sceptycyzmem,
z niechęcią, lub po prostu z humorem. Podczas podsumowania wyników dwiczeo „Jiu Jitsu I”
zapisywałem na tablicy tytuł każdego kolejnego tematu do omówienia. Gdy napisałem: „Broo
atomowa bronią tanią”, rozległ się gromki śmiech słuchaczy; usłyszałem, jak pewien generał korpusu
armijnego, w przerwach między wybuchami wesołości powiedział głośno: „Ten Ailleret, niech go
diabli, zawsze musi dowcipkowad!” Poczciwy ten człowiek, jak i jego koledzy, sądził, że traktuję
sprawę żartobliwie. Gdy stwierdziłem, że mówię poważnie i uzasadniłem tę tezę, nie byli wprawdzie
na tyle przekonani, aby podzielid mój punkt widzenia, zrozumieli jednak, że jest to problem istotny
i nie należy stroid sobie żartów. Dla przekonania kierownictwa o realności tego, co można by
początkowo uznad za blagę, potrzeba było jeszcze - jak się okaże - wiele czasu i wysiłku.

A przecież dla naszych kolegów była to prawda o wiele łatwiejsza do przyswojenia niż te, które
dotyczyły rewolucyjnych zmian wywołanych przez broo jądrową na polu walki, ponieważ były to
właśnie nawyki, które korpus oficerski ma najsilniej wpojone.

Dwiczenie „Jiu Jitsu I” stanowiło dla nas jedno z ważniejszych wydarzeo w 1953 roku. Mogliśmy do
woli głosid ex cathedra zmiany, jakie pociąga za sobą użycie broni jądrowej w strategii i taktyce, ale
nie przekonaliśmy nikogo. Wojskowi należą do ludzi, którzy nabierają przekonania dopiero wówczas,
gdy sami odkrywają prawdy; wtedy zaczynają w nie wierzyd i pamiętają o nich.

Dwiczenie składało się z dwóch części: w pierwszej, bardziej interesującej, nieprzyjaciel - „czerwoni” -
sforsował Ren i zdobył na lewym brzegu, w lasach Haguenau, ważny przyczółek utrzymywany przez
kilka dywizji; na przyczółek przerzuca nowe oddziały dla kontynuowania natarcia w kierunku
zachodnim. Wiadomo z doświadczeo ostatniej wojny, że zlikwidowanie takiego przyczółka jest prawie
niemożliwe za pomocą środków klasycznych.

Napadnięci - strona „niebieska” - podzieleni na sześd grup, mieli zadanie odtworzenia rubieży obrony
na Renie, przy użyciu sił niewielkich, lecz mających możliwośd wykonania kilku uderzeo jądrowych.
Wszyscy spostrzegli szybko, że nie ma tu żadnego problemu: przyczółek może byd w ciągu kilku chwil
całkowicie zniszczony lub co najmniej rozczłonkowany na kilka części, co uniemożliwi stawienie
zorganizowanego oporu. Oficerowie wchodzący w skład tych grup byli przekonani, że
prawdopodobieostwo użycia bomb atomowych nie pozwala obecnie na ześrodkowanie wojsk
i sprzętu.

Wspomniane dwiczenia zostały pozytywnie ocenione przez uczestników, a wypływające z nich


wnioski dyskutowano powszechnie.

W tym samym czasie nie zaniedbywaliśmy też innych broni specjalnych, zwłaszcza chemicznej;
w związku z tym miałem kilka wyjazdów i nieco zabawnych wypadków.
Istotnym wydarzeniem była moja wizyta w Stanach Zjednoczonych, w szkole Chemical Corps w Fort
Mc Clellan (stan Alabama). Natomiast w październiku 1952 roku uczestniczyłem w dwiczeniach
chemicznych przeprowadzanych w bazie doświadczalnej B2 Namous, około stu kilometrów na
wschód od Colomb-Béchar. Pewien oficer amerykaoski, zaproszony na te doświadczenia, ocenił je
pozytywnie w raporcie dla swych władz. Kilka miesięcy później profesor Noyes, uchodzący wówczas
za szarą eminencję i osobę wszechpotężną w Chemical Corps, będąc przejazdem w Paryżu, zapytał,
czy może nas odwiedzid w Dowództwie Broni Specjalnych, aby usłyszed nasze poglądy na użycie
bojowych środków chemicznych i na badania w tej dziedzinie, celem zbudowania podstaw
współpracy francusko-amerykaoskiej. Wydawał się zadowolony z tego, co mu przedstawiliśmy
i powiedział mi, że powinienem pojechad do Stanów Zjednoczonych, aby zwiedzid szkołę Chemical
Corps w ramach wizyt wyższych dowódców, organizowanych w owym czasie z tytułu pomocy
wojskowej dla Europy i mających na celu informowanie aliantów o amerykaoskich metodach
organizacji i szkolenia chemicznego.

Postanowił on przekazad ten projekt kompetentnej służbie Pentagonu i dodał, że najlepszym


terminem byłby 22-23 października, gdyż na doświadczalnym poligonie chemicznym Dugway (Utah)
odbędą się na wielką skalę dwiczenia w zakresie odkażania dużego obszaru i, bardzo pragnie, abym
mógł je obserwowad.

Istotnie, wizyta została zorganizowana i 16 października 1953 roku poleciałem do Nowego Jorku.
Dziwnym zbiegiem okoliczności mój szef sztabu, podpułkownik Cellerier, leciał tym samym
samolotem w tym samym kierunku. Został on wyznaczony w ramach pomocy wojskowej na
sześciotygodniowy „wyższy kurs CBR20 w tej samej szkole w Fort Mc Clellan, którą ja, z zupełnie
innych powodów miałem zwiedzid jako gośd.

Wizyta ta pozwoliła mi lepiej poznad metody amerykaoskie, ale nie dowiedziałem się niczego
istotnego. Zapewne trudno porównywad ten ogromny, świetnie i wszechstronnie wyposażony
ośrodek szkoleniowy, z naszym ubogim - w Bourges. Wydał mi się on jednak przeznaczony dla
wyrabiania odruchów warunkowych, w miarę możliwości jak najdoskonalszych, a więc dla elewów
raczej o średniej inteligencji, pozbawionych inicjatywy i niezdolnych do analitycznego myślenia
i samodzielnego rozwiązywania problemów.

Wróciłem przeświadczony, że metody stosowane w szkole Chemical Corps były zapewne


odpowiednie dla szkolenia oficerów amerykaoskich, ale nie nadawałyby się dla naszych stażystów w
Bourges, którzy mieli manię zrozumienia istoty problemu przed jego opanowaniem. Średni poziom
wiedzy ogólnej stażystów amerykaoskich był o wiele niższy, niż sądziłem. Na kursie obrony
przeciwatomowej, na który uczęszczał Cellerier, jeden Belg i piętnastu Amerykanów, klasyfikacja
wyników była następująca: pierwszy Cellerier, drugi Belg, po nich dopiero Amerykanie. Nie jestem
pewien czy z tego powodu, ale nigdy już oficerów francuskich na ten kurs nie zaproszono.

Wielkie dwiczenie w dziedzinie odkażania terenu miało się odbyd na początku drugiego tygodnia
mego pobytu. Uprzedzono mnie, że w niedzielę polecę samolotem do Dugway wraz z liczną grupą
personelu szkoły, który miał wziąd udział w doświadczeniach.

20
Chemical, biological, radiological warfare - wojna chemiczna, biologiczna, radiologiczna.
W sobotę rano przyszedł bardzo zakłopotany pułkownik oględnie mnie uprzedzid, że nie może zabrad
mnie do Dugway, gdyż Pentagon nie przysłał zezwolenia. Upewniłem go, iż w gruncie rzeczy jest mi to
obojętne, ponieważ we Francji możemy stosowad te same metody techniczne, jakie stosuje armia
amerykaoska. Gdyby chodziło o inną technikę, na przykład o eksplozję jądrową, odczułbym może
pewne rozczarowanie, nie będąc do niej w ostatnim momencie dopuszczonym. Ale to była zwykła
dezynfekcja kilku hektarów skażonych iperytem, przeprowadzana, mimo całego postępu
technicznego ostatnich trzydziestu lat, za pomocą „strzykawki Diafoirusa i chlorku wapnia”, jak
powiedział generał Jacquot podczas dwiczeo „Jiu Jitsu”.

Moim gospodarzom ze szkoły w Fort Mc Clellan było rzeczywiście bardzo przykro. Przed wyjazdem
czynili wszystko, co mogli, aby złagodzid rozczarowanie i uprzyjemnid mi ostatnie dni pobytu.

Wróciłem do Paryża nie przywożąc niczego, co można by bezpośrednio wykorzystad, ale za to


nawiązałem kontakty z Chemical Corps, co w latach następnych ułatwiło niewątpliwie korzystną
francusko-amerykaoską współpracę techniczną w niektórych dziedzinach ochrony przed bojowymi
środkami chemicznymi.

W ciągu 1953 roku kontynuowaliśmy w siłach lądowych serię pokazów i prelekcji. Krótki ich wykaz
zobrazuje, w jakim tempie się odbyły:

 1 czerwca - wykład w Sissonne na kursie dowódców batalionów piechoty;


 6 czerwca - prelekcja dla oficerów rezerwy garnizonu paryskiego;
 17 czerwca - wykład w Sissonne na kursie dowódców pułków piechoty. Wśród uczestników
spotkałem Buchaleta, którego nie widziałem od wielu lat. Wrócił ze stanowiska attaché
wojskowego w Ameryce Południowej, a w rok później miał odegrad bardzo ważną rolę
w przygotowaniu naszych pierwszych bomb atomowych;
 30 czerwca - pokazy i wykłady dla kadry (oficerów starszych) 2 korpusu armijnego w
Koblencji;
 6 lipca - pokazy i wykłady dla kadry 5 dywizji pancernej w Landau;
 10, 11 i 12 sierpnia - szkolenie informacyjne w ośrodku doświadczalno-szkoleniowym w
Bourges dla komendantów szkół wojskowych oraz dowódców artylerii związków taktycznych
i operacyjnych.

W czasie tego stażu, oprócz wykładów przeprowadzono dwiczenia praktyczne, mające na celu
zapoznanie słuchaczy z pewnymi problemami. Na przykład, musieli przeprowadzad osobiście
odkażanie, poznając trudności związane z noszeniem ubioru ochronnego i maski przeciwgazowej.
Tego dnia było niezwykle gorąco i nasi generałowie i pułkownicy w ciągu pół godziny zrosili obficie
potem swe koszule.

Pewnemu generałowi, dowódcy artylerii związku operacyjnego, zdarzyło się, że nałożył ubiór,
w którym w kroku pozostało nieco środka dezynfekcyjnego po poprzednim dwiczeniu (były to
zapewne ślady chlorku wapnia). Substancja ta w połączeniu z potem generała wywołała lekkie
podrażnienie skóry, które zresztą szybko minęło. Generał, nie tylko doskonały artylerzysta
i sympatyczny kolega, ale również cięty w języku, potraktował wypadek jako żart i później,
gdziekolwiek mnie spotkał, wołał w moim kierunku, biorąc obecne osoby na świadków:
- Oto człowiek, który mi spalił... (tu padało słowo, używane chętnie w wojsku); strzeżcie się, jest
niebezpieczny!

Podczas wspomnianego szkolenia nastąpiło bardzo ważne wydarzenie, które zwróciło uwagę
powszechną, a środowiska wojskowego w szczególności, na problemy jądrowe. 12 sierpnia ZSRR
dokonał swej pierwszej eksplozji termojądrowej.

Muszę też wspomnied o incydencie, jaki miałem w koocu roku z generałem zajmującym wówczas
stanowisko szefa Ośrodka Wyższych Studiów Wojskowych - tym samym, który działał ze mną w
Ruchu Oporu, a kilka lat wcześniej nie przejawiał entuzjazmu, gdy miałem zostad wykładowcą w
Wyższej Szkole Wojennej. Pojmował on znaczenie zagadnieo atomowych i powziął zamiar
przedstawienia ich słuchaczom w serii wykładów i dwiczeo. Będąc jednak jakiś czas zastępcą
naczelnego dowódcy południowo-europejskiego teatru działao wojennych w NATO, stał się
fanatycznym zwolennikiem tej organizacji. Dowiedziałem się, że postanowił poprosid Amerykanów z
SHAPE, aby oni przeprowadzili wspomniane wykłady i dwiczenia. Byłem wściekły, że Ośrodek
Wyższych Studiów Wojskowych, organ od początku czysto francuski, miał ulec zamerykanizowaniu i
że miano w nim prezentowad doktryny, co do których nie ma wątpliwości, że nie są całkiem zgodne
z interesami naszego kraju.

Udałem się do niego, aby mu powiedzied, że jesteśmy gotowi podjąd się przygotowania wykładów na
ten temat. Był jednak uparty i uważał, że tylko Amerykanie znają się na sprawach atomowych,
w których my jesteśmy analfabetami; słowem nie chciał odstąpid od swego zamiaru.

Musiałem zaalarmowad generała Blanc, który pojął natychmiast niebezpieczeostwo; sprawą zajął się
nasz Komitet Szefów Sztabów. Ośrodkowi Wyższych Studiów Wojskowych wydano ścisłe rozkazy, a ja
otrzymałem zadanie prowadzenia informacji atomowej dla słuchaczy Ośrodka. Przed SHAPE
zamknięto drzwi.

Dwiczenia i pokazy, które zorganizowaliśmy dla oficerów związków taktycznych i operacyjnych sił
francuskich w Niemczech, przyniosły korzyśd, która okazała się dla nas niezwykle cenna. Po ostatnim
pokazie pojechałem do Baden zameldowad się u naczelnego dowódcy sił francuskich w Niemczech.
Przyjął mnie bardzo uprzejmie i podziękował. Wyszedłszy od niego, udałem się do biura jego szefa
sztabu, którego dobrze znałem. Gdy wchodziłem, mówił właśnie do wspaniałego magnetofonu
niemieckiego, który wyłączył, aby mnie przywitad. W tym czasie magnetofony należały do rzadkości;
oczywiście, nie mieliśmy we Francji dośd pieniędzy, aby je sobie zafundowad, mimo iż znacznie
zwiększały wydajnośd pracy. Patrzyłem na ten aparat z widoczną zazdrością i wyraziłem opinię, że
byłby on bardzo przydatny przy redagowaniu protokołów z licznych zebrao komisji, którym
przewodniczyłem. Generał odrzekł, iż ma kilka innych do dyspozycji i prześle mi jeden egzemplarz
najbliższą okazją pod warunkiem, że nikomu o tym nie powiem, gdyż zostałby zarzucony podobnymi
prośbami. „Otrzyma go pan - dodał - w zamian za trud, jaki pan sobie zadał, aby zorganizowad tu dla
nas pokazy”.

Podziękowałem mu serdecznie i po powrocie do Paryża zapomniałem o tej sprawie, gdy kilka tygodni
później oficer łącznikowy przyniósł do Dowództwa Broni Specjalnych piękny magnetofon. Była to
dośd duża skrzynia - tranzystorów jeszcze nie wynaleziono - odtwarzająca głos z doskonałą
wiernością.
Wykorzystaliśmy go już na najbliższym posiedzeniu komisji. Trzeba powiedzied, że dotychczas
redagowanie protokołów z posiedzeo było istną łamigłówką. Dwóch oficerów notowało wypowiedzi
członków komisji, a po zakooczeniu posiedzenia dwie sekretarki starały się zredagowad protokół,
zwracając się wciąż o wyjaśnienia do oficerów mego sztabu, którzy byli obecni na posiedzeniu, i do
mnie. Jednakże mimo maksymalnej staranności i obiektywizmu, z jakim wykonywano tę pracę, wciąż
zdarzało się, że gdy projekt protokołu przedstawiano do zatwierdzenia i podpisu członkom spoza
dowództwa, wielu z nich wyrażało zastrzeżenia. „Ja nigdy tego nie powiedziałem - mówił jeden - oto,
co wówczas mówiłem” - i opowiadał coś całkiem odmiennego od tego, co oświadczył na posiedzeniu.
„To było niezupełnie tak - twierdził inny - powiedziałem to całkiem inaczej” - i proponował
wprowadzid zmianę, która nie zgadzała się z tym, co zanotowano. W sumie zatwierdzanie trwało kilka
tygodni. Powstawał protokół, który często nie stanowił odbicia poglądów rzeczywiście
wypowiedzianych.

Uważałem więc, że zarejestrowanie na taśmie wszystkich wystąpieo na posiedzeniu mogłoby nam


pomóc w zredagowaniu protokołów. Wyniki przeszły moje oczekiwania! Zastosowanie magnetofonu
już na pierwszym posiedzeniu komisji nie tylko bardzo ułatwiło pracę sekretarkom; niespodziankę
stanowił fakt, że żaden z uczestników nie miał najmniejszego zastrzeżenia do projektu protokołu.
Początkowo byliśmy tym zaskoczeni; wszystko jednak wyjaśniło się wkrótce; zainteresowani, wiedząc,
że ich wypowiedzi zostały zarejestrowane, nie śmieli zmieniad, łagodzid lub wzmacniad oświadczeo
wypowiedzianych na posiedzeniu.

Kontynuowaliśmy doświadczenie na następnych konferencjach; nadal nie zgłaszano żadnych


zastrzeżeo do projektu protokołu. W ten sposób dzięki magnetofonowi z Baden rozwiązaliśmy ten
irytujący problem.

Sprawy ruszają z miejsca

Porównanie w koocu roku 1953 dwóch lat poprzednich pozwoliło nam spojrzed w przyszłośd z niejaką
nadzieją.

W roku ubiegłym prowadziliśmy naszą akcję wśród powszechnej obojętności na kwestię jądrową.
Zadaliśmy sobie wiele trudu, aby przezwyciężyd tę obojętnośd i odnieśliśmy wrażenie, że wiele osób
zaczęło interesowad się naszą sprawą. Początkowo wygłaszaliśmy wykłady wobec audytorium
przybyłego z obowiązku służbowego. Teraz wielu generałów i oficerów starszych zwracało się
z prośbą o uczestniczenie w naszym szkoleniu informacyjnym lub w organizowanych przez nas
dwiczeniach. Szkoły wojskowe i Ośrodek Wyższych Studiów Wojskowych żądały od nas prelegentów.
Dowódcy związków taktycznych starali się o zorganizowanie pokazów dla swych oficerów. Byliśmy
zarzucani prośbami - znak, że zaczęto traktowad sprawę poważnie. Nie wszystko jednak szło gładko.

Codziennie zdarzały się nowe objawy wrogości wobec naszej akcji. Pewien generał, dowódca
korpusu, posunął się aż do groźby osobistej oświadczając, że jeśli nie zaprzestanę działalności na
rzecz francuskiej broni jądrowej, zwróci się do ministra, abym nigdy nie został mianowany generałem.
Nie muszę szerzej uzasadniad, iż w najmniejszym stopniu nie przejąłem się ględzeniem starego
sklerotyka. Nie przejmowaliśmy się też kiepskimi żartami ani „Narodowców”, ani „Atlantydów”, gdyż
wkrótce okazało się, że nasze trudy i starania przyniosły owoce.

W ostatnim miesiącu 1953 roku mieliśmy dwie oznaki wskazujące, że nasze sprawy ruszyły nieco
naprzód. Pewnego dnia Pierre Guillaumat, ówczesny administrator generalny Komisariatu Energii
Atomowej poprosił, abym wstąpił do niego. Zapytał mnie, czy w wojsku nie myśli się
o wyprodukowaniu francuskiej broni atomowej. Odpowiedziałem, że od dwóch lat kilku z nas zajmuje
się tylko tą sprawą i że po przeprowadzeniu pogłębionych studiów nad tym tematem skierowaliśmy
odnośne propozycje do kolejnych ministrów naszego resortu. Nasze oświadczenie zainteresowało
Guillaumata i powiedział, że pragnąłby nawiązad kontakt ze sztabem, aby ustalid, czy nie byłoby
wskazane rozpoczęcie szkolenia technicznego personelu wojskowego na wypadek powzięcia decyzji
o przystąpieniu do prac badawczych nad bronią jądrową. W tym momencie decyzja ta była zapewne
daleka jeszcze od realizacji, ale sam fakt, że administrator generalny Komisariatu tę sprawę postawił
na porządku dziennym, stanowił zachęcające novum.

W tym samym czasie zaprosił minie do siebie pułkownik Stagnaro z gabinetu ministra René Plevena.
Przekazałem poprzednio do gabinetu ministra kopię wszystkich ważniejszych dokumentów
opracowanych przez nas, ale dotychczas nie poinformowano mnie, czy wynikające z nich wnioski
zostały zaakceptowane. Obecnie Stagnaro oświadczył, że otrzymał od ministra polecenie
przygotowania wypowiedzi, jaką ten ma złożyd w Izbie Deputowanych z okazji głosowania nad
budżetem na rok 1954 i że minister postawi sprawę przyznania odpowiednich kredytów na rozwój
broni nuklearnej. Stagnaro prosił mnie o informacje i pomoc w tej pracy, na co oczywiście zgodziłem
się natychmiast.

Wkrótce mieliśmy się przekonad, że był to tylko skromny początek, ale jednak był to już start. Przy
naszym notorycznym braku skromności nie wątpiliśmy ani przez chwilę, że ten start był rezultatem
naszych wysiłków w ciągu dwóch ostatnich lat.
Rozdział IX
Podjęcie decyzji coraz bliższe

Fałszywe alarmy na temat rządowych decyzji atomowych

Począwszy od stycznia 1954 roku zaczęliśmy zdawad sobie sprawę z tego, że istnieje realna szansa
uzyskania pozytywnej decyzji w sprawie produkcji francuskiego uzbrojenia jądrowego. Zachęceni
optymistyczną perspektywą, zdwoiliśmy wysiłki, aby doprowadzid do tego historycznego faktu.
Potrzeba było jednak jeszcze trzech lat, gdyż za każdym razem, gdy wydawało się, że ministrowie
i premier zostali przekonani, rząd był obalany i musieliśmy niejako od początku zaczynad „operację
Penelopa”.

Na przykład w grudniu 1954 roku byliśmy przekonani, że Pierre Mendès-France, ówczesny prezes
rady ministrów, podjął wreszcie decyzję. Szefem jego gabinetu wojskowego był mój przyjaciel
pułkownik Binoche. Przekazałem mu zasadniczą treśd naszej dokumentacji, wraz z wnioskiem
o możliwościach i korzyści posiadania własnego wojskowego programu jądrowego. Binoche
zreferował premierowi treśd dokumentacji. Premier uznał, że istnieje potrzeba bliższego zbadania
sprawy, i to w sensie pozytywnym. 26 grudnia 1954 roku odbyła się w gabinecie Mendès-France'a
konferencja, podczas której zainteresowani ministrowie i kompetentne władze21 - ja nie brałem
udziału - wypowiedzieli swoje zdanie na ten temat.

Dowiedziałem się, że w wyniku tej konferencji premier zdecydował wdrożyd program studiów nad
bronią jądrową i zlecił ministrowi obrony narodowej określenie sposobów działania. W związku z tym
zapoczątkowano w Dowództwie Broni Specjalnych opracowanie Planu K-103 do projektu studiów
i wprowadzenia broni jądrowej, o czym będzie mowa niżej.

Niestety w miesiąc później, zanim decyzja została wprowadzona w życie, nastąpił upadek gabinetu
Mendès-France'a, pociągający za sobą koniecznośd rozpoczęcia pracy od nowa.

Trzeba zresztą podkreślid, że decyzja o produkcji francuskiego uzbrojenia jądrowego nie miała
charakteru spektakularnego, nie była też aktem jednorazowym. Na początku wdrożono pewne
działania ograniczone - rozpoczęcie niektórych prac badawczych i przygotowanie czynności
niezbędnych dla podjęcia produkcji bomb atomowych. Wszystko odbyło się tak, jakby decyzję
powzięto w koocu 1956 roku; w rzeczywistości dopiero 11 kwietnia 1958 roku ówczesny premier,
Felix Gaillard podpisał zarządzenie dotyczące pierwszej serii eksplozji doświadczalnych, które miały
byd wykonane w pierwszym kwartale 1960 roku. Jednak już w kwietniu 1958 roku były
zaawansowane nie tylko prace nad bombą w Komisariacie Energii Atomowej, ale i poligon Reggane
na Saharze znajdował się od szeregu miesięcy w pełnym toku budowy.

Można więc powiedzied, że chociaż nie podpisano jeszcze żadnych oficjalnych dokumentów, decyzja
o wstąpieniu Francji na drogę uzbrojenia jądrowego została faktycznie podjęta już w koocu 1956
roku.

21
Wśród uczestników tej konferencji, których pełnego wykazu nie posiadam, znajdowali się Pierre Guillaumat,
Francis Perrin, Jules Moch i Edgar Faure.
Praca bieżąca.
Odejście generała Blanc ze Sztaba Sił Lądowych

W tym pasjonującym okresie walk o zrealizowanie naszych idei, gdy nadzieje ulegały tak zmiennym
wahaniom, nie mogliśmy oczywiście osłabiad tempa codziennej pracy wynikającej z naszych zadao -
szkolenia kadr i wojsk, organizowania obrony przed działaniem broni atomowej, chemicznej
i bakteriologicznej, badania wpływu broni specjalnych na taktykę i strategię. Wszystko to
przysparzało nam wielu zajęd, ale oprócz ostatniego punktu, dotyczącego taktyki i strategii, stało się
działalnością bieżącą i niemal banalną. Nasza ekipa uległa znacznemu zwiększeniu, było nas teraz
dziesięciu, w tym mój zastępca w stopniu pułkownika, chemik, weterynarz-biolog i oficer łącznikowy
lotnictwa. Nasza działalnośd ściśle regulaminowa wynikała z zadao bieżących, ale i tu nie obywało się
bez niespodzianek; jedna z nich przydarzyła się na poligonie Ger, między Tarbes a Pau, 29 kwietnia
1954 roku, w czasie pokazów zorganizowanych na życzenie generała Jousse, dowódcy 5 okręgu
wojskowego.

Wspomniane dwiczenie trwało cały dzieo. Najpierw pokazano różne sposoby przygotowania terenu
do ochrony ludzi i sprzętu przed skutkami wybuchu jądrowego. W obecności widzów
przeprowadzono, zgodnie z założeniem, odkażanie sprzętu pokrytego pyłem promieniotwórczym. W
strefie skażonej został zrzucony oddział spadochronowy w ubiorach ochronnych. Po tych zwykłych
pokazach zorganizowaliśmy na zakooczenie nowe dwiczenie, mające na celu uświadomienie jego
uczestnikom niebezpieczeostwa, jakie stwarza rozpylenie silnie toksycznych nowoczesnych środków
chemicznych przez samoloty lecące na bardzo niskim pułapie, a więc działające z zaskoczenia.

Wszystkich uczestników poproszono, aby zjawili się z maskami przeciwgazowymi, sprawdzonymi pod
kątem ich właściwego wymiaru i należytego przylegania do twarzy.

Dwiczenie polegało na zgromadzeniu wszystkich w przewidzianym miejscu i na rozpyleniu łagodnego


środka chemicznego przez samolot dassault-315. Mieli oni byd uprzedzeni o ataku, ale nie był podany
dokładny czas nalotu. W chwili alarmu powinni mied maskę w pozycji wyczekiwania, tzn. zawieszoną
na szyi, a po zauważeniu nadlatującego tuż nad ziemią samolotu - jak najszybciej ją nałożyd.

Środkiem chemicznym wybranym na to dwiczenie był chloracetofenon (używany też przez policję). W
postaci gazowej działał on łzawiąco, nie stanowiąc niebezpieczeostwa dla organizmu.

Samolot miał rozpylid roztwór chloracetofenonu na wysokości trzydziestu metrów. Podczas opadania
krople wyparowują, a na ziemię opada para łzawiąca, całkowicie nieszkodliwa. Niezręczni lub
zaskoczeni uczestnicy, którzy nie zdążą nałożyd prawidłowo maski, poczują lekkie podrażnienie oczu
i przekonają się, że w wypadku użycia środka silnie trującego, jak tabun czy sarin, ponieśliby śmierd.
Ci, którzy zdążą nałożyd maskę, będą wiedzied, że w takim samym przypadku uniknęliby wielkiego
niebezpieczeostwa.

Niestety zdarza się, że na dwiczeniach powietrzno-lądowych człowiek na ziemi strzela, a pilot kule
nosi. To właśnie zdarzyło się tego dnia. Pilot, któremu polecono rozpylid chloracetofenon na
wysokości trzydziestu metrów prawdopodobnie zrozumiał, że oznacza to przeprowadzenie rozpylania
na małej wysokości, nie przekraczającej trzydziestu metrów. Usłyszeliśmy warkot, silnika nie widząc
samolotu, potem słychad było, jak maszyna zawróciła i nagle wyskoczyła nisko spoza lasu. Wszyscy
uczestnicy gorączkowo zaczęli nakładad maski. Kilka sekund później samolot przeleciał nie na
wysokości trzydziestu, ale najwyżej dziesięciu metrów nad środkiem grupy, gdzie znajdowałem się
w towarzystwie generała Jousse i kilku innych osobistości. W rezultacie spłynęła na nas z góry nie
chmura gazu, ale deszcz grubych kropli roztworu chloracetofenonu, który spadł na środkową grupę
zgromadzonych osób, polewając obficie głowy i ubrania. Nikt nie spostrzegł tego od razu, gdyż
wszyscy prawidłowo nałożyli maski - w ostatniej chwili, ale na czas - i byli dobrze zabezpieczeni przed
oparami.

Wszystko uległo zmianie, gdy samolot odleciał, i w przekonaniu, że chmura rozwiała się, dano sygnał
zakooczenia alarmu. Zdejmując maski, poczuliśmy działanie łzawiące gazu, który wydzielał się
z mundurów; stały się one prawdziwymi zbiornikami chloracetofenonu. Wszyscy, na których spadły
krople płynu, zaczęli płakad rzewnymi łzami; łzy ciekły z oczu osób znajdujących się w pobliżu
i nadchodzących. Ponadto ci, którzy jak ja nie mieli czasu nałożyd czapki na maskę i spadły im na
głowę krople roztworu, zaczęli odczuwad piekielne pieczenie owłosionej skóry. Chloracetofenon
w płynie należy bowiem do substancji powodujących przy zetknięciu ze skórą wrażenie podobne do
otarcia się o pokrzywy - uczucie bardzo nieprzyjemne, ale zupełnie nieszkodliwe.

Dwiczenie zamierzaliśmy zakooczyd omówieniem, które miałem wygłosid przez mikrofon


zainstalowany na wozie terenowym. Podszedłem do wozu prawie po omacku i zacząłem mówid
z oczami zamkniętymi z bólu. Owłosiona skóra również sprawiała okropny ból. Na szczęście generał
Jousse zdążył włożyd swoje kepi przed rozpryskiem, nie odczuwał więc tej dolegliwości, ale oczy miał
w tym samym stanie, co ja i nie wydawał się z tego powodu zachwycony.

Zakooczyłem przemówienie słowami podziękowania; nigdy nie widziałem zgromadzenia, które by się
tak szybko rozeszło. Pewna liczba uczestników ulotniła się zresztą po angielsku, aby jak najprędzej
zmienid ubiór. Z moimi współpracownikami załadowaliśmy się błyskawicznie do jeepów i jak
najszybciej pojechaliśmy do kasyna, gdzie był zaparkowany nasz samochód. Było tu już wiele osób,
którym poradziliśmy to, co sami zamierzaliśmy uczynid: przemyd oczy rozcieoczonym roztworem
dwuwęglanu sodu.

Na szczęście po kilku godzinach wrażenie chłosty pokrzywą zniknęło samo i minęło podrażnienie
oczu. Więcej było strachu, niż choroby.

Większośd uczestników nie była jednak zadowolona i nie omieszkała dad temu wyraz, tym bardziej że
tego wieczoru odbywał się bal 18 pułku spadochronowego; poszedłem tam koło północy. Wielu
oficerów z zapłakanymi oczami nie mogło przybyd. Inni przyszli ze śladami środka chemicznego we
włosach, który ulatniając się wywoływał rzewne łzy w oczach dam. Nie mogę powiedzied, że zostałem
przyjęty nieprzyjaźnie, ale z pewnością z mniejszym entuzjazmem niż zwykle.

Podobno Chioczycy twierdzą, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. O ile uczestnicy
dwiczenia byli bardzo niezadowoleni z jego zakooczenia - niektórzy malkontenci twierdzili nawet, że
zrobiliśmy to umyślnie - o tyle wszyscy byli odtąd przekonani o skuteczności rozsiewania gwałtownie
działających bojowych środków chemicznych, takich jak sarin lub soman. Pod tym względem nasze
dwiczenie osiągnęło cel.
Wśród ważnych dla nas wydarzeo, odnoszących się do bieżącej służby wojskowej, należy odnotowad
odejście generała Blanca ze stanowiska szefa Sztabu Sił Lądowych. Nikt nie kwestionował faktu, że
generał Blanc był wybitnym administratorem i doświadczonym logistykiem, wszyscy byli pełni
uznania dla jego intelektu.

Od czasu, gdy stworzyliśmy kadrę techniczną broni specjalnych, obejmującą wszystkie dowództwa
wojsk lądowych, i za zezwoleniem przełożonych nawiązaliśmy kontakty z wielu osobistościami z kół
politycznych, mimo woli stworzyliśmy niejako rodzaj siatki wywiadowczej, która dostarczała nam
wszystkich plotek i komentarzy krążących w wojsku, w Izbie Deputowanych i w gabinetach ministrów.
Tak więc od dawna wiedzieliśmy, że generał Andre Zeller, dowódca 3 okręgu wojskowego w Rennes;
czynił starania, aby objąd po generale Blanc funkcję szefa Sztabu Sił Lądowych - najwyższe stanowisko
w tym rodzaju sił zbrojnych, które miało zadowolid jego ambicję. Nie mogliśmy temu przeciwdziaład,
ale mieliśmy nadzieję, że to nie nastąpi. Generał Blanc był bowiem człowiekiem, który rozumiał, iż
należy uwzględniad nowe środki walki. Nie mogąc zajmowad się tym osobiście ani oprzed się na
sztabie, mało zorientowanym w nowych rodzajach uzbrojenia i zresztą zajętym pracą bieżącą, zlecił
to zadanie mnie i memu małemu zespołowi. I jakkolwiek udzielał mi tylko bardzo ogólnych
wskazówek, gdyż chodziło o temat nowy i mało znany, zawsze wspierał mnie swym wielkim
autorytetem i upoważniał do samodzielnego działania, jakby czynił to sam, i osłaniał za każdym
razem, gdy zachodziła potrzeba. Przypominam sobie, że podczas cotygodniowego raportu pewien
generał dywizji na ważnym stanowisku zaprotestował przeciw memu programowi, który mu
przeszkadzał; generał Blanc przywołał go dośd sucho do porządku stwierdzając, że przywiązuje
wielkie znaczenie do tego projektu, a poza tym o wszystkim, co dotyczy broni specjalnych, pułkownik
Ailleret mówi w jego imieniu.

To poparcie udzielane mi przez szefa Sztabu Sił Lądowych podnosiło mój autorytet, którego nie
byłbym w stanie bez niego uzyskad. Było ono prawdopodobnie najważniejszym z warunków
osiągnięcia pomyślnych rezultatów przez naszą grupę.

Gdyby jednak generała Blanca miał zastąpid Zeller, sytuacja zmieniłaby się całkowicie. Z mojej
poprzedniej znajomości z Andre Zellerem wiedziałem, że był on „klasykiem”, traktującym
marginesowo nowości techniczne, które mogłyby całkowicie zmienid zarówno równowagą sił, jak
i metody prowadzenia wojny. Zapewne, w ciągu bez mała trzech lat zakorzeniliśmy się mocno i było
mało prawdopodobne, aby Zeller mógł przekreślid jednym pociągnięciem pióra Dowództwo Broni
Specjalnych i naszą działalnośd, było jednak pewne, że nie będzie ono miało takiej pomocy
i bezpośredniego wsparcia, jak dotychczas.

Dlatego właśnie mieliśmy nadzieję, że generał Blanc pozostanie jak najdłużej na swym stanowisku.
Jednakże w czerwcu 1955 roku dowiedzieliśmy się, że generał Zeller uzyskał wreszcie nominację. Był
to dla nas dzieo żałoby. To, co przewidywaliśmy, sprawdziło się. Nie mieliśmy już tego czynnego
i pozytywnego poparcia, mogliśmy natomiast kontynuowad rozpoczętą akcję, którą nasze
bezpośrednie kontakty z większością instytucji wojskowych pozwoliły nawet rozwijad. Zresztą od tego
momentu przestaliśmy faktycznie pracowad tylko dla sił lądowych; coraz częściej obsługiwaliśmy też
lotnictwo i marynarkę wojenną, które nie posiadały wyspecjalizowanego w tej dziedzinie sztabu.
Zachodziła jednak potrzeba przekształcenia Dowództwa Broni Specjalnych w instytucję
„ogólnowojskową” i podporządkowania go szefowi Sztabu Generalnego. Dopóki generał Blanc, który
powołał nasz sztab, zajmował swe stanowisko, byłoby nieprzyzwoicie i niezręcznie proponowad tę
zmianę. Gdy jednak odszedł, nic już nie stało na przeszkodzie, aby zasugerowad reorganizację.
Uczyniłem to natychmiast, ale mój projekt mógł byd zrealizowany dopiero trzy lata później, 1 lutego
1958 roku.

Generał Blanc został mianowany szefem Instytutu Wyższych Studiów Obrony Narodowej i Ośrodka
Wyższych Studiów Wojskowych. Również na tym stanowisku nadal starał się nam ułatwiad
upowszechnianie naszych idei udostępniając trybunę, jaką stanowiły te dwie instytucje.

Co się tyczy generała Zellera, nie pozostał długo na stanowisku, którego podobno tak pragnął. 2
marca 1956 roku, zaledwie po dziewięciu miesiącach, złożył dymisję. Zastąpił go generał Piatte, który
pozostawiał nam dużo swobody w naszej działalności, nie zajmując się nią szczególnie; wkrótce
odszedł również on, w grudniu 1956 roku jego miejsce zajął generał Lorillot.

Zintensyfikowanie naszej pracy informacyjnej.


Różne publikacje

W ciągu trzech lat - 1954, 1955 i 1956 - podczas których narastały w rządzie tendencje do ruszenia
z miejsca sprawy wojskowej polityki jądrowej, propagowanej przeze mnie od 1952 roku,
kontynuowaliśmy energiczną działalnośd na rzecz tej polityki. Wieczorami napisałem wiele artykułów.
Były one zamieszczane, podobnie jak poprzednio, pod moim nazwiskiem w oficjalnych czasopismach
wojskowych, mało wprawdzie czytanych, ale artykuły z nich były przedrukowywane lub omawiane
przez wielkie dzienniki i czasopisma.

Zdarzało mi się też pisywad pod pseudonimem w gazetach o bardzo różnych tendencjach
politycznych. Było to związane z faktem, że popierający nas politycy należeli do różnorodnych partii.
To właśnie oni mówili mi często: „Ta gazeta chciałaby zamieścid artykuł na temat: broo jądrowa
i armia francuska”. Zgadzałem się - miałem na to zezwolenie przełożonych - pod warunkiem jednak,
że artykuł nie będzie podpisany moim nazwiskiem i że nie zainkasuję ani grosza.

W ten sposób w prawicowym dzienniku „le Bulletin de Paris” niejaki P. Vizille napisał dwa artykuły;
pierwszy ukazał się 10 grudnia 1954 roku pod tytułem Czy Francja ma swoje wojsko? i wyszedł spod
mego pióra. Zakooczyłem go następująco:

„Z powyższego wynika, że:

 jako jedyna z »wielkiej czwórki« Francja posiada armię pozbawioną broni atomowej; w tych
warunkach nie można powiedzied, że jest ona w stanie zmusid kogokolwiek do respektowania
jej niezależności i praw;
 jeśli kraj zechce poprawid tę sytuację, może to uczynid za cenę znacznego, ale przecież
ograniczonego wysiłku, możliwego do zaakceptowania zarówno pod względem technicznym,
jak i finansowym;
 dzięki temu wysiłkowi w ciągu kilku lat nasza armia stałaby się rzeczywiście nowoczesną i o
wiele potężniejszą, niż obecna, przy czym nastąpiłaby prawdopodobnie redukcja całokształtu
wydatków wojskowych;
 wysiłek ten powinien byd poprzedzony reorganizacją organów, które - jak się wydaje - nie
potrafiły dotąd prawidłowo informowad rządu”.

Drugi artykuł pod tytułem Czy Francja ma polityką atomową? napisał kapitan Maurin.

„Czy można powiedzied - zakooczył - że kolejne rządy francuskie, zwłaszcza od 1951 roku, prowadziły
lub wypracowały politykę atomową? Nie wydaje się, aby tak było. Utworzono Komisariat Energii
Atomowej, po czym przestano nim się zajmowad. Pozostawiono specjalistom swobodę, aby dawali
sobie radę, jak chcą. Ani razu nie wykazano chęci pokierowania pracami, a zwłaszcza nie dano im
impulsu, bez którego działalnośd taka jest skazana na niepowodzenie, jeśli chodzi o zastosowania
przemysłowe. Byd może mylimy się i obecna sytuacja powstała w wyniku działania umyślnego dla
opóźnienia naszego postępu w tej dziedzinie. Czy można sobie wyobrazid, że jedynie komuniści,
popierani przez kilku mniej lub bardziej prostodusznych intelektualistów, przeciwstawiają się
rozwojowi energii atomowej, zwłaszcza w sprawie uzbrojenia? Trzeba byd naiwnym, aby w to
wierzyd”.

Nie wiem, jaką poczytnością cieszył się „Bulletin de Paris”. Mówiono mi, że był wówczas popularny
w kołach prawicy parlamentarnej. Byd może dzięki tym artykułom zwróciliśmy uwagę deputowanych
i senatorów tego kierunku politycznego na koniecznośd zaplanowania rozwoju przemysłu jądrowego -
cywilnego i wojskowego - w wymiarach podyktowanych przez ewolucję zachodzącą na świecie.

Opublikowałem również artykuł w dzienniku „L'Express”, który w owym czasie uchodził za lewicowy.
Przede wszystkim jednak pisywałem w „la Revue de la Défense Nationale”, gdzie ukazała się seria
artykułów w kolejnych numerach od października 1954 do stycznia 1955 roku.

Pierwszy z nich zatytułowany Broo atomowa jest tania rozprawiał się z fałszywym poglądem, iż
z bronią jądrową są związane nadmierne koszty. Oczywiście, bomba atomowa kosztuje znacznie
drożej niż bomba klasyczna lub pocisk o tym samym ciężarze. Należy jednak porównywad rzeczy
porównywalne i pojąd, że na wojnie liczą się nie tylko pociski i bomby, ale również skomplikowany
system środków przenoszenia oraz różnego rodzaju oddziały - bojowe, wsparcia i transportowe,
niezbędne dla ich funkcjonowania.

W artykule dokonałem analizy środków i kosztów broni jądrowej i broni klasycznej. Porównanie
przeprowadziłem dla działao zmierzających do obezwładnienia ludzi w terenie otwartym
o powierzchni 12 km2 - oraz mających na celu zniszczenie aglomeracji miejskiej i przemysłowej.
Uwzględniając duże ilości dział, pocisków i samolotów oraz bardzo liczny skład osobowy niezbędny
w systemie klasycznym, w porównaniu do znacznie mniejszych odpowiednich liczb w systemie
jądrowym, otrzymałem następujące wyniki:

 dla obezwładnienia stosunkowo rozległej powierzchni pola walki koszty wypadły z korzyścią
dla broni atomowej w stosunku 1 do 10, nie biorąc pod uwagę kosztów utrzymania
i wyposażenia składu osobowego jednostek, pięddziesięciokrotnie mniejszego w systemie
jądrowym;
 dla zniszczenia większej aglomeracji przewaga (w oszczędności kosztów) broni jądrowej nad
klasyczną wyraża się stosunkiem 1 do 44.

Nadto broo atomowa jest w stanie zniszczyd na przykład głęboko usytuowane urządzenia podziemne,
czego nie można uzyskad nawet przy największej koncentracji ognia klasycznego.
Praca ta, zawierająca liczby dokładne i dające się sprawdzid, stanowiła solidną podbudowę dla
zrozumienia podstaw ekonomiki broni jądrowej, niezbyt jeszcze wyraźnie odczuwalnej przez
zwolenników, a często wyśmiewanej przez przeciwników tej broni. Z tego względu, jak sądzę, artykuł
ten był bardzo pożyteczny.

Drugi artykuł, z listopada 1954 roku, nosił tytuł: Zastosowania „pokojowe” i „wojskowe” energii
atomowej. W tym studium - opierając się na autorytecie profesora F. E. Simona - uczonego
brytyjskiego światowej sławy, stwierdziłem, że:

 o ile zastosowania wojskowe w postaci bomb atomowych były już dobrze wypracowane,
zastosowania „pokojowe” będą mogły dad rezultaty opłacalne dopiero za kilkadziesiąt lat;
 po zaspokojeniu potrzeb wojskowych inwestycje dokonane dla celów obrony narodowej
pewnego dnia będą mogły byd wykorzystane dla celów cywilnych, co ułatwi ich szybki
postęp;
 większośd badao podstawowych, potrzebnych dla zastosowao wojskowych i cywilnych, jest
podobna (technika reaktorów, oddzielanie plutonu, produkcja przemysłowa izotopu U 235
itp.).

Wypływał stąd wniosek, że byłoby rzeczą nielogiczną przeciwstawiad zastosowania wojskowe


cywilnym.

Jak zobaczymy, artykuł ten z osiemnastomiesięcznym wyprzedzeniem rozprawił się z głównym


zarzutem, jaki postawiono narodowemu programowi jądrowemu podczas dyskusji na temat
Euratomu22.

Trzeci artykuł, z grudnia 1954 roku, nosił tytuł: Broo atomowa ostatecznym argumentem narodów.
Zawierał on analizę równowagi sił w nowoczesnej wojnie między wielkimi mocarstwami i kooczył się
następująco:

„Ostatecznym argumentem narodów staje się dziś nie działo, jak za czasów króla jegomości, ani czołg
lub samolot, jak to było wczoraj, lecz głowica atomowa”.

Wreszcie ostatni artykuł, ze stycznia 1955 roku: Broo atomowa czynnikiem pokoju analizował, nie
nazywając rzeczy po imieniu, nowe ogromne możliwości, jakie broo jądrowa da zjawisku staremu jak
świat, ale dotychczas mało skutecznemu - odstraszaniu. Od owego czasu pojęcie to nabrało
kapitalnego znaczenia praktycznego dla świata i cywilizacji, a jednocześnie stało się owym ciastkiem
z kremem, które tak chętnie fundują sobie pisarze i stratedzy kawiarniani, wylewając morze
atramentu, aby skomplikowad problem. Ale w 1955 roku pojęcie odstraszania było jeszcze słabo
znane i nikt się nim nie zajmował.

Artykuł kooczył się tymi słowami:

„Jakkolwiek może to wydad się paradoksalne, samo istnienie broni atomowej może bardziej sprzyjad
zachowaniu pokoju światowego niż przedwczesne próby , rozbrajania dokonywane w atmosferze
wzajemnego braku zaufania i niechęci. Byd może, gdy narody przyzwyczają się w obliczu zagrożenia

22
Communauté européenne de l'énergie atomique – Europejska Wspólnota Energii Atomowej (red. pol.).
jądrowego załatwiad swe spory inaczej, niż przy użyciu siły, broo jądrowa ułatwi stopniowe
rozbrojenie”.

Tak więc w serii tych artykułów odparłem większośd najpoważniejszych zarzutów, które nasi
adwersarze przeciwstawiali narodowemu programowi jądrowemu. Udowodniłem, że dysponowanie
przez Francję prawdziwym, niezbitym argumentem, jedynym rzeczywiście skutecznym, a przecież
taoszym od innych, sprzyjającym rozwojowi zastosowao pokojowych energii atomowej i bardziej
dogodnym dla utrzymania pokoju przez odstraszanie, jest korzystniejsze niż prowadzenie wojny
w sposób konwencjonalny.

Artykuły te odbiły się głośnym echem, zwłaszcza ten o taniej broni jądrowej, a jego tytuł, aczkolwiek
uzasadniony naukowo, zaskoczył wiele osób, które po przeczytaniu oceniły go pozytywnie, podczas
gdy niektórzy, prawdopodobnie nawet nie przejrzawszy pobieżnie, potraktowali go jako dowcip
i temat do żartów.

Dostały mi się nawet cięgi w „Bulletin de Paris”, od niejakiego Stéphena Hecquet, który na swój
sposób usiłował ośmieszyd studium, nie zawierające absolutnie nic komicznego.

„Obliczenia pułkownika Aillereta są wymowne - pisał. - Wielka Milcząca przemówiła, i tym razem
stanowczo. Nie jutro, ale dziś trzeba utworzyd nową agencję zbrojeniową, prawdziwą, jedyną, tę,
która przy dźwięku werbli dokona przestawienia przemysłu zachodniego.

Będziemy produkowad broo atomową, czyż nasze ubóstwo tego nie wymaga? Zaś Amerykanie,
Anglicy, Holendrzy - wszyscy ci panowie z mocną walutą zajmą się produkcją broni klasycznej. Czy
zresztą jest ona w ogóle potrzebna?”

To przypieranie do muru, w wątpliwym zresztą guście, bardzo nas rozśmieszyło. Jego rezultatem było
to, że pewien deputowany związany ideologicznie z „Bulletin de Paris”, którego zjednaliśmy dla
naszej sprawy, interweniował w redakcji tygodnika, w wyniku czego czasopismo otworzyło łamy panu
Vizille.

W styczniu 1955 roku zaproponowałem miesięcznikowi wojskowemu „Revue de la Défense


Nationale” wydanie numeru specjalnego o problemach jądrowych; ukazał się on w styczniu 1956
roku, na kilka miesięcy przed dyskusją w parlamencie na temat traktatu o Euratomie. Zrozumiałem
bowiem, że jednym z największych niebezpieczeostw zagrażających programowi wojskowemu, było
często sygnalizowane przeze mnie przeciwstawianie „atomu wojskowego” „atomowi cywilnemu”.

Próbowaliśmy na to reagowad, proponując za każdym razem, gdy było to możliwe, równoległy


i skoordynowany rozwój obu współdziałających ze sobą programów - wojskowego i cywilnego. To
właśnie chciałem osiągnąd publikując numer specjalny „Revue de la Défense Nationale”, zawierający
informacje obiektywne, niezbędne dla osób obeznanych nie tylko z pewnymi specyficznymi
aspektami atomowych problemów wojskowych, ale również z pewnymi problemami cywilnymi.

Współautorami tego numeru specjalnego byli:

Sir John Cockroft, wielki uczony brytyjski - napisał o niebezpieczeostwie promieniowania


jonizującego.
Profesor Jean Thibaud - opracował temat Personel techniczny a ekspansja atomowa stwierdzając, że
„nie brak nam żadnego z podstawowych elementów pozwalających złagodzid szybko braki kadrowe,
jeśli chodzi o naukowców”.

Mój brat, Pierre Ailleret, dyrektor generalny do spraw badao naukowych przedsiębiorstwa Electricité
de France, członek Komitetu Energii Atomowej, przedstawił we właściwym świetle problem energii
elektrycznej ze źródeł jądrowych.

Bertrand Goldschmidt, dyrektor w Komisariacie Energii Atomowej, ukazał ważną rolę przemysłu
chemicznego w realizacji programów atomowych.

Dyrektor Maurice Ponte - omówił stosunki zachodzące między elektroniką i atomistyką.

Podpułkownik Cellerier - wyjaśnił mało dotychczas znane zjawisko rozległych skażeo


promieniotwórczych powodowanych przez bomby termojądrowe.

Kapitan Pierre Maurin - zbadał problem stosunku między rozbrojeniem atomowym i energią dla
celów pokojowych, dowodząc, że zagadnienie to nie jest tak proste, jak niektórzy pacyfiści je
przedstawiają.

Wreszcie ksiądz Jean Moretti, jezuita, profesor fizyki w Instytucie Katolickim, kierownik działu
izotopów na fakultecie medycznym i major rezerwy broni specjalnych - zechciał łaskawie wziąd pióro
do ręki, aby omówid problem moralny stosowania broni atomowej, do którego przywiązywałem
bardzo wielką wagę; miałem bowiem dośd, obserwując, jak niektóre środowiska, przeciwstawiając się
wojskowemu programowi jądrowemu, wyklinają broo jądrową, jako niemoralną i przeciwną naturze.
Oznaczało to zarazem, że ci, którzy odnoszą się pozytywnie do narodowej produkcji tej broni, są
w pewnym sensie potencjalnymi przestępcami wojennymi. Irytowało to mnie tym bardziej, iż -
jakkolwiek nie jestem pacyfistą - nikt bardziej niż ja nie jest nastawiony pokojowo i nie szanuje
bardziej życia ludzkiego. Podobną postawę reprezentowali wszyscy moi współpracownicy
i przyjaciele.

Nie potrafiłem zrozumied, jak ludzie dobrej woli mogą przypisywad przedmiotowi martwemu, jakim
jest bomba atomowa, charakter niemoralny, chociaż tylko niektóre z jej zastosowao, a wśród nich
wsparcie agresji, są oczywiście niemoralne. Natomiast fakt dysponowania bombą, która mogłaby
uchronid przed agresją tak często spotykaną w historii lub zapewnid niepodległośd i wolnośd narodu,
który bez tej broni popadłby w niewolę taką, jaką Hitler szykował całej Europie - nie wydawał mi się
nigdy jako taki niezgodny z zasadami moralnymi.

Podobnie ma się sprawa ze wszystkimi rodzajami uzbrojenia w przeszłości, obecnie i w przyszłości:


pistolet policjanta służący do obrony uczciwych ludzi jest przedmiotem całkowicie moralnym; staje
się on natomiast głęboko niemoralny, jeżeli używa go gangster do mordowania swych ofiar lub
załatwiania osobistych porachunków.

Na długo przed bombami wodorowymi nasi przodkowie w starożytności i w średniowieczu potrafili


bardzo dokładnie niszczyd całe miasta; miecz, ogieo i powróz wystarczały im całkowicie. Smutny
koniec Sparty i Kartaginy jest przykładem hekatomby, jaką musiały składad społeczeostwa w owych
brutalnych epokach.
Los mieszkaoców Marmandy w XIII wieku, dośd przecież zbliżony do naszego, dowodzi, jaka była
w owych czasach mentalnośd wojowników. Gdy powiedziano Amaury'emu de Montfort, że jest
wśród nich pewna liczba jego zwolenników, którzy od wewnątrz otworzyli bramy, odrzekł, iż „Pan
Bóg rozpozna porządnych ludzi” i wszystkich kazał zgładzid.

Czyż tak cyniczny osobnik różnił się od agresora w typie zmodernizowanego Hitlera, który zrzuciłby
bombę jądrową na nieprzyjacielskie miasto niszcząc w jednej chwili całą ludnośd, łącznie
z ewentualnymi sprzymierzeocami?

Przypomnijmy przy okazji, jak autor pieśni o wyprawie krzyżowej opisywał masakrę Marmandy:

„Natychmiast podniósł się krzyk i tumult. Przebiegają przez miasto z bronią sieczną i zaczyna się
straszna rzeź. Ciała, krew, mózgi, tułowie, członki, pocięte trupy, wątroby, strzaskane płuca leżą na
placach, jakby spadły z deszczem. Ziemia i ulice są czerwone od krwi. Nie pozostał żywy nikt
z mężczyzn, kobiet, dzieci ani starców; żadna istotna ludzka nie uszła śmierci, chyba, że się zdołała
ukryd. Płomienie ogarniają zniszczone miasto”.

Szczegóły nie byłyby te same, gdyby zniszczenie Marmandy spowodował wybuch bomby o mocy 20
kiloton, lecz opis całości byłby równie przerażający.

Jeżeli masakry średniowieczne mogły byd dokonywane za pomocą narzędzi rzemieślniczych, jakimi
trzeba nazwad miecz, ogieo i powróz, czy należy wyciągad z tego wniosek, że sznur jest przedmiotem
niemoralnym, ponieważ mógł służyd do wieszania ludzi, że zapalniczka i zapałka są narzędziami
niemoralnymi, gdyż mogą wywoład umyślne podpalenie, i że wszelka broo biała jest niemoralna, gdyż
pewnego dnia może posłużyd szaleostwu rzezi?

Przypadek broni jądrowej nie jest bynajmniej inny; dopóki jest ona zmagazynowana w składnicach,
nie ma w sobie nic niemoralnego. Jeżeli nawet zostanie zastosowana przeciw niesprawiedliwej
agresji, jej użycie nie będzie sprzeczne z humanitaryzmem. Jeżeli jednak będzie użyta przez agresora
w celu zniszczenia napadniętego lub posłuży tylko jako środek nacisku do zniewolenia narodu -
wówczas jej użycie będzie w najwyższym stopniu godne potępienia. Poza tym nie broo jako taka jest
niemoralna, lecz ludzie, którzy zdecydowaliby się użyd jej w celach agresji, byliby przestępcami.

Niektórzy wykazują tendencję do traktowania samej broni jako niemoralnej, ponieważ wydaje im się
ona zdolna do spowodowania akcji katastroficznych. Potwierdza to tylko ogólną prawidłowośd,
występującą zawsze przy pojawianiu się nowych środków walki, które szokowały i przerażały
współczesnych, przyzwyczajonych do dawnych, mniej skutecznych sposobów zabijania i wypruwania
wnętrzności. Dlatego uważam, iż mam w pełni uzasadnione prawo głosid, że broo jądrowa zgodnie
z czystą logiką nie ma w sobie nic niemoralnego, a tendencja do traktowania jej jako przeciwnej
naturze ulegnie z czasem osłabieniu, wraz z przyzwyczajeniem i w miarę, jak coraz więcej krajów
będzie nią dysponowad.

Głosiłem również często, iż jest prawdopodobne, że jej niezwykła zdolnośd niszczenia uniemożliwi
praktycznie wybuch wielkiej wojny światowej, jaka rozgorzała na początku stulecia, ponieważ będzie
ona katastrofalna dla wszystkich, zwycięzców i pokonanych; i że nie należy z tego wyciągad wniosku,
iż ludzie z tego powodu przestaną regulowad swe zatargi przy użyciu siły; niestety, potrafią oni
znaleźd metody inne niż wojna światowa, ale należy mied nadzieję, że te zastępcze metody
spowodują jednak mniej strat i zniszczeo niż ostatnie wojny konwencjonalne. Zasługą broni jądrowej
jako elementu powstrzymującego ten rodzaj konfliktów byłoby wywarcie dobroczynnego, a nawet
moralizującego wpływu na ludzkośd.

Gdy głosiłem takie teorie ja lub moi współpracownicy, nikt ich nie słuchał, zwłaszcza ci, którzy słuchad
nie chcieli. Byłem więc bardzo poruszony, gdy wielebny ksiądz Moretti zechciał poświęcid swe tak
bardzo doświadczone pióro sprawie narodowej broni jądrowej i w obronie jej zwolenników.
Odczułem to tym bardziej głęboko, iż wśród najzagorzalszych przeciwników naszego programu
figurowało dwóch lub trzech dominikanów, którzy z furią występowali przeciw zamiarowi
zbudowania francuskiej bomby jądrowej i, nie dysponując solidnymi argumentami, wciąż wysuwali na
czoło amoralnośd tej broni, a w związku z tym i naszą.

W tych warunkach poparcie naszych poczynao przez dostojnika kościelnego, który w sposób
wyważony i obiektywny przeanalizował możliwości broni jądrowej, stanowiło dla nas poważne
oparcie moralne, w szczególności gdy chodziło o przeciwników w habitach.

Usiłowaliśmy dojśd do porozumienia z tymi ostatnimi. Sądziłem bowiem, że nie mogą działad w złej
wierze, atakując z przekonaniem złą w ich pojęciu sprawę; należy założyd, że mają słabe rozeznanie
problematyki, którą zwalczają. Jeżeli rzeczywiście działają w dobrej wierze to nie będzie trudne, po
sprostowaniu posiadanych przez nich informacji, skłonid ich do zaprzestania wrogiej działalności
przeciw narodowej broni jądrowej.

Pewnego dnia ksiądz Moretti przyprowadził do mego biura jednego z najbardziej zjadliwych
zakonników. Kapitan Maurin uczestniczył w tym spotkaniu.

Byłem zdumiony wyniosłą, pełną próżności i zarozumialstwa postawą tego dominikanina, człowieka
niewątpliwie inteligentnego. Sądziłem, że nasza rozmowa będzie przyjazna, lecz myliłem się.
Nastąpiło coś wręcz przeciwnego i rozmowa miała raczej charakter przesłuchania podejrzanego (to
ja) przez przewodniczącego trybunału, wyniosłego i surowego. Można by mniemad, że to mój
rozmówca w habicie miał zdecydowad o produkcji francuskiej broni atomowej. Najwidoczniej
utożsamiał się jednocześnie z rządem, opinią publiczną, a może nawet z samym Panem Bogiem.

Udzieliliśmy mu informacji technicznych na temat, który znaliśmy, a on najwidoczniej nie miał o nich
pojęcia, lecz nie przyjął ich do wiadomości i wyraził się następująco:

- Dla uzyskania „naszej” zgody trzeba „nas” przekonad, że wszystko to odpowiada prawdzie.

Nie mam pojęcia, kto to był „my” i w czyim imieniu występował.

Rozzłościło mnie to wszystko i zacząłem mied dośd tego pomyleoca, gdyż nabrałem pewności, że
bronił z uporem swojej tezy, chod była fałszywa i że przekonywanie takich ludzi jest zwykłą stratą
czasu.

Ze względu na przyjaźo, jaka nas łączyła z księdzem Moretti, który go do nas przyprowadził, znosiłem
jeszcze przez pewien czas obecnośd dominikanina, a gdy wreszcie nas opuszczał, odprowadziłem go
do drzwi. Gdy z kolei również za Morettim drzwi się zamknęły, popatrzyliśmy z Maurinem na siebie
w milczeniu, po czym mój kolega powiedział:

- Wredny typ.
- Tak - odpowiedziałem.

Miałem również w innych okolicznościach spotkad jednego z tych duchownych, którzy zdają się
bardziej zajmowad określoną polityką, niż zbawieniem dusz, co - moim zdaniem -powinno byd ich
główną troską.

Pewnego dnia zatelefonowano do mnie z wydziału informacji gabinetu ministra z zapytaniem, czy
zgodzę się napisad artykuł do czasopisma „La Nef” - którego redaktorem naczelnym była pani Lucie
Faure. - Chodziło o numer specjalny, miał on byd poświęcony francuskiej broni atomowej.
Poszczególne artykuły miały wyrażad stanowisko za i przeciw produkcji tej broni. Odpowiedziałem, że
zgadzam się pod warunkiem, że podpiszę pseudonimem, Charles Ledard, skądinąd dośd przejrzystym,
gdyż było to jedno z mych nazwisk konspiracyjnych, które znało wiele osób.

W trakcie przygotowania artykułu niespodziewanie otrzymałem bilecik od pani Faure z prośbą


o przyniesienie artykułu następnego dnia, gdyż sprawa jest pilna.

Udałem się do redakcji czasopisma, gdzie pani redaktor przyjęła mnie bardzo uprzejmie. Byłem tam
tylko kilka chwil, a wychodząc, ku memu wielkiemu zdziwieniu spotkałem w przedpokoju
dominikanina w uroczystym habicie, który miał właśnie byd po mnie przyjęty. Był to jeden z naszych
przeciwników, który również przygotował artykuł do numeru specjalnego, pod hasłem: „bomba -
nigdy!”

Muszę przyznad, iż zdenerwowała mnie ta wojująca postawa polityczna duchownego, gdyż nigdy nie
sądziłem, że może on spełniad taką rolę. Uważałem zawsze za całkowicie normalne, gdy nie zgadzano
się z nami i zwalczano nasze poglądy. Komuniści, na przykład, nie popierali tworzenia francuskiej
broni jądrowej i uważałem za zupełnie naturalne, że na płaszczyźnie politycznej ich przywódcy
zwalczają nasz punkt widzenia. Podobnie uważałem jeśli chodzi o niektórych „Europejczyków” lub
„Atlantydów”, którzy sądzili, iż własne uzbrojenie jądrowe przyczyni się do wzrostu nacjonalizmu.

Usiłowałem oczywiście wykazad, że ich argumenty nie były przekonywające, ale traktowałem ich jako
przeciwników godnych szacunku.

Natomiast nie uważałem za właściwe, aby politycy nakładali szaty duchowne, które wszyscy powinni
szanowad, gdyż oznaczają, że ci, którzy je noszą, stoją ponad sporami życia codziennego. Jeżeli tak nie
jest, należy rozumied, że duchowni są zwykłymi ludźmi i ich sutannie nie należy się szczególny
szacunek.

O sprawie tej dowiedzieli się oczywiście wszyscy oficerowie rezerwy broni specjalnych. Jakiś czas
potem odbył się w Bourges zorganizowany dla nich kurs doskonalenia. Dla urozmaicenia monotonii
zajęd składających się głównie z wykładów, dwiczeo teoretycznych i obliczeo opadów
promieniotwórczych, przewidziano strzelanie z pistoletu maszynowego, biorąc pod uwagę, że oficer
powinien byd zawsze przygotowany do obrony swej jednostki lub sztabu.

Każdy uczestnik wystrzelał jeden magazynek, przy czym strzelanie było konkursowe. Pierwsze miejsce
zajął major Moretti, jezuita, który popierał nasze poglądy. Zwyciężył on z doskonałym wynikiem -
dwadzieścia osiem trafieo na trzydzieści pocisków, wystrzelonych do sylwetki na odległośd
pięddziesięciu metrów. Wszyscy składali mu gratulacje, gdy rozległ się w tłumie głos jakiegoś
żartownisia:
- Tylko dlatego dwadzieścia osiem, że sylwetka jest czarna. Gdyby była biała, siedziałoby w niej
trzydzieści pocisków.

Tak to, w sposób bynajmniej nie złośliwy, użyto sobie na tych kilku dominikanach, należących do
naszych najzacieklejszych, przeciwników.

Pierwsze oznaki ewolucji w kierunku wojskowej polityki jądrowej.


Budżet na rok 1954

Od pierwszych dni stycznia 1954 roku spotykałem często pułkownika Stagnaro, przygotowującego
referat dla ministra René Plevena uzasadniający wysokośd budżetu wojskowego na rok 1954. W
okresie, gdy dyskusje nad budżetem odbywały się z ciągłym opóźnieniem, omawianie bieżącego
budżetu w Zgromadzeniu Narodowym miało nastąpid w marcu. Z tego, co mówił Stagnaro,
wywnioskowałem, że René Pleven, zapewne pod wpływem informacji, jakie mu przedstawiliśmy, był
obecnie przekonany, iż problem dojrzewał i że trzeba przynajmniej przestudiowad go bliżej przed
powzięciem ostatecznej decyzji, która byd może nabierała już w umyśle ministra kształtów
pozytywnych. Uważał więc, że należy przedsięwziąd na razie środki w pewnym sensie zachowawcze
i rozpocząd przygotowanie opinii do postawienia tego problemu. Tego roku jednak nie posunął się do
otwartego poparcia sprawy narodowego uzbrojenia jądrowego i do jej wsparcia „ogniem swej
ciężkiej artylerii”.

Jego wystąpienie w parlamencie było zgodne z tym nastawieniem. Oto, co powiedział René Pleven,
przemawiając w parlamencie 17 marca 1954 roku:

„Przede wszystkim nasze naukowo-badawcze prace wojskowe - podkreślam wojskowe - dotyczące


zagadnieo atomowych, nie mogą jeszcze zostad dofinansowane w takim stopniu, jak byśmy sobie
życzyli. Sądzę, że w nadchodzących miesiącach, a w każdym razie przed przygotowaniem budżetu na
rok 1955, rząd zbada dokładnie całokształt zagadnieo związanych z produkcją broni jądrowej dla kraju
wielkości Francji.

Nie chciałbym jednak pozostawid Zgromadzenia pod wrażeniem, że nie interesujemy się
w dostatecznym stopniu tymi pracami badawczymi lub kierunkami prac Komisariatu Energii
Atomowej. Nie można jednak rozpocząd w wojsku poważnych prac badawczych w dziedzinie
jądrowej, dopóki nie będą spełnione niektóre wstępne warunki, jak: wyszkolenie personelu,
produkcja surowców oraz opracowanie metody produkcji broni.

W ciągu trzech ostatnich lat pewna liczba kadry dowódczej i inżynieryjno-technicznej z trzech
rodzajów sił zbrojnych, Zarządu Materiałów Wybuchowych i Służby Zdrowia otrzymała przeszkolenie
w zakresie energii jądrowej i odbyła staż w Komisariacie Energii Atomowej. Liczba specjalistów jest
jednak jeszcze niestety zbyt ograniczona, a ich werbunek napotyka trudności z powodu braku
warunków do pełnienia wojskowej służby zawodowej, o czym mówił przed chwilą generał Billotte.

Jeśli chodzi o podstawowy surowiec, prace badawcze i konstrukcyjne nie pozwolą jeszcze
Komisariatowi Energii Atomowej dostarczyd go w ilości wystarczającej na przewidziany termin;
dlatego postulowałem, że dopiero poczynając od budżetu na rok 1955 - podkreślam słowo
„poczynając” - problem będzie mógł byd zbadany dogłębnie i że będzie można określid dokładnie
wysokośd niezbędnych kredytów przydzielonych w ramach ogólnego budżetu resortu obrony bądź
tytułem dofinansowania Komisariatu Energii Atomowej”,

Oświadczenie to miało dla mnie kapitalne znaczenie, z dwóch powodów:

 Pierwszy raz - o ile mi wiadomo - osobistośd oficjalną uczyniła wyraźną aluzję do decyzji, jaką
powinna podjąd Francja, aby stworzyd własną broo jądrową, oraz do konkretnych już
podjętych kroków, mających na celu wprowadzenie w życie tej decyzji.
 Oświadczenie ministra zostało przyjęte z wielkim spokojem i nie wywołało burzy, jaką
przewidywali niektórzy politycy w chwili, gdy zacznie się o nich mówid publicznie. Wynika
z tego, że nie należało obawiad się komplikacji z powodu rzekomej wrogości opinii
parlamentarnej, odnośnie do koncepcji uzbrojenia nuklearnego.

Ten drugi wniosek nasunął się nam już w przeddzieo, przy okazji przemówienia, z którym wiąże się
zabawny incydent, zapewne wyjątkowy w historii Zgromadzenia.

W trakcie współpracy ze Stagnaro odniosłem wrażenie, że postawa ministra jest sprecyzowana, lecz
ostrożna. W głębi ducha rozumiałem go. Nie sądziłem więc, że już teraz zrobi głośną reklamę
„francuskiej bombie atomowej”, pobudzając opinię publiczną przedstawionymi szczegółami
problemu. Wobec tego zredagowałem dokument zestawiając wszystkie fundamentalne elementy,
jako bazę tego, o czym trzeba będzie mówid w Zgromadzeniu, wykorzystując okazję debaty
budżetowej. Rozpocząłem też poszukiwania deputowanego, który zechciałby, rozwijając
argumentację zaczerpniętą z mego dokumentu, stad się na trybunie mecenasem naszej sprawy bez
zahamowao i ostrożności zrozumiałej u ministra. Niestety, znałem tylko bardzo niewielu członków
parlamentu i szybko spostrzegłem, że nawet wśród sympatyków naszej idei nie znalazłbym nikogo,
kto byłby skłonny wkroczyd na tą arenę dzikich bestii, aby bronid publicznie naszych poglądów.

W owym czasie jadałem często obiady z generałem rezerwy Gilliot, wówczas posłem z departamentu
Meuse. Miałem bardzo wiele szacunku dla niego, jako wspaniałego żołnierza dwóch wojen
światowych; działał w Ruchu Oporu, był wywieziony do obozu i zakooczył karierę wojskową w 1947
roku jako generał korpusu, komendant wojskowy Metzu i dowódca 6 Okręgu Wojskowego.

Generał Gilliot to człowiek bardzo prawy, szczery, inteligentny i bezpośredni, nie wahający się mówid
prawdy w oczy; w sumie człowiek wybitny i jednocześnie sympatyczny.

Był to również z pewnością doskonały deputowany, bardzo sumienny i rozsądny; mimo to nie
umieściłbym go - niech mi pozwoli powiedzied to z wielkiej przyjaźni - wśród krasomówców uznanych
przez parlament, z tego prostego powodu, że jak mi wiadomo, nigdy tam jeszcze nie uważał za
stosowne przemawiad.

Jednakże, gdy siedzieliśmy przy stole i przedstawiłem mu wszystkie daremne próby znalezienia
rzecznika mych idei, generał, który znał bardzo dobrze moje poglądy, zaproponował, że wystąpi w tej
sprawie. Ofertę jego przyjąłem z wdzięcznością i wręczyłem mu dokument, który przebiegł wzrokiem,
a chowając go potwierdził, że mogę na niego liczyd.

Jego wystąpienie było wyznaczone na 16 marca. Chętnie poszedłbym go posłuchad, ale od dawna
zrezygnowałem z uczęszczania do Zgromadzenia Narodowego, stwierdziwszy, iż w związku ze
sposobem pracy Izby Deputowanych w owym czasie, nigdy nie mogłem byd obecny wtedy, gdy
toczyły się debaty, których chciałbym posłuchad. Trafiałem natomiast na zupełnie inne sprawy, jak
polityka w Algierii lub ustawodawstwo dotyczące palenia orzeszków - kwestie, które w owym czasie
znajdowały się całkowicie poza sferą moich zainteresowao.

Pozostałem więc w biurze, umówiwszy się uprzednio na kolację z generałem Gilliot, który miał mi
opowiedzied o z góry przewidywanych hałaśliwych reakcjach na jego przemówienie.

Gdy wieczorem zastałem generała w restauracji i zapytałem jak się sprawy mają, odrzekł, że był
zmuszony zrezygnowad z wystąpienia. Przez chwilę byłem ogromnie rozczarowany, gdyż pomyślałem,
że jeżeli człowiek tak odważny i niezależny zawahał się z obawy przed reakcją Zgromadzenia, to już
nigdy nie znajdziemy innego. Ale wcale nie o to chodziło.

„Oto, co się zdarzyło - powiedział generał. - Przyszedłem na posiedzenie jakiś czas przed moim
wystąpieniem i właśnie czytałem sobie spokojnie paoski dokument, aby przygotowad się do zabrania
głosu. Jakiś mówca przemawiał; słuchałem tylko jednym uchem, gdy nagle... do stu piorunów!
Przecież ten facet właśnie mówi to, co ja miałem powiedzied! Rzeczywiście, słuchając uważniej,
upewniłem się, że to prawda; mówca, niejaki Pierre André, po prostu wygłaszał moje przemówienie!
Ponieważ więc byłoby nieprzyzwoicie wypowiadad się powtórnie na ten sam temat, kazałem się
skreślid z listy mówców”.

Byłem całkowicie oszołomiony i bardzo zakłopotany, gdyż generał Gilliot mógł pomyśled, że
wpakowałem go w tę ośmieszającą sytuację, dając umyślnie dokument innemu deputowanemu
i prosząc o wystąpienie. Ale generał, filozof i człowiek dobroduszny, ani przez chwilę mnie nie
podejrzewał i biorąc sprawę z dobrej strony, potraktował ją żartobliwie.

Jednakże następnego dnia rano przeprowadziłem dochodzenie. Nici sprawy biegły do pewnego
majora z gabinetu generała Blanc. Dałem mu mój dokument, a ten, znając pana André,
deputowanego z departamentu Meurthe-et-Moselle, jako osobę sprzyjającą naszym poglądom,
uważał za stosowne wręczyd mu dokument. Pierre André, zdecydowawszy z własnej inicjatywy
przemówid w Zgromadzeniu na rzecz narodowej polityki atomowej, włączył myśli przewodnie
dokumentu do swego przemówienia i zakooczył wnioskiem jasnym i sprecyzowanym:

„Bez broni jądrowej Francja stanowi ponętną zdobycz, praktycznie pozbawioną obrony i narażoną na
powietrzne ataki atomowe - albo też jest sojusznikiem drugorzędnym.

Jeżeli mamy odzyskad nasze miejsce w świecie, oraz dla zachowania pokoju, niech pan wyposaży nasz
kraj, panie ministrze, w broo nowoczesną i w ten sposób nada nową treśd służbie wojskowej, aby
nasza młodzież koocząca szkoły wybierała ten zawód; proszę też tak rozporządzid funduszami na
obronę narodową, żeby zlikwidowad pewne bezużyteczne starocie na rzecz nowoczesnego
uzbrojenia, lotnictwa i broni atomowej”.

Szczególnie interesujące było to, że jego przemówienie nie wywołało okrzyków oburzenia, wrzawy
czy trzaskania pulpitami. Sprawozdanie z posiedzenia zamieszczone w „Journal Officiel”23 jako jedyną
reakcję Izby stwierdziło „oklaski na skrajnej prawicy, na prawicy oraz na licznych, ławach w centrum

23
„Dziennik Ustaw” zawierający również sprawozdania z obrad parlamentu (tłum.).
i na lewicy”. Świadczyło to wyraźnie, że narodowa broo atomowa nie jest dla opinii ową parszywą
owcą, jak niektórzy uważali, lub jak obawiali się inni, aby się nią nie stała.

Ponadto warto odnotowad, że „Journal Officiel” wyliczając oklaski potwierdza to, co już uprzednio
stwierdziliśmy, a mianowicie, że na wszystkich ławach poselskich znajdą się ludzie, którzy rozumieją
wstrząs, jakim było pojawienie się broni jądrowej w świecie współczesnym. Zapewne, w środowisku
lewicowym była większośd ludzi, którzy wówczas ze względów ideologicznych zwalczali ten rodzaj
broni, a ponieważ nie mogli oczywiście występowad przeciw uzbrojeniu jądrowemu Amerykanów,
Rosjan czy Anglików, gdyż ci nie liczyli się z ich protestami, więc protestowali ile wlezie przeciw broni
francuskiej. Inni sądzili, że wysiłek na rzecz francuskiej broni jądrowej zaszkodziłby wytwarzaniu
energii jądrowej dla celów pokojowych, uszczuplając środki finansowe. Było to z gruntu fałszywe; jak
już wspominałem, środki potrzebne na uzbrojenie jądrowe czerpano by nie z cywilnego budżetu
atomowego - zresztą dośd skromnego - lecz z budżetu sił zbrojnych, stanowiącego pewien odsetek
dochodu narodowego.

Natomiast łatwo było przewidzied, że rozwój francuskiego uzbrojenia jądrowego, zwiększając


w znacznym stopniu środki infrastruktury atomowej naszego kraju, przyspieszy postęp i rozwój tego,
co nazywa się potocznie „atomem cywilnym”, w przeciwstawieniu do „atomu wojskowego”, podczas
gdy oba te „atomy” powinny w sposób naturalny wzajemnie się wspierad.

Wśród popierających nas deputowanych i polityków było wielu członków partii socjalistycznej, którzy
byli świadomi nieuchronności takiego rozwoju sprawy.

16 marca 1954 roku po raz pierwszy usłyszałem nazwisko pana André, który przypadkowo poparł me
idee, chod go o to nie prosiłem. W rezultacie zawarliśmy znajomośd i w pewnym sensie nawiązaliśmy
współpracę. Przekazywałem mu informacje nie stanowiące tajemnicy, lecz pożyteczne dla
propagowania francuskiej broni atomowej. Pan André był zdecydowanym przedstawicielem prawicy,
lecz okolicznośd ta nie stanowiła przeszkody, gdyż nasze stosunki ograniczały się do spraw związanych
z atomem. Następnie, gdy w momencie bardzo trudnym dla kraju byłem naczelnym dowódcą w
Algierii, Pierre André, który wówczas sprzyjał „Algierii francuskiej”, napisał do mnie obszerny list,
czyniąc mi wyrzuty z powodu przestrzegania linii politycznej rządu. Nie mogłem mu odpowiedzied nie
informując go o szeregu spraw dotyczących problemu algierskiego, których nie powinien był znad
i które zresztą zapewne by go nie przekonały. Z tych względów nie odpowiedziałem na wspomniany
list i żałuję, iż nasze kontakty się urwały.

Jeśli chodzi o rozwój naszego uzbrojenia jądrowego, Pierre André odegrał niewątpliwie ważną rolę
propagując jego podstawowe koncepcje. Był nawet do tego stopnia zaangażowany w tę dziedzinę, że
bronił niekiedy zbyt gwałtownie tez, które mógłby przeforsowad łatwiej, gdyby podchodził spokojniej
do rzeczy. Sposób, z jakim bronił naszego programu wskazywał, że usiłował go traktowad jako
prawicowy. W istocie rzeczy program ten interesował w równym stopniu wszystkie partie, działające
z pozycji obrony kraju i jego niepodległości.

W sumie pan Andre działał z korzyścią dla sprawy, informując opinię publiczną. Dane podstawowe,
które podał z trybuny Zgromadzenia Narodowego, informujące o pożytku z broni jądrowej
i możliwościach jej produkowania były z lepszym skutkiem rozpowszechniane, poznane
i przyswojone, niż gdyby ukazały się, podpisane przez nieznanych pułkowników i majorów,
w poważnych czasopismach, lecz tak specjalistycznych, że czytanych najczęściej tylko przez
fachowców.

Przemówienie pana André wywołało w pewnym sensie efekt kamienia rzuconego do kałuży
przeciwników narodowej broni jądrowej, którzy opierali się dotychczas na ogólnikach, w rodzaju:
uzbrojenie jądrowe nie mieści się w granicach możliwości finansowych Francji; zrealizowanie
programu tego uzbrojenia pociągnęłoby za sobą nadmierne zużycie energii elektrycznej, itp.
Natomiast Pierre André oznajmił publicznie, że za osiemdziesiąt miliardów starych franków uzyska się
bomby atomowe w ciągu pięciu lat. Jeżeli ta informacja była tylko w przybliżeniu dokładna, obaliła
wszystkie poprzednie zastrzeżenia oparte na rzekomej niemożności francuskiej, gdyż 80 miliardów
stanowiło tylko małą, drobną cząstkę budżetu sił zbrojnych. Można było zakwestionowad wielkośd
sumy ogłoszonej przez pana André, ale nikt nie usiłował tego uczynid wśród rozlicznych reakcji, jakie
wywołało wystąpienie naszego rzecznika.

W ten sposób na przykład biuletyn informacyjny wydawany przez syndykaty CGT24 i CFTC25 z Saclay i
Chatillon, w owym czasie przeciwstawiające się zaciekle polityce uzbrojenia jądrowego, który
zawierał sprawozdanie z zebrania w dniu 13 kwietnia, przyznał nam słusznośd, pisząc w punkcie III:

„III. - Czy z technicznego punktu widzenia jest możliwe produkowanie bomb atomowych bez
nadmiernego obciążenia Francji? Liczby cytowane przez deputowanego Pierre André nie były
nieuzasadnione: za 80 miliardów można wyprodukowad od czterech do pięciu bomb rocznie. Ale:

 wymagad to będzie długiego czasu; w najlepszym razie pierwszą bombę można


wyprodukowad dopiero w 1958 roku, a produkcję seryjną rozpocząd w 1959 lub 1960 roku;
 zaszkodzi to produkcji cywilnej, gdyż posiadany zapas plutonu zostanie przeznaczony dla
wojska;
 nie wiadomo, czy Francja ma dostateczną ilośd personelu wyspecjalizowanego (Anglia
uskarża się na zbyt małą liczbę pracowników naukowych);
 rząd będzie dążyd nieuchronnie do dalszych, doskonalszych osiągnięd (na przykład bomba
wodorowa), poświęcając na uzbrojenie jądrowe coraz większe sumy, które obciążą kraj; ten
nieproduktywny wysiłek byłby katastrofalny dla naszej gospodarki, należałoby się też
obawiad zaniku badao naukowych”.

Dokument ten sprawił mi wielką satysfakcję, gdyż dowiódł, że opozycja nie posiadała poważnej bazy
naukowej. Nasze dane liczbowe zostały uznane i zastrzeżenia o totalnej niemożności okazały się
bezpodstawne. Następne przewidywane terminy były nawet krótsze od oszacowanych przez nas.
Wreszcie zastrzeżenie o „plutonie dla wojska” nie miało sensu, gdyż w owym czasie nie istniała żadna
możliwośd wykorzystania plutonu dla celów cywilnych, a w przyszłości produkcja tej substancji
z pewnością ulegnie takiemu zwiększeniu, że będzie mogła bez większych trudności zaspokoid
potrzeby cywilne, które się wyłonią, oraz wojskowe w trakcie realizacji.

Jednym słowem, zastrzeżeo wobec broni jądrowej nie można już było przyjąd z wojskowego punktu
widzenia. Pozostały więc tylko ideologiczne lub nieistotne i błędne, jakie wyłaniają się stale i polegają
na przeciwstawieniu zastosowao wojskowych cywilnym; ich absurdalnośd była oczywista, gdyż

24
Powszechna Konfederacja Pracy (tłum.).
25
Francuska Konfederacja Pracowników Chrześcijaoskich (tłum.).
właśnie z budżetu wojskowego - jak już kilkakrotnie wspomniałem - miała byd realizowana, w miejsce
przestarzałych rodzajów uzbrojenia, broo jądrowa, przystosowana do nowoczesnych wymogów.

Argumentacja o niedostatecznej liczbie naukowców była wyrazem owej zarozumiałości specjalistów


z określonej dziedziny, którzy uważają się za jedynych, zdolnych do jej uprawiania. Było jasne, iż
w dniu, w którym szeroki program jądrowy będzie potrzebował naukowców i zaoferuje im pracę,
będzie można przyciągnąd młodzież kształcąc ją według przewidzianego programu a nawet
przekwalifikowad oficerów i inżynierów z innych działów techniki.

Jest jednak takie bardzo rozpowszechnione dziwactwo - uważad się za jedynego znawcę w swojej
specjalności. W tym samym czasie piloci z Kanału Sueskiego twierdzili, że bez nich żaden statek nie
przepłynie tą ważną drogą morską. Gdy ich pożegnano, ruch odbywał się bez nich równie dobrze, jak
przedtem i w tym samym tempie. Nasi naukowcy nie potrzebowali się niepokoid: sam apel o rozległy
program wystarczyłby, aby stworzyd dostateczną liczbę stanowisk w dziedzinie atomowej; nie
należało tu przewidywad żadnych poważniejszych problemów. Tak zresztą się stało.

Wiele artykułów, listów i różnych sprawozdao atakowało oświadczenie Plevena. Dłuższe i mniej
jasne, niż cytowany biuletyn związkowy, w zasadzie jedynie rozwadniały prawdę.

Już tylko sentymenty i obiekcje polityczne mogły wstrzymad program jądrowy - który stopniowo
zaczynał konkretyzowad się w umysłach osób odpowiedzialnych za naszą obronę narodową. Z tego
punktu widzenia dni 16 i 17 marca 1954 roku stanowią kamieo milowy w historii naszych broni
specjalnych; zostały one bowiem w tych dniach wprowadzone - wprawdzie ostrożnie i dyskretnie -
ale oficjalnie i publicznie, do parlamentu. Ministrowie i posłowie nie będą mogli odtąd ignorowad
problemu. Pewnego dnia, tak czy inaczej, będą musieli go rozwiązad.

W gruncie rzeczy, zanim zostanie on oficjalnie i ostatecznie rozwiązany, będzie stopniowo


realizowany w praktyce, gdyż instytucje przygotowujące rozwój naszych sił zbrojnych już
podejmowały wstępne środki, w ramach kredytów przyznanych na całokształt badao, bez
umieszczania ich w sprecyzowanych i zatwierdzonych planach, stanowiących oddzielną pozycję
w budżecie.

Ponadto, gdy powszechna wrogośd - rzeczywista lub pozorna - wobec narodowego uzbrojenia
jądrowego znacznie zmalała, coraz więcej osób zaczęło się nim interesowad - początkowo nieśmiało,
jakby mimochodem, później w sposób coraz bardziej jawny, wreszcie bez najmniejszego wahania.

Wśród tych spóźnionych pomocników zwycięstwa było wielu takich, którzy niedawno jeszcze
nazywali nas wizjonerami i oskarżali o igranie z ogniem. W 1960 roku nie zabraknie „ojców bomby
atomowej”, tak jak w 1945 roku nie brakowało partyzantów.

Plan K-103

Od początku roku 1954 podejmowane były praktyczne przedsięwzięcia pozwalające na rozpoczęcie


wojskowych badao w dziedzinie jądrowej. My, w naszym małym sztabie, ustaliliśmy wszystkie prace,
które należało wykonad dla zrealizowania prototypu bomby jądrowej i razem z kapitanem Maurinem
opracowaliśmy odpowiedni dokument. W kwietniu 1954 roku dowiedziałem się od Stagnaro, że
minister obrony Pleven miał zasięgnąd u trzech sekretarzy stanu - sił lądowych, powietrznych
i morskich - ich opinii na temat programu jądrowego. Musieliśmy więc szybko zakooczyd nasz plan,
stanowiący pierwszy szacunek potrzeb związanych z wykonaniem programu minimum, który
powinien byd zrealizowany w ciągu pięciu lat, aby pozwolid Francji na zajęcie miejsca wśród
mocarstw atomowych.

Plan ten, po określeniu niezbędnych warunków, bez których zapewnienia nie dałoby się zrealizowad
przedsięwzięcia, analizował główne problemy, poczynając od wojskowych badao atomowych,
a mianowicie:

 powołanie odpowiedniej organizacji,


 utworzenie i wyposażenie zakładów badawczych,
 rekrutacja i szkolenie personelu,
 określenie stałych danych, niezbędnych do obliczeo i projektów,
 określenie tempa dostaw plutonu.

W dziedzinie organizacyjnej projekt proponował utworzenie wydziału wojskowego w Komisariacie


Energii Atomowej, podlegającego pod względem technicznym Komisariatowi, natomiast pod
względem programów i kredytów ministrowi obrony. Bardzo podobne rozwiązanie zawierał projekt
ustawy zgłoszony w czerwcu 1956 roku do Rady Republiki, zmierzający do utworzenia oddziału
wojskowego w ramach Komisariatu. Propozycję tę przedstawili w imieniu Komisji Obrony Narodowej
pp. Edgar Pisani i Maupeou.

Często miałem okazję konsultowania tych dwóch senatorów i w uzasadnieniu motywów projektu
ustawy można znaleźd syntezę doktryny Dowództwa Broni Specjalnych, ujętą tymi samymi słowami,
za których pomocą jej poszczególne elementy były publikowane uprzednio.
Propozycja ta nie została zatwierdzona. W praktyce od kooca 1954 roku dla prowadzenia pierwszych
prac badawczych przyjęto rozwiązanie, zawierające w zalążku przyszłą organizację. Była ona
w ogólnym zarysie taka sama, jaką zaproponowaliśmy, z tą znaczną jednak różnicą, że oddział
wojskowy, który nazywał się początkowo Biurem Studiów Ogólnych, potem Departamentem Nowej
Techniki, wreszcie Dyrekcją Zastosowao Wojskowych Komisariatu Energii Atomowej, był całkowicie
włączony do Komisariatu. Ten ostatni stał się przedsiębiorcą pracującym dla wojska. Fundusze
przekazywano mu przez Ministerstwo Obrony w postaci kontraktów na przeprowadzenie prac
badawczych lub dostaw. Wynikało z tego to, czego staraliśmy się uniknąd, tzn. wojsko miało tylko
dośd ogólnikową kontrolę sposobu wykorzystania funduszów przekazywanych Komisariatowi. Myślę,
że proponowana przez nas organizacja była lepsza od tej, którą wprowadzono i rozwijano od 1954
roku.

Istniała też inna możliwośd, popierana przez szereg osób, a polegająca na ominięciu Komisariatu
i włączeniu spraw dotyczących badao i produkcji atomowej do Zarządu Studiów i Produkcji
Uzbrojenia. Dałoby to wprawdzie władzom wojskowym całkowitą kontrolę nad działalnością dla
potrzeb sił zbrojnych, ale niestety Zarząd nie dysponował niezbędną infrastrukturą, zwłaszcza
materiałami rozszczepialnymi.

Opracowanie planu noszącego kryptonim K-101 zostało zakooczone w pierwszych dniach maja 1954
roku. Maurin, który w tym czasie cierpiał na atak lumbago, pracował nad nim w łóżku, gdyż chciałem
go doręczyd sekretarzowi stanu sił lądowych jak najszybciej, aby miał czas na przestudiowanie go,
zanim minister obrony zapyta o jego punkt widzenia.

Doręczyłem mu projekt planu 7 maja, zaś 20 maja minister poprosił go o wyrażenie opinii.

Tymczasem, w miarę jak posuwaliśmy się naprzód w pracy badawczej, nasz plan zmieniał się
w szczegółach. Rezultat pracy obecnie pod kryptonimem plan K-103 wręczyłem 13 czerwca
generałowi Guillaume, szefowi Sztabu Generalnego, po przedyskutowaniu w gronie wszystkich
specjalistów atomowych sił zbrojnych, zebranych na kolokwium pod moim przewodnictwem 10
czerwca w sali konferencyjnej Wyższej Szkoły Wojennej.

Ponieważ wielu z tych specjalistów zostało członkami ekipy Komisariatu Energii Atomowej, która
otrzymała później zadanie przeprowadzenia pierwszych prac badawczych w dziedzinie broni
jądrowej, staje się jasne, że plan K-103 wywarł istotny wpływ na organizację tych badao.

26 października minister uczynił nowy krok naprzód, tworząc Komisję Zastosowao Wojskowych
Energii Atomowej, która zresztą nie zebrała się ani razu. Następnym posunięciem było powołanie
Komitetu Materiałów Wybuchowych, którego byłem członkiem, wyłonionego ze wspomnianej
komisji. Przewodniczącym został generał Crépin.

Dowiedziawszy się o tej decyzji, generał Blanc niezbyt optymistycznie ocenił dalszy bieg spraw.
Uważał, że był to sposób topienia ryby w wodzie i zastępowania czczą gadaniną działalności, którą
mogło i powinno bezpośrednio prowadzid utworzone przez niego Dowództwo Broni Specjalnych,
będące - jego zdaniem - znacznie lepiej przygotowane do prowadzenia badao jądrowych, niż komisje
składające się z ludzi nowych.

Komitet Materiałów Wybuchowych nie zdziałał nic nowego. Miał jednak, a raczej jego
przewodniczący, zasługę umieszczenia w budżecie na rok 1955 sumy umożliwiającej zapoczątkowanie
realizacji programu jądrowego. Od tego momentu następowały coraz liczniejsze przedsięwzięcia
praktyczne.

W grudniu 1954 roku utworzono Biuro Badao Ogólnych Komisariatu Energii Atomowej, którego
zadaniem było organizowanie i przeprowadzenie pierwszych badao w dziedzinie energii jądrowej. Na
czele biura stanął pułkownik Buchalet i kierował nim do 1 kwietnia 1960 roku, tzn. jeszcze półtora
miesiąca po eksplozji naszej pierwszej bomby.

20 maja 1955 roku minister pełnomocny w Prezydium Rady Ministrów, któremu podlegał Komisariat
Energii Atomowej, minister obrony, minister finansów i spraw gospodarczych podpisali protokół,
który przewidywał, że Komisariat Energii Atomowej zrealizuje program obejmujący zbudowanie
w latach 1955-1957 trzeciego reaktora grafitowego i zakładu obróbki chemicznej plutonu,
produkującego materiały rozszczepialne dla przyszłego wspólnego programu.

W październiku 1955 roku utworzono, na moją propozycję, Wojskową Szkołę Specjalizacji Atomowej
w Lyonie. Zadanie jej zorganizowania i nadzorowania powierzono mnie. Szkoła miała dwa wydziały:

 Wydział Naukowy - którego zadaniem było przeszkolenie w ciągu roku poborowych


z dyplomem fizyka lub absolwentów renomowanych szkół wyższych w zakresie fizyki i chemii
jądrowej. W drugim roku służby mieli oni byd oddani do dyspozycji Dyrekcji Zastosowao
Wojskowych Komisariatu Energii Atomowej, brakowało bowiem techników atomowych,
wówczas dośd rzadko spotykanych w kraju.
 Wydział Techniczny - miał przygotowywad oficerów wyspecjalizowanych w problematyce
skutków wybuchów jądrowych i związanych z tym środków zapobiegawczych, celem
wykorzystania ich w czasie prób z bronią jądrową.

13 lutego 1956 roku sprawy były na tyle zaawansowane, iż można było myśled o próbach z bronią.
Doświadczenia miały byd przeprowadzone wspólnie przez rodzaje wojsk, które posiadają
odpowiednie poligony, a także możliwości operacyjne i logistyczne, oraz przez Komisariat, który miał
byd głównym eksperymentatorem bomby.

Utworzono mieszaną grupą doświadczeo specjalnych i powierzono mi jej przewodniczenie.


Natychmiast zaczęliśmy studiowad zagadnienia związane z pierwszymi doświadczeniami.

W lutym 1956 roku minister obrony, Bourgès-Maunoury, utworzył „Gabinet Uzbrojenia”, którego
głównym zadaniem była realizacja wojskowego programu jądrowego. Generał Lavaud, ten sam, który
mi zdmuchnął sprzed nosa stanowisko szefa Zarządu Technicznego Sił Lądowych w 1950 roku, znów
zajął miejsce, do którego pretendowałem, uważając, że mam pełne kwalifikacje do prowadzenia
sprawy rozpoczętej przed czterema laty i od tego czasu dojrzewającej pod naszym okiem. Jednakże
z generałem Lavaud, którego znałem od dawna, zgadzałem się doskonale i chociaż nie otrzymałem
stanowiska, obejmującego działalnośd „atomową” zarówno w ramach Komisariatu jak i sił zbrojnych,
nie zostałem też ograniczony do roli wykonawcy i mogłem nadal zajmowad się aspektem taktycznym
i strategicznym broni jądrowej, co bardzo mi się później przydało. Generał Lavaud był świetnym
pośrednikiem między ministrem i kierowanym przeze mnie zespołem wojskowym. Było mi zawsze
bardzo przyjemnie pracowad pod rozkazami tego inteligentnego, dokładnego i uczciwego człowieka.

Pomijając sprawy personalne, utworzenie „Gabinetu Uzbrojenia” dowiodło, że minister obrony


przywiązuje wielkie znaczenie do zrealizowania programu jądrowego, jeszcze niedostatecznie
określonego, który jednak konkretyzował się z dnia na dzieo; a „senne marzenie”, jakim był jeszcze
trzy lata temu, wyraźniej się urzeczywistniało.

W maju 1956 roku Biuro Badao Ogólnych Komisariatu Energii Atomowej, do którego
odkomenderowałem wielu oficerów-specjalistów atomowych, aby pomogli utworzyd z niego
komórkę naukowo-badawczą - powiększa się, stabilizuje i staje się pod nazwą jeszcze zakamuflowaną
wydziałem nowej techniki Komisariatu.

Rok 1956 zakooczył się dwoma ważnymi wydarzeniami:

30 listopada minister obrony i sekretarz stanu do spraw atomowych w Prezydium Rady Ministrów
podpisali nowy protokół, który zastąpił dawny, z 1955 roku i nakreślił pięcioletni na lata 1957-1961.
Zgodnie z tym protokółem, Komisariat podejmuje się wykonania prac wstępnych: przygotowania
strony naukowej doświadczeo z bronią atomową, dostarczenia plutonu, realizowania ewentualnych
decyzji rządu dotyczących wykonania prototypów broni jądrowej i przeprowadzenia doświadczalnych
wybuchów jądrowych. Ponadto Komisariat podjął badania w przedmiocie budowy zakładu
oddzielania uranu 235 i produkcji uranu wzbogaconego.

Wojsko ze swej strony otrzymało zadanie przygotowania doświadczeo związanych z eksplozjami


jądrowymi.
5 grudnia 1956 roku Komitet Materiałów Wybuchowych został wreszcie rozwiązany, a zadania jego
przejął Komitet Zastosowao Wojskowych Energii Atomowej pod przewodnictwem szefa Sztabu
Generalnego Sił Zbrojnych, generała Ely. Zastępcą jego został Francis Perrin. Komitet ten, którego
byłem członkiem, miał odtąd przygotowywad programy badao i realizacji zamierzeo jądrowych,
których propozycje miano następnie przedstawiad ministrowi obrony i ministrowi do spraw
atomowych, a za ich pośrednictwem - rządowi.

Tak więc pod koniec 1956 roku cel, któremu poświęciłem się od czterech lat wraz z całym zespołem,
zdawał się byd osiągnięty. Zapewne, brak było jeszcze „ostatecznej decyzji” rządu, ale wszystko
rozwijało się tak, jakby została ona już podjęta, i w taki sposób, by nie trzeba było tracid czasu, gdy
zostanie zatwierdzona ostatecznie.

Mieliśmy wszelkie powody do radości.

Alarm: projekt Euratomu!

W lipcu 1956 roku przeżyliśmy krótki okres niepokoju - alarm z powodu Euratomu.

Czytelnik zapewne pamięta, że w czasie, gdy tak modne były różne wspólnoty europejskie, istniał
zamiar utworzenia wspólnej instytucji w dziedzinie energii atomowej. W Brukseli zebrała się komisja
ekspertów i opracowała założenia wstępne układu, który miał byd przedstawiony rządom
europejskim. Rząd francuski, na którego czele stał wówczas Guy Mollet, zdecydował poddad ten
projekt pod głosowanie parlamentu, zanim jeszcze układ ostatecznie zredagowano i podpisano. W
ten sposób rząd chciał prawdopodobnie związad parlamentowi ręce, aby nie mógł on później
odmówid - jak to było w przypadku Europejskiej Wspólnoty Obronnej - ratyfikacji traktatu, po
wstępnym zaaprobowaniu jego podstawowych zasad.

Jednocześnie z poddaniem projektu Euratomu pod głosowanie w parlamencie dowiedziałem się, że


traktat zawiera dyspozycje, zgodnie z którymi sygnatariusze zobowiązują się do nieprodukowania
broni jądrowej - również doświadczalnej - oraz przewiduje się utworzenie mniej lub bardziej
kolektywnej własności materiałów rozszczepialnych, wytwarzanych przez przemysł atomowy krajów
członkowskich.

Z naszego punktu widzenia zamierzenia te były nie do przyjęcia, gdyż byłby to koniec wszelkich
możliwości posiadania narodowego uzbrojenia jądrowego.

Mieliśmy pewne podstawy, aby przypuszczad, byd może niesłusznie, ale zgodnie z logiką, że liczni
przeciwnicy naszego programu, niezależnie od powodów ich wrogości wyobrażają sobie, iż mogą
wykorzystad Euratom dla zneutralizowania bardzo silnego dążenia środowiska politycznego
i wojskowego na rzecz francuskiego uzbrojenia jądrowego. Wystarczyłoby, aby traktat o Euratomie
zabronił nam przeprowadzania eksplozji jądrowych.

Nasz niepokój był więc uzasadniony. Dyskusję w Zgromadzeniu przewidziano na połowę lipca.
Musieliśmy do tego czasu zmobilizowad w maksymalnym stopniu opinię parlamentarną.
Zaalarmowaliśmy więc deputowanych wszystkich partii, o których wiedzieliśmy, że są po naszej
stronie. Jednym z nich był Jean Crouzier, poseł z departamentu Meurthe-et-Moselle i mer miasta
Blâmont. Pan Crouzier był w gabinecie Edgara Faure'a sekretarzem stanu do spraw uzbrojenia, a ja
pełniąc funkcję dowódcy broni specjalnych - byłem zarazem szefem jego sztabu osobistego w trzech
ostatnich miesiącach 1955 roku.

Crouzier powiedział mi, że zamierza w trakcie dyskusji zabrad głos w naszej sprawie; nie miał jednak
wszystkich niezbędnych danych i prosił mnie, aby przygotowad mu plan przemówienia. Oczywiście,
uczyniłem to bardzo chętnie.

Zamierzałem zredagowad przekonywające przemówienie, pracowałem więc dwa lub trzy wieczory
nad ułożeniem w miarę możności najbardziej rzeczowych argumentów. Zacząłem od stwierdzenia
faktu, że nie przewidziano jeszcze żadnego zastosowania cywilnego energii jądrowej w postaci
nadającej się do praktycznego wykorzystania:

„Jest prawdopodobne, że mimo znacznego postępu prac, energia jądrowa dopiero za dwadzieścia lub
trzydzieści lat będzie w stanie zastąpid energię klasyczną. Energia jądrowa jest energią przyszłości, ale
dopiero przyszłości.

Natomiast w dziedzinie wojskowej rewolucja jądrowa już została dokonana: broo jądrowa stanowi
rzeczywistośd, od dziesięciu lat przewyższa wszystkie inne rodzaje uzbrojenia, chociaż uświadomiono
sobie ten fakt dośd niedawno”.

Następnie przeprowadziłem analizę rewolucyjnych przeobrażeo, jakich broo atomowa dokonała


w działaniach wojennych i położyłem nacisk na koniecznośd swobodnego jej użycia, jeżeli pragnie się
utrzymad niezależnośd wojskową:

„Należy więc stwierdzid, że siły zbrojne rzeczywiście zdolne do obrony Francji powinny mied:

 siłę atomową, niekoniecznie bardzo liczną, lecz zdolną do zapewnienia możliwości odwetu
i obrony granic, tak aby uczynid nieopłacalnym konflikt zbrojny i stawid mu czoło w wypadku,
gdyby został nam narzucony;
 siły lądowe, powietrzne i morskie, odpowiednio przystosowane, które powinny byd znacznie
lżejsze i mniej kosztowne, zarówno jeśli chodzi o wyposażenie, jak i konserwację sprzętu, od
tradycyjnych sił klasycznych”.

Kontynuowałem, wykazując możliwośd uruchomienia we Francji w okresie czterech do pięciu lat


i kosztem około 80 miliardów franków, tzn. 2% rocznego budżetu Ministerstwa Obrony, produkcji
pięciu do dziesięciu bomb jądrowych rocznie.

Udowodniłem wreszcie, że można jednocześnie produkowad broo i wytwarzad energię jądrową, oraz
że istnieje możliwośd szkolenia specjalistów.

Zakooczenie było następujące:

„Wykazałem, że Francja może, podobnie jak Wielka Brytania, wytwarzad bez większych trudności
broo jądrową. Dziś proponują nam projekt Euratomu o tzw. pokojowym przeznaczeniu.

Projekt ten zabrania nam produkowania broni jądrowej. Jego odmiana zawiera ten zakaz na czas
ograniczony, po którego upływie w zasadzie uzyskalibyśmy swobodę produkowania bomb, ale
z pewnością za późno i zapewne bez praktycznego rezultatu, gdyż nasz potencjał atomowy zostałby
zaangażowany w nieodwracalne procesy przemysłowe i mógłby zostad odbudowany tylko kosztem
dodatkowego wysiłku finansowego oraz przemysłowego i kadrowego. Najprawdopodobniej byłoby to
niemożliwe.

Euratom powinien byd przedyskutowany ze względu na jego korzyści ekonomiczno-przemysłowe.


Jednakże nie można akceptowad żadnego projektu z punktu widzenia obrony narodowej,
niepodległości kraju, jego prestiżu i siły moralnej wojska, jeżeli nie zapewnia on Francji pełnej
swobody wytwarzania broni jądrowej, potrzebnej jej dziś w równym stopniu, jak wczoraj były
potrzebne działa pod Valmy i nad Marną.

Swoboda ta powinna byd pojmowana nie jako zwykła możliwośd prawna w przyszłości lub nawet
natychmiast - ukłon symboliczny złożony ambicji narodowej - lecz jako swoboda rzeczywista,
wypływająca z takiej formuły, która nie zamyka przed Francją ostatniej szansy utrzymania się na
poziomie wielkich mocarstw i w skali swej historii”.

Byłem zadowolony z siebie i z pewnych sformułowao, które uważałem za nie do odparcia. Zobaczymy
za chwilę, co się stało z moją pracą.

Kilka dni przed debatą parlamentarną zaprosił mnie na obiad Pierre de Chevigné, który interesował
się naszą działalnością, gdy był sekretarzem stanu w Ministerstwie Obrony. Prosił mnie, aby mu
zrekapitulowad stan badao; miał również przemawiad w naszej sprawie.

Debata zaczęła się 5 lipca. Byłem na niej obecny od początku do kooca. Kilka dni przedtem, 1 lipca,
zostałem mianowany generałem brygady, a ponieważ nawet najbardziej antymilitarystycznie
nastawieni cywile mają dziwny zwyczaj przywiązywania wielkiego znaczenia do stopni wojskowych
i wyrażania oficerom starszym i generałom szacunku proporcjonalnie do tych stopni, nominacja ta
otwierała mi szerzej, niż poprzednio, drzwi gabinetów osobistości politycznych.

W przeddzieo otwarcia debaty okazało się, że w samym rządzie nie ma jednolitego poglądu na
kwestię broni jądrowej. Na przykład minister obrony, Bourgès-Maunoury, podjął kroki zmierzające do
rozpoczęcia pierwszych prac badawczych nad tą bronią; był więc przychylnie nastawiony do jej
realizacji, jakkolwiek ostateczną decyzję rezerwował sobie na później. Guy Mollet był natomiast
wrogo ustosunkowany do francuskiej broni atomowej. W każdym razie dowiedzieliśmy się tuż przed
rozpoczęciem debaty w parlamencie, że miała ją poprzedzid scena wyjątkowa, której, o ile wiem, nie
było od czasu, gdy w 1912 roku generał Joffre wszedł na trybunę Zgromadzenia, aby w obliczu
zagrożenia ze strony Rzeszy Wilhelma II wyjaśnid koniecznośd przedłużenia do trzech lat okresu
służby wojskowej.

W imieniu rządu mieli przemawiad z trybuny dwaj jego komisarze: Francis Perrin i Louis Armand.

Obaj mieli poinformowad Zgromadzenie o danych technicznych potrzebnych dla zrozumienia


problemu. Z naszego punktu widzenia było jednak logiczne założyd, że obaj mówcy wyznaczeni przez
rząd będą mecenasami Euratomu - takiego, jaki przewidziano w projekcie wstępnym, a więc
z ograniczeniami, jakich się w najwyższym stopniu obawialiśmy. Istniały wszelkie podstawy do obaw,
że jeśli rząd wytacza ciężką artylerię w obronie swego projektu, tzn., iż spodziewa się, że będzie ona
skuteczna ze względu na wyjątkowy charakter jej użycia.

Nasz niepokój wzrastał.


Francis Perrin przemawiał pierwszy. Jego wystąpienie cechowała wielka rzetelnośd. Była to mowa
naukowca, który mówi to, co uważa za słuszne. O problemie uzbrojenia wspomniał tylko i bynajmniej
nie twierdził, że jego produkcja przekracza możliwości Francji. Jakkolwiek wystąpił z pewnymi
zastrzeżeniami, nie odrzucił całkowicie projektu i przy innej interpretacji kilku przymiotników z jego
tekstu moglibyśmy uznad go za nasz własny; oto, co powiedział na ten temat:

„Jeśli chodzi o obronę narodową... powiem tylko, iż znane programy produkcji plutonu dowodzą, że
trzeba jeszcze co najmniej kilku lat, aby przeprowadzid doświadczalną eksplozję bomby atomowej
w rodzaju bomb amerykaoskich z 1945 roku; że wytworzenie prototypów taktycznej broni atomowej
stanowi problem trudniejszy od produkcji wspomnianej bomby i wymaga ilości plutonu, która,
jakkolwiek mniejsza, mieści się w tym samym rzędzie wielkości, i że przystąpienie do produkcji broni
atomowej, nawet taktycznej i nawet w małych seriach, wymagałoby znacznego wysiłku kraju
i dokonania bez wątpienia trudnego wyboru między potrzebami cywilnymi i wojskowymi”.

W sumie pan Perrin przemawiał raczej za utrzymaniem całokształtu programu narodowego, do


którego byłoby tylko pożądane dodanie wysiłku na płaszczyźnie europejskiej; nie potępił on, ale i nie
uzasadnił wojskowego programu jądrowego.

Louis Armand pozostał przy ogólnikach. Usiłował usprawiedliwid z zasadniczego punktu widzenia
niemożnośd tworzenia rzeczy wielkich przez kraje wymiaru Francji. Jego zdaniem, istnieje
koniecznośd nawiązania międzynarodowej współpracy. Była to próba uzasadnienia pryncypiów
Euratomu. Sprawę broni jądrowej pominął.

Żaden z mówców nie zakwestionował analiz i liczb, na których była oparta głoszona przez nas polityka
wojskowa, do której przyłączali się codziennie nowi ludzie i która stopniowo nabierała realnych
kształtów. Jeżeli ktoś oczekiwał, że wystąpienie obu komisarzy rządowych będzie bombą atakującą
narodowy program jądrowy, mógł stwierdzid, że okazała się ona niewypałem.

Po komisarzach przemawiali deputowani zapisani do głosu. Wielu z nich popierało naszą sprawę.

Pierre André jako jeden z pierwszych wyraził opinię, że kraj - obecnie lepiej poinformowany - nie
dopuści do dobrowolnego zrzeczenia się prawa do wytwarzania broni jądrowej, wspartego faktem
wielkiego wyprzedzenia atomowego nas przez innych.

„Kilka lat temu - powiedział na zakooczenie - mogłoby to przejśd w sposób nie zauważony przez naród
i parlament, tak wielka była niewiedza o sprawach jądrowych. Ponieważ jednak informacja dotycząca
tych spraw rozpowszechniła się i zmaterializowała w zmianach, jakie zachodzą w strukturze sił
zbrojnych trzech paostw atomowych, rezygnacja z naszego prawa i ze środków pozwalających
produkowad u nas broo jądrową, wydałaby się teraz wielu współobywatelom niedopuszczalną”.

René Pleven bronił tej samej pozycji, oświadczając:

„Nie ma żadnej więzi logicznej między przynależnością do Euratomu kraju takiego, jak Francja
i rezygnacją z pewnych praw, które dzisiaj mają charakter tylko teoretyczny, ale jutro mogą stad się
realne”.

Sam minister obrony, Bourgès-Maunoury, podtrzymywał również ten punkt widzenia:


„Nie chodzi o produkowanie już dziś - oświadczył - chodzi o to, aby nie zabroniono nam wytwarzania
w przyszłości broni jądrowej, aby nie odciąd sobie drogi do posiadania bomby”.

Udowodnił zresztą jasno korzyści dysponowania przez nas bronią jądrową:

„Wszystkie badania dowodzą, że wykonanie programu wojskowego nie nastręczy większych


trudności, pod warunkiem, że będzie on rozsądny, to znaczy na razie ograniczony i rozwijany w miarę
wzrostu infrastruktury atomowej i zastosowao przemysłowych. Symboliczny na wstępie, ale
skuteczny od samego początku, ten ograniczony program może byd realizowany tylko w przyszłości.
Niewątpliwie pod tym kątem widzenia wysoki komisarz Perrin -ujął sprawę, gdy oświadczył z tą
budzącą szacunek rzetelnością, jaką tak chętnie wszyscy mu przyznają, że jeśli chodzi o produkcję
wojskową, wystąpi tu delikatny problem wyboru ze względu na potrzeby cywilne. Od niemożliwości
do zwykłego wyboru jest jednak ogromny skok i to właśnie powinno pomóc nam w planowanej
realizacji”.

W ten sposób minister, wprawdzie ostrożnie, ale jednak zajął stanowisko i ujawnił to, czego nie
dopowiedział w swoim przemówieniu Francis Perrin.

Pan Mutter, zdeklarowany „Europejczyk”, ze swej strony bronił tej samej sprawy:

„Jeżeli jednak pójdziecie dalej, jeżeli ograniczycie pod względem wojskowym wykorzystanie energii
atomowej, co wówczas nastąpi? Wie pan dobrze, panie ministrze, iż wszystkie prognostyki mówią
o tym, że za dziesięd lat całe uzbrojenie będzie atomowe: działa, okręty podwodne, pociski. Wszystko
będzie zatomizowane”.

Jeśli chodzi o Maurice'a Faure, który bronił projektu; uważał on za celowe udzielid zapewnieo co do
sposobu, w jaki Francja byłaby zaangażowana w Euratomie, nawiązując do przygotowanego przeze
mnie przemówienia Crouziera, które ten wygłosił w przeddzieo, na posiedzeniu wieczornym:

„Osobiście podzielam przekonanie wyrażone na tej trybunie przez pana Crouziera, iż za kilka lat
armia, całkowicie pozbawiona możliwości, jakie daje w dziedzinie techniki wojskowej nauka o atomie,
będzie armią przestarzałą, nienowoczesną, anachroniczną. Podzielam to przekonanie i podzielałbym
jego obawy, gdybym przypuszczał, że Euratom zwiąże pod tym względem ostatecznie losy Francji”.

Pan Crouzier istotnie przemawiał poprzedniego dnia. Zgodnie z porządkiem dziennym powinien był
zabrad głos po południu. O tej porze na ławach poselskich przebywa bardzo wielu deputowanych,
którzy z uwagą śledzą przebieg dyskusji. Ale, jak to się często zdarzało w Zgromadzeniu, wystąpiły
opóźnienia. Oczekiwałem wciąż na przygotowane przez mnie przemówienie, a czas upływał.
Nastąpiło kilka przerw w posiedzeniu i nadszedł czas kolacji. Przed Crouzierem było jeszcze
zapisanych do głosu dwóch mówców. Dyskusję przeniesiono na posiedzenie wieczorne.

Wróciłem więc po kolacji w towarzystwie Maurina. Atmosfera nie była już taka sama - dałbym głowę,
że na ławach było nie więcej niż dwudziestu deputowanych, z których przeszło połowa,
prawdopodobnie odkomenderowana służbowo przez swe kluby, miała wygląd na pół sennych
i całkowicie znudzonych. Przed tym ograniczonym audytorium, nie mającym nic wspólnego z tłumem
posłów w godzinach popołudniowych, miała byd wygłoszona mowa, którą zredagowałem kosztem
takiego wysiłku.
Byłem głęboko rozczarowany i poirytowany. Nasz główny pocisk miał się okazad niewypałem.
Zadałem sobie pytanie, czy na miejscu Crouziera miałbym odwagę przemawiad do prawie pustej sali
i prawie wyłącznie dla stenografów.

Muszę powiedzied, że pan Crouzier wygłosił swoją mowę - która bardzo mi się podobała, nie bez
powodu... - przemawiał tak, jakby Zgromadzenie Narodowe było w komplecie. Byd może,
umiejętnośd mówienia wobec pustych ławek tak, jak do pełnych, wchodzi w zakres treningu
doświadczonego posła...

Następnego dnia po południu usłyszałem wystąpienie, które stanowiło dla mnie jedną z największych
niespodzianek, jakie kiedykolwiek przeżyłem. Trzeba zaznaczyd, że dwa lub trzy dni przed
rozpoczęciem debaty zatelefonował do mnie Crouzier i powiedział:

- Mieliśmy spotkanie grupy „niezależnych” na temat Euratomu. Jeśli chodzi o broo atomową,
jesteśmy podzieleni: częśd deputowanych jest mego zdania, częśd - przeciw. Znaczną liczbę dośd
słabo zorientowanych w zagadnieniu stanowią niezdecydowani, którzy mogą poprzed stanowisko,
jakie zajmie Paul Reynaud, mający duży wpływ na naszych przyjaciół. Mówiłem z nim i stwierdziłem,
że absolutnie nie jest po stronie francuskiej bomby atomowej. Obawiam się więc, że większośd grupy
będzie głosowad za zobowiązaniem się Francji do nieprodukowania broni atomowej.

Pomyślałem, że trzeba koniecznie, aby spotkał się pan z Paulem Reynaud przed rozpoczęciem obrad.
Uzgodniłem z nim to spotkanie w Zgromadzeniu na godzinę szesnastą jutro. Niech pan postara się
przybyd. Sądzę, że jest niezwykle ważną sprawą, aby wyjaśnił mu pan wojskowy problem atomowy,
który - moim zdaniem - zna on niedostatecznie i w sposób błędny.

Nazajutrz o szesnastej udałem się do Pałacu Bourbonów i zostałem przyjęty przez Paula Reynaud
w małym biurze; asystowało mu dwóch asesorów; mam wrażenie, że jednym z nich był Pierre July.

Powitanie trzech panów było grzeczne, lecz dośd chłodne. Od razu odniosłem wrażenie, że jestem
przyjmowany jak handlarz dywanów lub odkurzaczy, któremu wprawdzie nie wskazuje się
natychmiast drzwi, lecz po wysłuchaniu oferty ma się stanowczy zamiar podziękowad nic nie
kupiwszy.

Przeprowadziłem formalny wykład z uwzględnieniem wszystkich aspektów: wojskowego,


finansowego, przemysłowego, naukowego. Nabrałem dużej wprawy w przedstawianiu tych
informacji; jak można się domyśled, prezentowałem je wiele razy i stopniowo udoskonalałem.

Panowie ci wysłuchali mnie z niezaprzeczalną uwagą, zachowując jednak nieprzeniknione twarze


prawdziwych pokerzystów. Miałem wrażenie, że stoję przed sędziami, w roli oskarżonego.

Wreszcie skooczyłem i zająłem postawę wyczekującą. Paul Reynaud zadał tylko kilka pytao. Zapytał,
jak wyobrażam sobie pogodzenie produkcji energii jądrowej na skalę przemysłową i wytwarzanie
broni jądrowej i czy nie uważam, że produkcja tej broni zaangażuje wszystkie posiadane środki - wciąż
ta sama, tak często podnoszona kwestia przeciwieostwa między „atomem wojskowym” i „atomem
cywilnym”.

Odpowiedziałem, że problem nie polega na współzawodnictwie atomu wojskowego i cywilnego, lecz


na konkurencji między sławetnym atomem wojskowym i środkami klasycznymi, jak działa, czołgi,
i niszczyciele, pociski i bomby konwencjonalne. Pieniądze, które przeznaczylibyśmy na wytworzenie
broni jądrowej, w wypadku rezygnacji z niej, byłyby wykorzystane na wzmocnienie środków
klasycznych. Jedyna różnica polega na tym, że te ostatnie są nieskooczenie mniej skuteczne dla naszej
obrony.

Dodałem, wiedząc, że Francis Perrin często powoływał się na wąskie gardło, jakie stanowiła
niewystarczająca liczba naukowców w dziedzinie jądrowej, że już podjęliśmy w wojsku kroki, aby
zwiększyd ich liczbę i wojskowy program jądrowy pomógłby bardzo w tej kwestii.

Paul Reynaud podziękował mi krótko; pożegnałem się przekonany, że odniosłem tylko bardzo
ograniczony sukces.

Po powrocie do biura zatelefonowałem, zgodnie z obietnicą, do Crouziera:

- Panie ministrze, wracam od Paula Reynaud. Przedstawiłem mu wszystkie najważniejsze aspekty


naszej sprawy, wraz z dowodami i liczbami. Odniosłem jednak wrażenie, że już z góry zajął
stanowisko i że nie udało mi się przekonad go ani na jotę. Podziękował mi, mówiąc po prostu, że to,
co mówiłem, było interesujące, lecz nie okazał w najmniejszym stopniu, że się zgadza z czymkolwiek,
co powiedziałem. Sądzę, że z tej strony sprawy przedstawiają się bardzo źle.

Gdy więc następnego popołudnia Paul Reynaud podniósł się, aby wygłosid przemówienie, ścierpła mi
skóra. Bałem się, że swym wielkim talentem i autorytetem, jaki miał nie tylko w swej grupie, ale
również wśród deputowanych innej orientacji, zada nam cios morderczy.

Ze swego miejsca obserwowałem z niepokojem jego małą, prostą i sztywną sylwetkę; mógł sobie
pozwolid na przemawianie z ławy poselskiej, gdyż zwrócił na siebie ogólną uwagę.

...Od pierwszych słów nie mogłem pojąd, co się dzieje. Gdyby przemawiał jak Crouzier wykorzystując
dokument, który mu przygotowałem, nie mógłby użyd innych słów! Stanowczo potępił błąd, jaki mógł
popełnid kraj, pozbawiając się swobody działania bez żadnego powodu:

„Dlaczego, na miłośd boską, mielibyśmy sobie z góry wiązad ręce, podejmując zobowiązania wobec
ludzi, którzy niczego od nas nie żądają?”

I dalej:

„A my mamy zamiar związad sobie ręce, podczas gdy wystarczy powiedzied, że rząd z istotnych
powodów aprobowanych przez większośd, która go popiera w Zgromadzeniu Narodowym - co
wystarcza dla przeforsowania uchwały - zadecydował, że tak długo, jak będzie u władzy, w ciągu
czterech lat nie otrzymamy bomby atomowej”.

Nie na tym jednak koniec mego zdumienia: Paul Reynaud mówił teraz o broni termojądrowej, którą
należałoby - powiedział - wpisad do programu kraju, który pragnie pozostad mocarstwem.

„Pragniemy gorąco - oświadczył - aby Francja stała się rzeczywiście mocarstwem, a nie tylko była
traktowana jako takie z uprzejmości i przyzwyczajenia.

Nie róbmy sobie iluzji. W wypadku wojny powszechnej nie bomba A zostanie zastosowana, lecz
bomba H, gdyż jak wiadomo, bomba atomowa może zniszczyd tylko okręg - jak w przypadku
Hiroszimy - natomiast bomba wodorowa zniszczyłaby cały departament Sekwany. To ona właśnie
uczyniłaby natychmiast porty niezdatnymi do wykorzystania.

Tak więc, jeżeli chcecie, aby Francja pod tym względem stała się mocarstwem, trzeba zbudowad
bombę wodorową; do tego właśnie powinniśmy dążyd. Z pewnością byłby to wielki wysiłek, ale ten
wysiłek będzie godny Francji. Francja pod żadnym pozorem nie może stawiad sobie celu, aby zostad
półmocarstwem”.

W jego przemówieniu znajdowałem całe partie mego wczorajszego wykładu, na przykład sprawa
zniszczenia okręgu. Powiedziałem bowiem, dla uzmysłowienia mu rzędu wielkości zniszczeo, że 20-
kilotonowa bomba może zniszczyd średni okręg, bomba 100-kilotonowa - departament, zaś wielką
aglomerację, jak np. okręg paryski - bomba o mocy kilku megaton.

Wystąpienie Paula Reynauda sprawiło mi dużą ulgę, gdyż sądziłem, że zajęcie takiego stanowiska
przez jednego z liderów Zgromadzenia, o którym wiedziano, że nigdy nie był zwolennikiem broni
jądrowej, powinno przynieśd sukces naszej sprawie.

Miałem również satysfakcję, że potrafiłem wpłynąd na zmianę stanowiska człowieka tak wybitnego.
Ale czy to ja sam dokonałem tego wyczynu? Zadawałem sobie później pytanie, czy po naszej
rozmowie Paul Reynaud, poruszony moją argumentacją, nie skontaktował się z tym, którego idee
o obronie naszego kraju przez armię zmechanizowaną popierał - niestety, bez powodzenia - jeszcze
przed wojną: z generałem de Gaulle. Generał był już wówczas, o czym dowiedziałem się później od
osób z jego otoczenia, całkowicie przekonany o konieczności narodowego uzbrojenia atomowego.
Miałby on poprzed moją argumentację swym ogromnym autorytetem i Paul Reynaud nabrał pełnego
przekonania. Jest to oczywiście tylko zwykłe przypuszczenie.

Po wystąpieniu Paula Reynauda jedna rzecz stała się jasna. Wszyscy, którzy przemawiali na rzecz
francuskiej broni jądrowej lub co najmniej przeciw polityce rezygnacji z tej broni, wiedzieli doskonale
i dokładnie, o czym mówili. Przytaczali kompletną dokumentację, dostarczali liczb i wyliczeo, których
nie poddawano dyskusji. Natomiast ci, którzy zabierali głos przeciw uzbrojeniu jądrowemu, czynili to
w sposób ogólnikowy, mówili o wielkości wysiłku, jaki trzeba będzie uczynid, lub o niedostatecznej
ilości środków, niczego jednak dokładnie nie udowadniając. Mogli oni przekonad tylko osoby z góry
przekonane ze względów ideologicznych lub dla korzyści materialnych.

Można już było założyd, że bitwa o francuskie uzbrojenie jądrowe jest wygrana. Tak było istotnie.
Uchwała Zgromadzenia Narodowego nie ograniczała swobody działania Francji, a zarazem do
świadomości parlamentu dotarła potrzeba i możliwośd produkowania we Francji broni jądrowej.
Odtąd podczas dyskusji nad ustawami i budżetami rocznymi będzie można mówid, że rzeczywiście
niezależna obrona narodowa Francji wymaga narodowego uzbrojenia jądrowego.

Gdy zapadła kurtyna nad debatą o Euratomie, wiedzieliśmy, że możemy odtąd przystąpid pełną parą
do przygotowao pierwszych francuskich bomb atomowych. Był to dla mnie najlepszy sposób
„oblania” dwóch gwiazdek26, które nosiłem od dziesięciu dni lub raczej, które nosiłbym, gdybym nie
był ciągle w ubraniu cywilnym, aby uczestniczyd w posiedzeniach Zgromadzenia.

26
Odpowiednik generała brygady (tłum.).
Rozdział X
1954-1955-1956: Postęp w poglądach taktycznych i strategicznych

Zbyt mało ćwiczeń dowódczo-sztabowych z zastosowaniem broni atomowej

W latach 1954-1956, uczestnicząc w miarą możliwości w dojrzewaniu decyzji atomowych


o zasadniczym znaczeniu, kontynuowaliśmy w Dowództwie Broni Specjalnych badania nad
konsekwencjami taktycznymi i strategicznymi broni jądrowej.

Po dwiczeniach „Jiu Jitsu I” w 1953 i „Jiu Jitsu II” w 1954 roku dowództwa wojsk lądowych, wojsk
francuskich w Niemczech i okręgów wojskowych ze swej strony przystąpiły do organizowania
dwiczeo, podczas których badano użycie broni jądrowej.

Nie musieliśmy więc sami przygotowywad tych dwiczeo, natomiast byliśmy często zapraszani, jako
w pewnym sensie doradcy techniczni, na dwiczenia lokalne. Były one przygotowywane na ogół
w najlepszej intencji, celem zapoznania kadry, a zwłaszcza dowódców związków taktycznych
i operacyjnych, z nowym rodzajem uzbrojenia. Jednakże przeważnie nie osiągały tego, co powinno
było byd ich celem, tzn. nie obrazowały bitwy z użyciem ognia jądrowego. Autorzy założeo
opracowywali je systematycznie w taki sposób, aby wpływ broni atomowej był słabo odczuwalny i
żeby ugrupowanie do walki nie ulegało istotnym zmianom. Zdałem już sobie z tego sprawę,
uczestnicząc w kilku dwiczeniach okręgowych, ale pewności nabrałem podczas dwiczeo
prowadzonych przez naczelne dowództwo wojsk francuskich w Niemczech. Ta dwustronna gra
wojenna na mapach, trwająca dwa dni, w której wzięli udział dowódcy związków taktycznych
i operacyjnych w Niemczech wraz ze swymi sztabami dotyczyła działao dwóch korpusów armijnych,
które starły się w otwartym polu dysponując dwiema - trzema bombami atomowymi różnej mocy.
Zrzucone w bardziej lub mniej przebiegły sposób w trakcie bitwy, spowodowały poważne zamieszanie
w manewrowaniu wojskami, ale nie zmieniły ogólnego przebiegu walki, w porównaniu do działao bez
użycia broni atomowej. Obie strony starały się przede wszystkim nie tworzyd dogodnych celów dla
broni jądrowej; wynikło z tego tylko pewne zwolnienie tempa działao.

Po zakooczeniu dwiczenia odbyło się omówienie. Gdy w dyskusji wyczerpano temat, naczelny
dowódca wojsk francuskich w Niemczech zapytał mnie, czy miałbym coś do powiedzenia.

Oświadczyłem, że dwiczenie wydało mi się bardzo interesujące, ale, nie mając zamiaru krytykowania
tematu, chciałbym się dowiedzied, w jaki sposób została określona liczba bomb jądrowych oddana do
dyspozycji każdej strony i dlaczego była ona tak mała. Już wówczas bowiem liczba bomb
produkowanych w Stanach Zjednoczonych i w ZSRR pozwalała w tego rodzaju bitwie użyd o wiele
więcej ładunków po obu stronach.

Generał, który opracował temat, odpowiedział, że był świadomy tego faktu, ale nie przeznaczył
więcej bomb do dyspozycji stron, gdyż użycie ich wywołałoby teoretycznie takie zniszczenia
i obezwładnienie sił i środków, że rozegranie bitwy byłoby niemożliwe.

Odparłem, że jeśli takie stanowisko można tolerowad w grze wojennej na mapach, to nie należy
wyciągad wniosków co do rzeczywistego przebiegu wojny jądrowej, w której użycie pocisków i bomb
atomowych byłoby prawdopodobnie o wiele większe i spowodowałoby całkowite uniemożliwienie
klasycznego manewru.

Oświadczenie to wywołało w audytorium osłupienie i zostało przyjęte dośd chłodno. To, że bomby
atomowe mogą ułatwid zwykły manewr czołgów, piechoty i artylerii, było do przyjęcia, ale zmiana
charakteru operacji aż do całkowitego ich przepracowania była sprawą godną pożałowania
i niedopuszczalną, dopóki nie zostanie udowodnione, że nie może byd inaczej. Odsuwano więc na bok
lub minimalizowano - zapewne nieświadomie - nowy parametr, który mógł obalid całe doświadczenie
nabyte w poprzednich wojnach oraz zasady działao, opracowane na jego podstawie.

Byliśmy jednak przyzwyczajeni do takiego braku obiektywizmu. Początkowo prawie wszyscy


oficerowie planujący operacją pamiętali o istnieniu broni jądrowej i o jej skutkach, ale wykluczali jej
użycie w bitwie lądowej, uważając, że jest ona przeznaczona do takich działao, jak w Hiroszimie i w
Nagasaki, tj. dla zniszczenia miast przeciwnika przez bombardowania „strategiczne”.

W ten sposób uwolnił się od prognozowania skutków, jakie nowy ładunek wybuchowy mógł wywrzed
na przebieg bitwy, zakładając, że wojna mogłaby rozpocząd się jednoczesnym strategicznym
bombardowaniem jądrowym z jednej strony i bitwą typu czysto klasycznego - z drugiej.

Nasze badania i dwiczenia „Jiu Jitsu” udowodniły, że jest przeciwnie - broo jądrowa zastąpi dawne
ześrodkowania artylerii i lotnictwa, odegra więc kapitalną rolę w bitwie, jeśli w ogóle bitwa będzie
mogła byd stoczona.

Nasi „operatorzy” zaczęli więc wprowadzad broo jądrową do dwiczeo, podejmując przy tym wszelkie
środki, aby nie uległy zmianie reguły i metody prowadzenia bitwy konwencjonalnej.

Czy należało dopatrywad się w tej postawie zastarzałego lenistwa umysłowego? Z pewnością nie.
Większośd z nich stanowili pracownicy nadzwyczaj sumienni i pilni. Gdy dwa lata przedtem byłem
słuchaczem Ośrodka Wyższych Studiów Wojskowych, bardzo poważnie i zapamiętale studiowaliśmy
problemy, według mnie całkowicie przestarzałe. Na przykład, całotygodniowe dwiczenie dotyczyło
przygotowania i wykonania morskiej operacji desantowej na wybrzeżach Jutlandii. I wszyscy
pracowali na wyścigi nad najmniejszymi szczegółami ekspedycji, organizując na przykład konwoje dla
zapewnienia obrony przed okrętami podwodnymi i atakami z powietrza lub zniszczenie czy też
usunięcie przez oddziały specjalne przeszkód na plaży. Nie był to dowód lenistwa umysłowego, gdyż
około trzydziestu osób pracowało z zapałem nad wszystkimi problemami, związanymi z desantem
morskim, który miał byd wysadzony przed kilku laty.

Kiedy jednak powiedziałem w czasie podsumowania dwiczenia, że wszystko to byłoby nie do


pomyślenia, gdyby przeciwnik posiadał kilka pocisków jądrowych, gdyż mógłby jednym pociskiem
zniszczyd każdy konwój powoli i majestatycznie płynący morzem, zaś napastnik mógłby z łatwością
zniszczyd obronę plaż dwiema lub trzeba bombami atomowymi - czyli operacja taka nie była możliwa,
bądź powinna przebiegad w zupełnie inny sposób - nastąpiła konsternacja. Generał prowadzący
dwiczenie przywrócił spokój twierdząc, że nie można uwzględniad broni, o której nie wiadomo, czy
będzie użyta na wojnie; nie należy zapominad, dodał, że w czasie drugiej wojny światowej nie
stosowano gazów bojowych. I natychmiast nikt już nie myślał o broni jądrowej, która mogła naruszyd
reguły gry.
To nie lenistwo umysłowe przeszkadzało naszym oficerom realnie spojrzed na problem atomowy, lecz
niechęd do zmiany sposobu rozumowania i do zarzucenia lub co najmniej do niewielkiego tylko
wykorzystania doświadczeo i wiedzy, które zdobywali przez całą swoją służbę wojskową. Niechęd ta
spowodowała, że obwarowali się rozumowaniem mniej lub bardziej naiwnym, aby nie stosowad
w dwiczeniach lub przyjmowad tylko symbolicznie istnienie broni, która obalała wszystkie ich
przyzwyczajenia.

Innym ciekawym objawem tego stanu ducha u wielu wojskowych - polegającym na kontynuacji
rozumowania i myślenia w zależności od doświadczeo poprzednich - była tendencja, występująca
w owym czasie głównie w Stanach Zjednoczonych, jedynym zresztą kraju, w którym można było to
zagadnienie postawid: liczni dowódcy wojsk lądowych żądali tam wytwarzania broni atomowej małej
mocy, poniżej jednej kilotony, do wykorzystania przez wojska pozostające w styczności
z przeciwnikiem. Redukując bowiem moc jednostkową pocisków unikało się rażenia zbyt dużej
powierzchni, tak jak to czyniły normalne bomby atomowe o większych wagomiarach. Uważano -
i było to dziecinadą - że jeśli posłużyd się całkiem małymi pociskami atomowymi, to można nadal
stosowad taktyczne formy walki zbliżone do dawnych i wszyscy byliby zadowoleni. Ten naiwny błąd
w rozumowaniu polegał na tym, że w wyniku swego rodzaju obustronnego porozumienia walka
ograniczy się do użycia małych pocisków. Nie myślano o tym, że przecież łatwo byłoby wystrzelid lub
zrzucid bomby większej mocy, a więc skuteczniejsze, bądź przechwycid utraconą inicjatywę drogą
rozwoju procesu, który od owego czasu został zanalizowany, przedyskutowany i opisany pod nazwą
„eskalacji”.

Ówczesna tendencja amerykaoska do tworzenia zminiaturyzowanych bomb jądrowych nadających


się do walki „o skraj lasu” stała się u nas przedmiotem bardzo żywego zainteresowania ze strony tego
pokolenia taktyków, które wówczas stało na czele francuskich wojsk lądowych. Systematyczne
zmniejszanie skali użycia broni jądrowej na dwiczeniach oraz minimalizacja mocy „małych” pocisków
jądrowych stanowiły dwie główne formy reakcji dawnych doktryn na rewolucyjne wkroczenie
nowych rodzajów broni.

Jeden z całkowicie błędnych i najczęściej przytaczanych powodów dla usprawiedliwienia niebrania


pod uwagę broni jądrowej w dwiczeniach taktycznych przytoczyłem wyżej. Była to wypowiedź
generała, kierującego w Ośrodku Wyższych Studiów Wojskowych w 1953 roku dwiczeniami z zakresu
morskiej operacji desantowej:

„Nic nie przemawia za tym, że w przyszłej wojnie broo atomowa będzie użyta, ponieważ nie były
również użyte gazy bojowe w ostatniej wojnie”.

Rzut oka wstecz wystarcza, aby stwierdzid, że takiej analogii w ogóle nie da się przeprowadzid. W
czasie drugiej wojny światowej, jak widzieliśmy, bojowe środki trujące były bardzo niebezpieczne dla
ludzi niedostatecznie zabezpieczonych, traciły jednak w dużej mierze efektywnośd, jeżeli wojsko było
wyposażone w odpowiednie maski i ubiory ochronne. A właśnie wszystkie armie prowadzące
działania wojenne w okresie, gdy najbardziej obawiano się wojny gazowej, były odpowiednio
wyposażone w środki ochronne.

W tych warunkach nawet przy zastosowaniu udoskonalonych gazów bojowych, jak np. tabun,
produkowany przez Wehrmacht pod koniec wojny, oceniano, że na tonę wystrzelonych pocisków,
gazy bojowe nie stanowiły większego zagrożenia niż pocisk klasyczny. Ponadto były one bardziej
przystosowane do operacji stacjonarnych typu 1914-1918 roku, niż do działao ruchowych, które
umożliwiły na nowo współdziałanie czołgu z samolotem szturmowym.

W latach 1939-1945 nie użyto gazów bynajmniej nie z powodów humanitarnych, politycznych czy
dyplomatycznych, lecz po prostu dlatego, że były one mniej skuteczne, niż pociski klasyczne,
a ponadto nie równoważyły komplikacji związanych z ich użyciem.

Argument o nieużyciu bojowych środków trujących w czasie drugiej wojny światowej był więc
nieadekwatny i nie mógł wykluczyd ewentualnego użycia broni jądrowej, dziesiątki lub setki razy
bardziej skutecznej, niż broo konwencjonalna.

Prace nad oficjalną „doktryną” taktyczną

Trzeba było podjąd starania, aby dwiczenia z użyciem broni jądrowej były obiektywne. Należało więc
wprowadzid ją do walki w warunkach optymalnych, niezależnie od konsekwencji, jakie stąd wynikną
dla form prowadzenia walki.

W tym celu opracowaliśmy i rozpowszechniliśmy notatki informacyjne z naszych badao, podając


pewne wnioski, których celem było nie tyle przedwczesne i ryzykowne określenie nowej doktryny, ile
skłonienie czytelników do przemyślenia sposobu, w jaki należało obiektywnie rozważyd problem
walki jądrowej. Jedna z tych notatek stała się powodem dośd osobliwego incydentu. Datowana 12
lipca 1954 zawierała podstawowe przypuszczalne elementy taktyki wojsk lądowych w działaniach
z użyciem broni jądrowej. Nazywaliśmy tę notatkę „trójkolorową”, gdyż spis treści był wydrukowany
na papierze niebieskim, sam tekst na różowym, a załączniki na białym.

Przedstawiłem ją generałowi Blanc i oświadczyłem, że mam zamiar ją rozesład. Generał zaakceptował


mój wniosek i notatkę wysłano do dowódców związków taktycznych i operacyjnych oraz do
komendantów wyższych szkół wojskowych i instytutów. Kilka miesięcy później, 5 listopada 1954 roku,
odbyło się posiedzenie działającej w tym czasie Najwyższej Rady Sił Zbrojnych, której przewodniczył
minister obrony, a uczestniczyli sekretarze stanu, szefowie sztabów i pewna liczba generałów
wyznaczonych imiennie z trzech rodzajów sił zbrojnych. Rada miała się wypowiedzied na temat
celowości wojskowych planów dotyczących produkcji bomb oraz użycia broni nuklearnej i budowy
okrętów podwodnych o napędzie atomowym.

Zostałem wyznaczony do wygłoszenia przed Radą referatu o problemach broni jądrowej.


Uczestniczyłem w całym posiedzeniu, wraz z kilkoma słuchaczami, zająwszy skromne miejsce na
krześle pod ścianą. Gdy przyszła na mnie kolej, zostałem zaproszony do stołu Rady. Mój referat nie
odznaczał się niczym szczególnym, był podobny do wielu innych, które już wygłaszałem. Wydawało
mi się, że wysłuchano go uważnie i sądziłem, że wszystko poszło dobrze, gdy minister Tempie zapytał,
czy ktoś ma pytania. Podniósł rękę generał Carpentier, dowódca wojsk lądowych
środkowoeuropejskiego teatru działao wojennych NATO27. Zaczął od tego, że bardzo mnie lubi, tym
bardziej że spędzałem urlop w Preuilly-sur-Claise w departamencie Indre-et-Loire, stolicy kantonu,
w którym się urodził, ale uważa za swój obowiązek zaprotestowad przeciw mej działalności. Doszło

27
Naczelnym dowódcą sil sojuszniczych tego TDW był wówczas Marszałek Francji Juin.
mianowicie do jego wiadomości, że rozpowszechniłem notatkę o charakterze taktycznym
i operacyjnym: sławetną notatkę „trójkolorową”, zupełnie niezgodną z poglądami dowództwa
środkowoeuropejskiego TDW odpowiedzialnego za przygotowanie do działao wojsk alianckich, a w
szczególności francuskich. Uważał on za fakt niedopuszczalny, iż rozesłałem taką notatkę bez pytania
go o zdanie, które w tym przypadku byłoby negatywne.

Byłem po prostu zdumiony wystąpieniem generała Carpentiera, które zresztą nie miało nic
wspólnego z tematem omawianym na posiedzeniu Rady. Odpowiedziałem, że chodziło o dokument
przeznaczony wyłącznie dla wojsk francuskich; w związku z tym nie wydawało mi się potrzebne pytad
o zezwolenie dowództwa NATO, a poza tym chodziło tylko o „studium” rozpowszechnione tytułem
informacji, a nie o dyrektywę czy instrukcję, nie miało ono więc charakteru wykonawczego i nie
mogło naruszad prerogatyw dowództwa środkowoeuropejskiego TDW.

General Carpentier znów przystąpił do ataku twierdząc, że nawet w postaci studium notatka ta mogła
tylko wprowadzid zamieszanie wśród wykonawców, którzy wskazówki taktyczne mają otrzymywad od
określonego dowództwa.

Zabrał głos marszałek Juin, starając się zminimalizowad incydent; zauważył przy tym pod moim
adresem, iż powinienem rozumied, że te sprawy bardzo interesują dowództwo
środkowoeuropejskiego TDW i że powinienem był jemu przekazad dokument, przed przystąpieniem
do jego rozpowszechnienia.

W tym momencie generał Blanc, który zawsze okazywał się człowiekiem z charakterem, podniósł rękę
i oświadczył, że nie do mnie należy kierowad wymówki, albowiem to on dał taki rozkaz ze względu na
potrzebę studiów w dziedzinie mało zbadanej i bierze na siebie za to odpowiedzialnośd.

To położyło kres incydentowi, który zamknął minister Temple mówiąc, że gratuluje mi prowadzenia
badao w tych nowych dziedzinach, ale prosi, aby odbiorcami stali się odtąd generałowie francuscy
także na stanowiskach międzysojuszniczych.

Po zakooczeniu posiedzenia liczni członkowie Rady, z którymi się żegnałem, wśród nich Diomède
Catroux, sekretarz stanu w Ministerstwie Lotnictwa, generał Noiret, naczelny dowódca wojsk
francuskich w Niemczech, i generał Chassin, dowódca sił obrony powietrznej, powiedzieli mi, że
zgadzają się całkowicie z tym, co zrobiłem.

- Niech pan się nie zraża, Ailleret - mówił generał Noiret - proszę dalej pracowad nad taktyką. To pan
miał rację.

Wolałbym zapewne, aby te słowa otuchy zostały wypowiedziane podczas posiedzenia, wobec
wszystkich, ale również w prywatnej rozmowie sprawiły mi przyjemnośd i umocniły w zamiarze
kontynuowania studiów taktycznych i obrony wypływających z nich wniosków.

Ale najzabawniejsze wydarzenie nastąpiło w cztery lub pięd miesięcy później, podczas
zorganizowanego przez 5 dywizję pancerną ważnego dwiczenia w Niemczech. Proszono mnie, abym
na nie przybył, jako doradca techniczny, było to jednak niemożliwe, gdyż inne zajęcia zatrzymały
mnie w Paryżu. Wysłałem więc kapitana Maurina.
Wziął on udział w omówieniu, na które przybył generał Carpentier. Generał zabrał głos na koocu, aby
przedstawid swoje poglądy na prowadzenie działao z użyciem broni jądrowej. Jakież było zdziwienie
Maurina - któremu oczywiście opowiedziałem o incydencie na posiedzeniu Najwyższej Rady Sił
Zbrojnych - gdy usłyszał, że generał Carpentier popiera większą częśd zawartych w „trójkolorowej”
notatce tez.

Na wiadomośd o tym odczuliśmy zarówno satysfakcję z tego, że nasze poglądy zaakceptował jeden
z wyższych dowódców, jak też szczerą wesołośd, gdyż naprawdę nie warto było czynid mi publicznie
zarzutów wobec najwyższych władz wojskowych kraju, z powodu treści dokumentu, aby zawarte
w nim poglądy wkrótce publicznie pochwalid.

Podczas studiów taktycznych prowadzonych w tym czasie można było niekiedy usłyszed wypowiedzi
zdumiewająco niedorzeczne. Pewnego dnia w trakcie zebrania informacyjnego pewien dośd ważny
wówczas generał poprosił o głos, aby przedstawid i zalecid system własnego pomysłu,
zabezpieczający oddział wojska przed skutkami broni jądrowej.

Trzeba zaznaczyd, że w owym czasie moc bomb zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki (20 kiloton)
nazywano „nominalną” i rozciągano na wszystkie bomby atomowe. Protestowaliśmy bez ustanku
przeciwko temu błędowi, podkreślając, że obecnie są ładunki znacznie silniejsze i że od 1952 roku
należało oczekiwad pojawienia się bomb termojądrowych o mocy wielu megaton.

Teoria naszego generała była bardzo prosta. Organizując rubież obronną - powiedział - należy mied na
uwadze, że promieo rażenia bomby atomowej wynosi około tysiąca metrów. Wystarczy więc, aby
owa rubież miała kształt wieoca o promieniu wewnętrznym jednego kilometra, aby tak
rozmieszczona jednostka była całkiem bezpieczna. Nieprzyjaciel po wykryciu rubieży zrzuci bombę
w sam jej środek, i obezwładni krąg wewnętrzny, w którym nie będzie nikogo. Rubież okalająca
poniesie tylko nieznaczne straty.

Trudno było pułkownikom naigrawad się z czterogwiazdkowego generała28. Trudno było też nakłonid
go, aby sam uznał swe rozumowanie za niedorzeczne. Usiłowano więc z wielką delikatnością wyjaśnid
mu, że gdyby nieprzyjaciel użył bomby termojądrowej lub atomowej mocy 100 kiloton zamiast 20,
rubież zostałaby zniszczona i całe jego rozumowanie wzięłoby w łeb.

Próbowano też dad mu do zrozumienia, że nieprzyjaciel spostrzegłby zapewne, iż centrum


ugrupowania jest puste i że zrzuciłby wówczas ładunek nie na środek, lecz właśnie na rubież, która
w jednej trzeciej zostałaby zniszczona nawet przez jedną bombę 20 kt. W konsekwencji reszta
„wieoca” nie byłaby możliwa do obrony.

Nic jednak nie dało się zrobid. Nasz generał odjechał przekonany, że znalazł genialny sposób na
wykorzystanie obrony okrężnej, niewrażliwej na bombę atomową - rozwiązanie, z którym zostanie
złączone w sposób zaszczytny jego imię...

W owym czasie rozmnożyli się ludzie zainteresowani strategią jądrową. Oficerowie „operacyjni”
musieli się oczywiście nią zajmowad - to był ich obowiązek i ich zawód. Ale wiele osób nie mających
nic wspólnego z taktyką i strategią „otwierało sklepik z tymi artykułami” uważając widocznie, że jest
to temat „dziewiczy”, z którym można przecisnąd się do przodu i wyróżnid małym kosztem.

28
General korpusu, odpowiednik generała broni (tłum.).
W koocu 1956 roku musiałem znów zorganizowad i kierowad dwiczeniem dla generałów
i pułkowników na skalę ogólnokrajową. Tym razem chodziło o zapoznanie się ze skutkami skażenia
spowodowanego wybuchem ładunku termojądrowego o mocy 1 megatony, czerpiącego znaczną
częśd mocy z rozszczepienia jądra uranu 238 stanowiącego płaszcz bomby. Jądra uranu 238 mogą
bowiem byd rozszczepiane przez neutrony wielkiej mocy pochodzące z samej eksplozji.

Dwiczenie to, nazwane żartobliwie „Scarlett”29 ze względu na to, że opad promieniotwórczy został
rozproszony przez wiatr, było bardzo pożyteczne dla zapoznania się z rozmiarem zjawiska opadów
i ograniczeo, jakie może ono narzucid manewrowi wojsk lądowych i powietrznych.

Było to ostatnie dwiczenie zorganizowane przez Dowództwo Broni Specjalnych. Mogliśmy bowiem
odtąd uważad, że w wyniku poprzednich dwiczeo, stażu oficerów w Bourges oraz rozprowadzania
regulaminów przez nas opracowanych, dowództwa wojsk były już w stanie same kontynuowad
badania nad problemami dotyczącymi prowadzenia działao z użyciem broni jądrowej.

Konserwatyzm doktryn i postęp w uzbrojeniu

W grudniu 1956 roku upłynęły trzy lata naszych studiów nad bronią nuklearną, a my jeszcze raz
odczuliśmy na sobie ów straszny hamulec, jaki nakłada na ewolucję idei inercja umysłu ludzi,
przywiązanych do dawnych doktryn i własnych doświadczeo. Nie było to oczywiście zjawisko
właściwe tylko naszej epoce. Tak byłe podczas pierwszych bitew 1914 roku, gdy dowódcy usiłowali
prowadzid wojnę ruchową, a siła ognia broni powtarzalnych, automatycznych i szybkostrzelnych dział
polowych narzuciła im wojnę pozycyjną. Zjawisko to powtarzało się przez cały czas wojny i trzeba
było wielu lat i strat sięgających setek tysięcy ludzi, aby zrozumied, że nie można już posyład piechoty
na karabiny maszynowe. Później, mimo że w wyniku, wprowadzenia do walki w 1917 i 1918 roku
czołgów i lotnictwa front stały zaczął trzeszczed, jeszcze w 1940 roku dała się odczud inercja doktryn.
Mimo bowiem głosów, które w pełni doceniły wpływ nowych rodzajów uzbrojenia na formy walki -
a przede wszystkim wielkiego głosu pułkownika de Gaulle'a, którego nie chciano słuchad we własnym
kraju, ale usłyszano w Niemczech - tylko nasi przeciwnicy wyruszyli do walki z doktryną
przystosowaną do ówczesnej broni zmechanizowanej, co wyjaśnia ich początkowe powodzenia; inni,
w tym również my, pozostawali przywiązani do dobrych, przemyślanych zasad z 1918 roku.

Sądziłem więc, że jeżeli dowiodę swym kolegom wojskowym, jaki rodzaj błędu kazał popełnid naszym
przodkom konserwatyzm doktryn, byd może będą bardziej skłonni do wystrzegania się tych samych
pułapek i otrząsnąwszy się z dawnych przyzwyczajeo, potraktują je z większym obiektywizmem.
Wygłosiłem referat w Wyższej Szkole Wojennej na temat Konserwatyzm doktryn i postęp
w uzbrojeniu, którego tekst opublikowała „la Revue de la Défense Nationale” w grudniu 1955 roku.
Ze wszystkich moich prac najbardziej jestem zadowolony z tego właśnie studium. Dałem w nim
wyjaśnienie - moim zdaniem oryginalne - przebiegu bitwy o Francję w 1941 roku i podkreśliłem, że od
owego czasu aż do dziś wielkie sztaby zbyt opieszale wyciągają wnioski z otrzymanych lekcji.

A jednak wspomniane studium nie wpłynęło na zmianę poglądów. Nigdy nie słyszałem, aby je ktoś
cytował lub chodby dyskutował z jego tezami. Wydaje się, że środowiska wojskowe wolały nie słuchad

29
Bohaterka powieści Margaret Mitchel, Przeminęło z wiatrem (red. pol.).
głosu, przypominającego o niebezpieczeostwie, które może zagrozid i które wymaga nieprzerwanego
i ciężkiego wysiłku.

Również dziś, podobnie jak dawniej, systemy ulegają zmianom na ogół bardzo wolno, nawet pod
presją najbardziej spektakularnej rzeczywistości.
Rozdział XI
Pozorne trudności z marynarką wojenną.
Przyszłość okrętom nawodnych i atomowy okręt podwodny o napędzie na
uran naturalny

Marynarka wojenna uważa mnie niesłusznie za swego przeciwnika

W latach 1954, 1955 i 1956 stanowisko, jakie musiałem zająd wobec pewnych zagadnieo morskich,
spowodowało, że znaczna częśd naszej marynarki wojennej obdarzyła mnie mianem swego
zdecydowanego przeciwnika.

Nie muszę udowadniad, iż taka renoma była całkowicie bezpodstawna i oparta na mylnych
przesłankach. Zawsze doceniałem - i doceniam - znaczenie odpowiednio rozbudowanej nowoczesnej
marynarki wojennej dla kraju, który - jak Francja - ma granice morskie dłuższe niż lądowe, a interesy
jego sięgają wielu krajów świata. Byłem nadto jednym z tych, którzy jako pierwsi podkreślali ogromne
znaczenie okrętów podwodnych o napędzie atomowym, gdyż wśród wszystkich środków walki
w wojnie nuklearnej są one najbardziej predestynowane do przetrwania ze względu na trudnośd
wykrycia i zniszczenia. Sądzę też, że byłem jednym z pierwszych we Francji - również przed wielu
marynarzami, którzy przyłączyli się do tej idei dopiero później i którzy zaproponowali umieszczenie
głównej części naszej drugiej generacji strategicznej broni jądrowej na pokładzie okrętów
podwodnych o napędzie atomowym w postaci pocisków balistycznych. Uczyniono mi więc dużą -
krzywdę zarzucając, że nie uznaję możliwości i znaczenia morza w czasach współczesnych. Ale
formułując pospieszne oceny oparte na nie sprawdzonych danych, niektórzy koledzy z marynarki
wojennej nie wahali się popełnid niesprawiedliwości, która prześladowała mnie przez wiele lat mimo
wszelkich kontrargumentów, jakich mogłem dostarczyd.

Powiedziałem „niektórzy koledzy”, gdyż na szczęście wielu z nich - zwłaszcza ci, którzy później
współpracowali ze mną bezpośrednio - zdawało sobie doskonale sprawę z mych prawdziwych
poglądów i żywiąc dla mnie szacunek, było dobrymi kolegami, a często przyjaciółmi.

Ale powródmy do powodów, które stały się przyczyną błędnej opinii, jaką miałem przez dłuższy czas
w marynarce wojennej.

Przyszłość okrętów nawodnych

W ramach moich ogólnych badao nad skutkami taktycznymi broni jądrowej rozważałem wrażliwośd
okrętów nawodnych, w danym wypadku lotniskowców, na ogieo atomowy.

Biorąc pod uwagę straty lotniskowców w bitwach na Pacyfiku podczas drugiej wojny światowej
zauważono, że okręty, które zastąpiły dawne okręty liniowe - jako główne elementy siły nowoczesnej
floty - były dośd wrażliwe na ataki lotnictwa i okrętów podwodnych. A jednak dla zatopienia lub
wyłączenia z walki tak potężnego okrętu, jak lotniskowiec, trzeba go było bezpośrednio trafid
pociskiem wielkiego kalibru (kamikaze, bomba lub torpeda); środki ataku - na przykład samoloty -
powinny były nie tylko znaleźd się w odległości i w pozycji dogodnej do zrzucenia bomb, ale także
mied możnośd dokładnego celowania; zaś liczba zrzucanych bomb musiała byd tak duża, aby
uwzględniając rozrzut i manewry okrętu, co najmniej jedna z nich mogła trafid w cel, tzn. zniszczyd lub
poważnie go uszkodzid. Zatopienie więc lub poważne uszkodzenie dużego okrętu wymagało wielkiej
liczby pocisków.

Obecnie sytuacja jest zupełnie inna. Wystarczy, by stukilotonowa bomba (nie mówiono wówczas
jeszcze o megatonach) spadła o kilkaset metrów od celu, aby nawet największy okręt, na przykład
typu „Forrestal”, poszedł na dno.

W wypadku broni termojądrowej wystarczy prawdopodobnie, gdy bomba czy pocisk upadnie kilka
kilometrów od celu. Samoloty atakujące nie muszą więc już celowad z precyzją, tak trudną do
uzyskania w czasie walki, ani zrzucad wielkiej ilości bomb, czy wreszcie uciekad się do sposobów
szczególnych, jak japooskie żywe torpedy, których skutecznośd była zresztą dośd ograniczona ze
względu na trudnośd osiągnięcia celu przed strąceniem przez artylerię przeciwlotniczą. Obecnie
wystarczy, że samolot znajdzie się w odpowiedniej pozycji do zrzucenia bomby, by mied niemal
pewnośd zniszczenia okrętu ładunkiem wybuchowym znacznie taoszym od lotniskowca i samolotów
pokładowych.

Okręt wojenny nie ma zresztą obecnie możności uniknięcia trafienia za pomocą manewru. Dawniej,
chcąc trafid okręt w ruchu, należało celowad z wyprzedzeniem - tzn. tam, gdzie znajdzie się w chwili
trafienia bombą. Mógł on więc w czasie lotu bomb zmienid pozycję i zmylid obliczenia strzelającego.
Odchylenie od rzeczywistej przyszłej pozycji w stosunku do wyliczonej przez lotnika nie musiało byd
wielkie, aby bomba okazała się nieskuteczna; wystarczyło, by odchylenie było takie, jak
przypuszczalny rozrzut bomb, a prawdopodobieostwo trafienia okrętu stało się znikome.

Biorąc jednak pod uwagę masę, a więc bezwładnośd wielkich okrętów i trudnośd manewrowania lub
zmiany prędkości, nie mogłyby one zmienid pozycji o odchylenie większe od rejonu skutecznego
rażenia bomby atomowej odpowiedniej mocy. Zaatakowany okręt nie mógłby w większym stopniu
liczyd na manewr, niż na rozrzut, aby znaleźd się poza strefą niszczenia pocisku jądrowego,
odpowiednio dobranego w zależności od trwałości konstrukcji okrętu i jego wrażliwości na skutki
wybuchu. Siłę niszczącą ładunku jądrowego, potrzebną do zniszczenia określonego celu, pozwalają
określid następujące wskaźniki: obecnie każdy samolot (lub każdy okręt podwodny, a wkrótce każdy
okręt z wyrzutnią pocisków kierowanych) znalazłszy się na odległości, z której może dosięgnąd celu,
jest w stanie zniszczyd jednym pociskiem okręt niezależnie od jego tonażu.

Tak więc żywotnośd okrętu można było przewidzied z pewną dozą optymizmu tylko wówczas, gdy
jego załoga potrafiła za pomocą środków wykrywania i przechwytywania własnych i konwoju nie
dopuścid do siebie żadnego samolotu. Ale od tego czasu pewnośd ta uległa poważnemu zachwianiu
zważywszy, że zrzucając bomby kierowane, samolot może je odpalad na bardzo dużej wysokości,
z odległości poziomej ponad stu kilometrów od celu. Gdy zaś samolot zastąpią pociski balistyczne
wystrzeliwane z okrętów podwodnych, przechwycenie tych pocisków stanie się całkowicie
niemożliwe. Prawdą jest, że wystąpi wtedy na nowo problem rozrzutu, który może byd większy, niż
promieo działania bomb nawet dużej mocy, ale też zarówno te bomby, jak i pociski będą
nieskooczenie potężniejsze, niż dawne bomby i torpedy klasyczne.
Już te ostatnie utrudniały sytuację okrętów wojennych w bitwach na Pacyfiku podczas drugiej wojny
światowej. Mimo silnej osłony w postaci eskorty, artylerii przeciwlotniczej, lotnictwa i zasłon
dymnych zatopiono wiele lotniskowców. Te, które ocalały, były poważnie uszkodzone i musiały wiele
czasu pozostawad w stoczniach remontowych. Byłyby one całkowicie wyeliminowane z walki, gdyby
zamiast pocisków klasycznych o działaniu punktowym użyd przeciwko nim bomb, których skuteczny
promieo działania przekracza jeden kilometr.

Niektórzy twierdzą, że żywotnośd okrętów nawodnych jest związana z ich wielką ruchliwością
strategiczną i z dużą trudnością wykrycia pośród niezmierzonych przestrzeni oceanów. Dopóki nie
ujawnią się poprzez działania zaczepne, mogą uniknąd ataków nieprzyjaciela.

Uważam jednak, że ten punkt widzenia, słuszny w epoce okrętów żaglowych, dziś jest błędem. Już
w latach pięddziesiątych samoloty rozpoznawcze, wykorzystując aparaturę wykrywającą impulsy
radioelektroniczne wysyłane przez wielkie okręty bądź własną aparaturę pokładową, były w stanie
szybko wykryd flotę, gdziekolwiek się znajdowała. Zresztą, jeżeli nawet flota trzymała się dyskretnie
pełnego morza, dawało to wprawdzie okrętom poczucie bezpieczeostwa, ale cóż mogłyby one
zdziaład u wybrzeży nieprzyjaciela lub w małych akwenach, gdzie zostałyby szybko wykryte i narażone
na atak, równie trudny do uniknięcia, jak do odparcia?

Tak więc z powyższych rozważao wyciągnąłem wniosek, że wielkie okręty, stanowiące trzon floty
wczorajszej, a nawet jeszcze lat pięddziesiątych, miały wielki mankament: zgromadzono na nich
olbrzymie i niezwykle kosztowne uzbrojenie niemożliwe do ukrycia na powierzchni mórz
penetrowanej bez przerwy przez radiolokację, a przy tym były niezwykle wrażliwe na atak jądrowy.

Okręt nawodny nie posiada tych środków ochrony, jakie mają jeszcze - chod także w coraz mniejszym
stopniu - wojska lądowe rozśrodkowane dla zmniejszenia strat i maskowane dla ukrycia się. Okręt
ten, podobnie jak pułk piechoty ugrupowany w szyku zwartym, w kolumnie trójkowej ze sztandarem
i dowódcą na czele, ratował się dotychczas tylko dzięki względnie małej skuteczności broni
atakującego, a obecnie znalazł się w sytuacji, w jakiej był dawniej pułk w kolumnie trójkowej wobec
broni automatycznej; aby przetrwad, musiał ulec przemianom.

Nie tylko ja wyrażałem taką opinię. W Stanach Zjednoczonych wielki fizyk Edward Teller, ojciec
amerykaoskiej bomby termojądrowej, pisał na temat wielkich okrętów transportowych:

„Mówią, że kosztują one wiele milionów dolarów, a przewożą kilka tysięcy ludzi. W czasach,
w których nie tylko my, ale i ewentualny nieprzyjaciel będzie dysponował odpowiednią ilością bomb
atomowych, nie pakowałbym tylu dolarów i tylu ludzi w taki łatwy obiekt ataku. Niczego nie
umieściłbym na powierzchni oceanu: to zbyt dobry cel”.

Chruszczow oświadczył w tym samym czasie: „Bardzo łatwo jest zniszczyd VI Flotę amerykaoską.
Mamy taką broo, która przekształciłaby te okręty w stalowe trumny dla ich załóg”.

Nawet uwzględniając pewną przesadę można byd pewnym, że w tej konkretnej sprawie miał on
w znacznej mierze słusznośd.

Byłem więc przekonany, że w wypadku wojny między paostwami lub blokami paostw dysponujących
bronią jądrową wielkie i okrzyczane okręty nawodne będą w takim samym stopniu przestarzałe, jak
dziewięddziesiąt lat wcześniej słynni kirasjerzy Reichshoffena, atakujący pod Morsbronn szablami
piechotę uzbrojoną w karabiny powtarzalne. Czy takie stwierdzenie mogło stanowid obrazę
majestatu marynarki wojennej? Sądzę, że nie bardziej, niż gdyby przed 1914 rokiem obraził ktoś
wojska lądowe oświadczając, że piechota - nawet najdzielniejsza - nie ma po co atakowad stanowisk
karabinów maszynowych. Byłoby to po prostu prawdą, która została uznana dopiero po latach i po
straszliwych hekatombach.

Zresztą ani przez chwilę nie twierdziłem, że należy opuścid morskie pole bitwy. Dziś, podobnie jak
wczoraj, strategia międzykontynentalna wymaga potęgi morskiej. Myślałem jednak - i uważam tak
również obecnie - że potęgi morskiej należy szukad w takim przekształceniu floty klasycznej, aby
mogła ona działad w warunkach stosowania broni jądrowej, współdziałając z własnymi środkami
niszczenia tej broni. Okręt, chociaż nie może się rozśrodkowad, potrafi skutecznie uniknąd wykrycia,
przynajmniej na odległośd, jeśli się zanurzy. Stało się to o tyle łatwiejsze, iż w tym samym czasie, gdy
technika jądrowa dostarczyła środków dla usunięcia z powierzchni morza okrętów typu klasycznego,
jednocześnie umożliwiła budowę okrętów podwodnych o wiele szybszych od swych poprzedników,
mających ogromny promieo działania i pozbawionych dotychczasowych drastycznych obciążeo, jak
koniecznośd zaopatrywania się w materiały pędne. Obecne okręty podwodne mogą pozostawad
w zanurzeniu niemal bez ograniczeo czasowych, z wyjątkiem okresów konserwacji maszyn
i wypoczynku załogi.

Okręty te o dużym tonażu, wystrzeliwujące jądrowe pociski balistyczne o wielkim zasięgu, wkrótce
uzyskają ogromną siłę ognia, mając przy tym osłonę, która dotychczasowe prawie pewne zniszczenie
sprowadza do „możliwego do przyjęcia” ryzyka.

Tak więc moim zdaniem, w przewidywaniu wojny jądrowej flota wojenna powinna zdecydowanie
stad się flotą podwodną. Chodzi nie o jej zniknięcie, ale o przekształcenie pozwalające zachowad jej
niezbędną potęgę.

Nigdy nie uważałem również, aby okręty nawodne nie miały znaczenia podczas wojen lokalnych,
które od czasu do czasu wybuchają na naszym globie i są prowadzone bez zastosowania broni
jądrowej. Sądziłem jednak, że budowane i konserwowane lotniskowce są potrzebne dla interwencji
ograniczonych, a nie dla prowadzenia wojny powszechnej, gdyż w tym przypadku nie byłoby z nich
praktycznie żadnej korzyści.

Marynarka wojenna wzburzyła się bardzo z powodu moich poglądów, z którymi zapoznała się
natychmiast po złożeniu przeze mnie raportu w tej sprawie władzom zwierzchnim. Zaproponowano
mi, abym nic na ten temat nie publikował. Ponadto bardzo uprzejmie zostałem zaproszony do Sztabu
Sił Morskich, gdzie przyjął mnie główny kwatermistrz. Ten, podczas rozmowy trwającej ponad
godzinę, usiłował przekonad mnie, że nie mam racji i że flota chroniona przez ogrom oceanów i przez
niejasno określoną siłę, którą nazwał sea power (siła morska) nie jest tak podatna na zniszczenie, jak
byłem uprzejmy powiedzied.

Nie posłużył się ani jednym argumentem, który byłby w stanie podważyd mój tok rozumowania. Jego
mowa obroocy, romantyczna i natchniona, przypomniała mi naszych wielkich przodków, którzy
jeszcze w epoce samochodu bronili wyższości artylerii konnej nad zmotoryzowaną.

Słuchając tego barczystego, siwego człowieka, który wyglądał na doskonałego marynarza i świetnego
admirała, zdawało mi się, że widzę i słyszę mego dawnego dowódcę dywizjonu z 1932 roku, w którym
służyłem jako porucznik. On również dzielnie bił się w czasie Wielkiej Wojny. Był to oficer
doświadczony i rozumny, wspaniały artylerzysta. Bardzo lubiliśmy nasze konie, które umożliwiały
nam stałe uprawianie sportu, jednocześnie dostrzegaliśmy jednak ogromne korzyści z trakcji
samochodowej. I gdy mówiliśmy mu:

- Panie majorze, cóż poczniemy z naszymi armaciętami, poruszającymi się osiem kilometrów na
godzinę przeciwko jednostkom zmotoryzowanym, jadącym czterdziestką? A co poczniemy
z poczciwymi zwierzętami, gdy zostaniemy ostrzelani lub zbombardowani przez samoloty, lecące na
małej wysokości?

Odpowiadał nam, przybierając ton, jakim się przemawia do naiwnych dzieci:

- Wierzcie tym, którzy byli na wojnie, Ailleret. Wojny nie prowadzi się na drogach. Drogami nie jedzie
się prawie nigdy. Wojnę prowadzi się w lasach, w ogrodach, na polach, w błocie, w bagnie. Trzeba
ciągnąd nasze działa w każdym terenie, przejeżdżad rowy i leje po pociskach, wspinad się pod górę,
toczyd działo po piasku lub błocie. A tego wasze motory nie zrobią.

One nie zjeżdżają w ogóle z dróg. Aby wszędzie przejechad, zawsze, słyszy pan, zawsze są potrzebne
konie. Niech pan zapamięta, Ailleret, wojnę prowadzi się na bezdrożach - i powtórzył: - na
bezdrożach!

„Wojna na bezdrożach” wczoraj, sea power dziś, oto, co przeciwstawiano logicznemu i rozsądnemu
punktowi widzenia.

Wyszedłem od generalnego kwatermistrza sił morskich bardziej niż kiedykolwiek przekonany, że


miałem słusznośd.

Gdy jednak zapoznano się z mymi poglądami w marynarce wojennej, zapamiętano z nich tylko częśd
negatywną, tzn. wrażliwośd wielkich okrętów na zniszczenie; zapomniano natomiast o części
konstruktywnej, proponującej tworzenie potężnych sił podwodnych.

Okręt podwodny napędzany uranem naturalnym

Chociaż byłem wielkim zwolennikiem floty podwodnej, musiałem przeciwstawid się gwałtownie
Ministerstwu Sił Morskich; tym razem sprawa dotyczyła opracowanego w tym ministerstwie projektu
okrętu podwodnego Q-244 o napędzie jądrowym - ciekawy przykład „pożytku”, jaki może mied
przedsięwzięcie, podjęte niewątpliwie dla zaspokojenia czyjejś próżności.

Gdy w sztabach i gabinetach ministerialnych zaczęto dyskretnie mówid o bombach atomowych,


marynarka wojenna nastawiła uszu i nie omieszkała zakrzątnąd się koło sprawy. Skoro chodzi
o własne zastosowania wojskowe energii jądrowej - powiedziała - nie należy zapominad o jednym
z najważniejszych, a mianowicie o „okręcie podwodnym napędzanym paliwem jądrowym” -
i zażądała rozpoczęcia prac naukowo-badawczych oraz odpowiednich sum w budżecie na
zbudowanie takiego okrętu.

Zapytano mnie o zdanie, które było jak najbardziej negatywne.


Po pierwsze, silnik o odpowiednich wymiarach i dopuszczalnym ciężarze można by zbudowad tylko
dla uranu wzbogaconego izotopem 235. Nie było jednak mowy, aby izotop ten uzyskad - jego
wydzielenie wymagało znacznych instalacji, których w tym czasie jeszcze nie mieliśmy (zostały później
zbudowane w Pierrelatte).

Po drugie, zbudowanie silnika dla okrętu podwodnego kosztowałoby drogo, a ponieważ koszty
zastałyby pokryte z budżetu sił zbrojnych, obciążyłyby one dodatkowo program broni jądrowej już na
samym początku.

Wreszcie, jeśli korzyśd z jak najszybszego posiadania bomb atomowych była oczywista, gdyż od chwili
wyposażenia wojsk francuskich w kilka ładunków jądrowych ich siła odstraszania wzrosłaby dwa, trzy,
a może nawet dziesięd lub sto razy - posiadanie zwykłego okrętu podwodnego, czy nawet dwóch lub
trzech o zasięgu działania prawie nieograniczonym, zwiększyłoby moc naszych sił zbrojnych tylko
w sposób mało odczuwalny.

Z tych wszystkich powodów było, moim zdaniem, niepotrzebne natychmiastowe przystąpienie do


budowy okrętu podwodnego o napędzie jądrowym; oczywiście nie dlatego, że jestem przeciwnikiem
tego typu okrętów - wręcz odwrotnie. Byłem - podobnie jak Rosjanie - zwolennikiem floty, w której
przeważają okręty podwodne, ale nie natychmiast. Przede wszystkim należało osiągnąd cel główny -
uzyskanie broni jądrowej, a dopiero później przystąpid do wydzielania izotopu uranu 235 i otrzymad
uran wzbogacony.

Przedstawiłem mój pogląd najwyższym czynnikom. Ale od czasów Colberta marynarka wojenna
wywierała zawsze wielki wpływ na koła rządowe. I tym razem otrzymała ona, mimo wszystko, zgodę
na zbudowanie okrętu atomowego Q-244. Oczywiście, jako paliwo mógł byd zastosowany tylko uran
naturalny, co wymagało olbrzymiego silnika, gdyż dla otrzymania odpowiedniej mocy napędowej
potrzebny był wielki reaktor wytwarzający wysoką temperaturę.

Gdy się o tym dowiedziałem, byłem bardzo rozgoryczony. Zdawałem sobie sprawę, że pieniądze
wpakowane w tę awanturę pójdą na marne. Takiego okrętu, mimo optymistycznych obliczeo
inżynierów, nie można zbudowad, gdyż nie istnieje technologia okrętowa reaktorów na uran
naturalny; nie można było o niej nawet poważnie pomyśled.

Rozpoczęto prace badawcze i przystąpiono do budowy kadłuba wielkiego okrętu podwodnego w


Stoczni Marynarki Wojennej w Cherbourgu. Jak należało się spodziewad, silnik okrętu Q-244 napotkał
już w stadium planowania tyle przeszkód, że nigdy nie został zbudowany, a nie ukooczony kadłub
tkwił samotnie w doku stoczni.

Kredyty przewidziane na konstrukcją silnika i na wykooczenie okrętu podwodnego, po rezygnacji


z tego projektu, przydały się bardzo w latach 1958-1960 jako rezerwa dla rozwijania programu
uzbrojenia, gdyż fundusze na ten cel, jak zwykle, obliczono zbyt skąpo.

Przedwczesny projekt Q-244 stał się powodem dośd komicznego incydentu, którego - o ile mi
wiadomo - nikt oprócz mnie wówczas nie dostrzegł.

Po załatwieniu sprawy Euratomu uważałem za celowe przedstawid szerokiej opinii publicznej nie tyle
dokładny program jądrowy przewidywany w owym czasie i oczywiście tajny, ile ogólne jego ramy, by
wykazad, że nie jest on tak śmieszny, jak niektórzy dowodzili. W artykule zatytułowanym Od
Euratomu do narodowego programu jądrowego naszkicowałem ten program ukazując jego części
składowe, terminy wykonania i wymagane kredyty, możliwośd dostaw materiałów rozszczepialnych
oraz liczbę bomb, które można by wyprodukowad.

Chcąc dad materiał kompletny, wprowadziłem do pracy plan budowy okrętu o napędzie jądrowym
i oczywiście całkiem jasno wyraziłem moją opinię o celowości takiego przedsięwzięcia, dopóki nie
będzie się dysponowad uranem wzbogaconym. W części V, Uwagi o silnikach okrętowych,
stwierdziłem:

„Budowa silnika okrętowego została w tym programie przeniesiona na lata sześddziesiąte. Powodem
tego są następujące przesłanki:

a) prototyp będzie kosztowad co najmniej dwadzieścia miliardów. Jeżeli mamy dążyd do


ograniczenia wysiłku wymaganego od kraju, to niewątpliwie program ładunków
wybuchowych należy wykonad przed programem okrętu podwodnego. Gdy bowiem
francuskie siły zbrojne zostaną wyposażone tylko w dziesięd bomb atomowych, ich potencjał
w dziedzinie odwetu i oporu zostanie znacznie zwiększony, pomnożony przez współczynnik
1,3, a może nawet 1,5. Natomiast jeżeli Francja otrzyma atomowy okręt podwodny, nawet
najnowocześniejszy, jej potencjał obronny zwiększy się tylko nieznacznie, odpowiednio do
możliwości naszej floty podwodnej, tzn. może byd pomnożony przez współczynnik rzędu
1,01. Mimo niewątpliwej korzyści, jaką przedstawia dla marynarki wojennej budowa
atomowych okrętów podwodnych, które mają wielką szansę stad się typem okrętu
wojennego przyszłości, korzyści tej nie można porównad z pilnością wyprodukowania
ładunku jądrowego, którego posiadanie będzie wkrótce dla Francji sprawą życia lub śmierci.
b) dopóki nie będziemy mieli uranu 230 lub nie potrafimy do tego celu użyd plutonu, prototyp
silnika okrętowego może byd budowany tylko przy zastosowaniu jako napędu uranu
naturalnego, tzn. przy użyciu niesłychanie kosztownej masy ciężkiej wody, która
pochłonęłaby całą przyszłą produkcję francuską przez szereg lat i z tego powodu nie mogłaby
byd odtwarzana - a przecież chodzi o zbudowanie całej floty atomowych okrętów
podwodnych, nie zaś pojedynczego egzemplarza. Takie rozwiązanie byłoby zresztą
przestarzałe już w zarodku, gdyż silniki okrętów „Nautilus” i „Sea Wolf”, jakkolwiek
napędzane uranem wzbogaconym 235, są uważane w Stanach Zjednoczonych za całkowicie
przestarzałe i mają byd w przyszłości wymienione na nowe, dla których paliwem ma byd silnie
wzbogacony uran. Ich rozmiary zostaną odpowiednio zredukowane.

Za pośrednictwem generała Lavaud zapytałem ministra, czy jest celowe opublikowanie tej pracy,
a jeżeli tak, prosiłem o zezwolenie. Otrzymałem je szybko, ale pod warunkiem, że usunę rozdział
poświęcony okrętowi podwodnemu z silnikiem na uran naturalny; zaszokowałby on bowiem
marynarkę wojenną, która ciągle nie rezygnowała ze swego projektu.

Usunąłem więc inkryminowany rozdział. Artykuł ukazał się w numerze listopadowym 1956 roku
„Revue de la Défense Nationale”, bez najmniejszej wzmianki o nieszczęsnym Q-244.

Jakiś czas później otrzymałem kopię raportu do komisji obrony narodowej, zredagowanego przez p.
Pierre André, który w załączeniu, na poparcie swego tekstu, przesłał kopię mego artykułu.
Nie wiem właściwie dlaczego, po przejrzeniu raportu André przerzuciłem załącznik i wówczas
spostrzegłem ze zgrozą, że zawiera on cały rozdział o okręcie podwodnym z napędem na uran
naturalny, który miałem rozkaz usunąd.

Zrozumiałem od razu, co się zdarzyło: oczywiście wykreśliłem napiętnowany ustęp w egzemplarzu,


który skierowałem do redakcji i ta go rzecz jasna nie wydrukowała. Zaniedbałem jednak zrobienia
tego samego w egzemplarzach roboczych, które teoretycznie nie opuszczały naszego biura. I właśnie
jeden z nich wręczyłem, niczego nie podejrzewając, panu Andre, dla którego sławetny ustęp nie
stanowił żadnej rewelacji, gdyż doskonale znał nasze poglądy. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że
mógł wykorzystad ten egzemplarz oficjalnie. Gdy zredagował swój raport i postanowił załączyd doo
mój artykuł, miał pod ręką tylko maszynopis i ten egzemplarz doręczył w sekretariacie komisji.

Byłem bardzo zaniepokojony, obawiałem się bowiem oskarżenia, że uczyniłem tak umyślnie, aby
ominąd zakaz ministra. Na szczęście nikt się nie spostrzegł ani w gabinecie ministra, ani - co ciekawsze
- w marynarce wojennej. W każdym razie nigdy nie słyszałem, aby o tym mówiono i po kilku
tygodniach niepokoju przestałem o tym myśled, tym bardziej że nieszczęsny Q-244 oddawał powoli
ducha jądrowego, który ostatecznie opuścił ten smutny, biedny kadłub pozostawiony pod szarym
niebem Cherbourga, aż do chwili, gdy po latach z nowych potrzeb zrodził się doświadczalny okręt
podwodny, wyposażony w silniki tym razem całkowicie klasyczne.
Rozdział XII
Styczeń - czerwiec 1957 roku.
Przygotowanie prób - wybór poligonu i pierwszy rekonesans

Podział odpowiedzialności.
Pierwsze poszukiwania poligonu

1 stycznia 1957 roku mogliśmy uważad, że decyzja wyprodukowania własnej bomby atomowej
i przeprowadzenia próbnej eksplozji została w praktyce podjęta, a środki na rozpoczęcie tej operacji
przekazano do dyspozycji osób odpowiedzialnych.

W opracowanym podziale zadao Komisariatowi Energii Atomowej powierzono przestudiowanie


i skonstruowanie bomby na koszt Ministerstwa Obrony, które ze swego budżetu przelało
odpowiednie kredyty.

Ogólna organizacja przeprowadzenia prób stanowiła zadanie Ministerstwa Obrony, w szczególności


Dowództwa Broni Specjalnych, odpowiedzialnego za wszystko, co dotyczyło wyboru, urządzenia,
funkcjonowania, zabezpieczenia logistycznego i zapewnienia bezpieczeostwa poligonu. Oczywiście,
sam nie byłem w stanie przeprowadzid wszystkich operacji, wynikających z odpowiedzialności za
całośd. Głównym celem doświadczenia miało byd zastosowanie i wszystkich środków, jakie
konstruktor chciał wypróbowad w momencie eksplozji, dla wykonania następnych bomb. Chodziło
więc o uwzględnienie w jak największym stopniu jego potrzeb. Należało mu umożliwid zainstalowanie
zarówno bomby, jak i przyrządów pomiarowych w warunkach najdogodniejszych do uzyskania
pomyślnych wyników, jak również oddad do jego dyspozycji sprzęt wojskowy. Na przykład, dla
pobrania próbek pyłu w obłoku promieniotwórczym, potrzebnych do określenia mocy metodą analizy
produktów rozszczepiania, trzeba było wykorzystad odrzutowe myśliwce nocne vautour, specjalnie
wyposażone i z wyszkoloną do tego zadania załogą.

Przygotowanie prób stanowiło więc operację mieszaną, podczas której musiałem stale
współpracowad w Komisariacie z zespołem generała Buchaleta, opracowującym pierwsze bomby.
Koordynacja jest zawsze trudniejsza niż bezpośrednie dowodzenie i niekiedy trudno było utrzymad
w granicach rozsądku wymagania Służby Doświadczalnej z Dyrekcji Zastosowao Wojskowych. Muszę
jednak od razu zaznaczyd, że mimo kilku błahych nieporozumieo, współpraca broni specjalnych z
Dyrekcją Zastosowao Wojskowych układała się w sumie bardzo dobrze.

Organizacja oddalonego poligonu, gdzie należało zainstalowad urządzenia techniczne, wymagała


rozwiązania trudnych problemów dotyczących konstrukcji, logistyki i bezpieczeostwa. Na tym
oczywiście musiała koncentrowad się głównie nasza działalnośd podczas przygotowywania
pierwszych eksplozji jądrowych.

Planowanie i dowodzenie wymagało dużego nakładu pracy dla przygotowania prób. Z tych względów
mój sztab został znacznie wzmocniony i liczył obecnie około trzydziestu oficerów. Oczywiście
powstała na nowo kwestia lokalowa. Udało mi się umieścid Oddział Techniczny w koszarach Lourcine
na bulwarze Port-Royal; reszta sztabu, w szczególności Oddział Logistyczny, Oddział Rozpoznawczy,
szef sztabu i ja, pozostała w budynku przy bulwarze Latour-Maubourg 51. To rozwiązanie nie było
wygodne, zmuszało bowiem do częstego podróżowania po Paryżu, powodując znaczną stratę czasu,
a miało trwad ponad rok, gdyż dopiero wówczas udało się sprowadzid naszych „emigrantów”
z powrotem.

Od początku 1957 roku pojawiła się sprawa wyboru poligonu. Przy eksplozji powierzchniowej,
pozwalającej na dokonanie bardzo wielu dokładnych pomiarów, należało liczyd się z opadami
promieniotwórczymi, mogącymi sprawid kłopot na dośd dużych odległościach. Trzeba więc było
znaleźd znaczny obszar zawietrzny w stosunku do dominujących prądów powietrznych, pozbawiony
jakiejkolwiek działalności ludzkiej, dla której opady te mogłyby stanowid niebezpieczeostwo.
Potrzebna więc była rozległa przestrzeo morska lub pustynna.

Przejrzeliśmy mapy wszystkich odpowiednich dla przeprowadzenia prób terytoriów, jakimi wówczas
dysponowała Francja. Jako stuprocentowi Francuzi, a więc ignoranci w geografii, sądziliśmy, że do
tego celu nadawało się wiele obszarów. Spostrzegliśmy jednak szybko, że można było wykorzystad
tylko niewiele regionów. Wyspy Kerguelena na przykład, skądinąd bardzo odległe, nie były
odpowiednie z powodu wiatru wiejącego niemal stale z prędkością dwudziestu do trzydziestu
metrów na sekundę. Atol Clipperton, całkowicie samotny na Pacyfiku, był nie do wykorzystania, gdyż
nie można tam było wybudowad zwykłego lotniska. W praktyce pozostawały dwa rozwiązania: Sahara
i archipelag Tuamotu na Pacyfiku. Odpowiedniejsza wydawała się Sahara, gdyż Pacyfik był tak
odległy, że czas i koszty transportu dezawuowały ten poligon, przynajmniej do momentu
przeprowadzenia eksplozji termojądrowej liczonej w megafonach.

Z góry więc wyłączyliśmy Tuamotu na korzyśd Sahary, a raczej jej części zwanej Tanezrouft, krainy
pragnienia i strachu, w której nie było żadnego życia między Reggane i Tessalit.

Trzeba było jeszcze upewnid się na miejscu, czy region ten nadawał się do zainstalowania urządzeo,
o których rodzaju i rozmiarach wyrobiliśmy sobie już przybliżony pogląd. Wyjechałem więc
z pułkownikiem Cellerierem i kilkoma innymi oficerami na szybki wstępny objazd Sahary, aby ustalid
regiony najbardziej nadające się dla naszych prób oraz możliwości zapewnienia wsparcia
logistycznego operacji.

Wylecieliśmy do Algieru 10 stycznia 1957 roku dakotą z Dowództwa Wojskowych Transportów


Powietrznych. W stolicy Algierii poszedłem zasięgnąd porady u generała Quenarda, dowódcy wojsk
na Saharze. Potwierdził on, że obszar na południe od Reggane był najbardziej odpowiednim dla nas
miejscem.

11 stycznia przybyliśmy do Becharu, gdzie przenocowaliśmy w Klubie Ośrodka Doświadczalnego


Pocisków Specjalnych i odnieśliśmy wrażenie, że wszyscy domyślali się celu naszego przybycia na
Saharę. Nie wydało się nam to możliwe, gdyż w tym organie załatwiano wiele spraw poufnych
i mieliśmy nadzieję, że jeśli oficerowie i inżynierowie tam obecni odgadli nasze zamiary, zachowają
tajemnicę i potrafią utrzymad język za zębami.

Trzeba powiedzied, że dla zamaskowania celu podróży jej pretekstem było poszukiwanie terenów dla
prób chemicznych i biologicznych bardziej rozległych, niż baza doświadczalna B2 Namous, która była
notabene zupełnie wystarczająca.

Gdy następnego dnia nasza dakota wylądowała w Adrarze, zostaliśmy bardzo uprzejmie przyjęci
przez majora Gatignola, dowódcę sektora Touat, który przywitał nas takimi słowy:
- A więc, panie generale, przybywa pan na rekonesans poligonu dla bomb atomowych?

Można było zniechęcid się do najbardziej wytężonych wysiłków dla zachowania naszych działao
w tajemnicy. Gatignol powiedział mi, że prawie wszyscy oficerowie w Touat czytali moje artykuły na
temat broni jądrowej i dowiedziawszy się o naszym przybyciu, przez zwykłe skojarzenie doszli do
wniosku, że przyjeżdżamy w celu założenia baz dla poligonu atomowego.

Nie było jednak żadnej gwarancji, że oficerowie ci i ich małżonki nie rozpowszechnią wyników swych
osobistych dedukcji, których nie można było oczywiście zaklasyfikowad jako skojarzenie wyobrażeo.
Nic jednak nie mogliśmy zrobid.

W rozmowie z nami Gatignol potwierdził, że obszar na południe od Reggane był całkowicie pustynny
i poza ergiem30 Chech łatwy do przebycia. Znaleźliśmy więc to, czego mogliśmy sobie życzyd.

Major dał nam eskortę - pluton saharyjski na dwóch samochodach dodge, celem przeprowadzenia
rekonesansu.

13 stycznia wyruszyliśmy szlakiem pustynnym do Reggane. Tam w małym gaju palmowym kapitan de
la Commune, miejscowy komendant, przyjął nas w sposób czarujący. Oficer ten był sympatycznym
kolegą, a poza tym wizyty w tym zakątku zdarzały się bardzo rzadko i goście wnosili do zamkniętego
życia komendanta posterunku pustynnego pożądany element zmiany i rozrywki.

Zanocowaliśmy w byłym hotelu Kompanii Transatlantyckiej, częściowo pustym, odkąd wydarzenia w


Algierii ograniczyły niemal do zera ruch turystyczny na drodze nr 2 prowadzącej do Gao.

Nazajutrz 14 stycznia wyruszyliśmy na pustynię, aby rozpoznad rodzaj gruntu i otoczenie. W tym celu
wybraliśmy na mapie około stu kilometrów na południo-zachód od Reggane na skraju ergu punkt
zaznaczony jako Mouilah, będący prawdopodobnie dawną studnią. Zdecydowaliśmy, w celu dobrego
obejrzenia terenu, udad się tam w linii możliwie najprostszej, a po śniadaniu wrócid jadąc najpierw na
wschód aż do drogi nr 2 i następnie na północ. Miałem zwyczaj, moim zdaniem dobry w podobnych
wypadkach, zawierzad miejscowym ludziom, znającym warunki lokalne i doskonale do nich
przystosowanym. Tak więc zleciłem pilotowanie wyprawy sympatycznemu porucznikowi z jednostki
saharyjskiej; gdy wyjaśniłem mu zadanie, odrzekł, że zrozumiał dobrze, wsiadł do pierwszego
samochodu, Cellerier i ja do drugiego, i mała kolumna złożona z czterech lub pięciu wozów ruszyła
w drogę.

Pojechaliśmy drogą nr 2 jak najszybciej na południe, wzbijając tumany kurzu. Droga była właśnie
traktem, przekształconym w „blachę falistą” z powodu ciągłego ruchu pojazdów, toteż trzęsło nami
niemiłosiernie i musieliśmy trzymad się kurczowo karoserii, aby nie wypaśd. Meharyści siedzący
wewnątrz dodge'a podlegali tym samym wstrząsom, ale zdawali się byd przyzwyczajeni do tego
rodzaju akrobatyki.

Po kilku kilometrach zauważyliśmy na gładkiej w tej okolicy powierzchni pustyni ślady kół
samochodów. W owym czasie nie tylko my jeździliśmy na pustynię Tanezrouft; wiele ekip naftowców
prowadziło tu badania sejsmiczne. Siady, które napotkaliśmy, zostawiły wozy grupy poszukiwaczy
ropy naftowej.

30
Pustynia z piasków lotnych lub pokrytych skorupą wapienną (tłum.).
Skręciliśmy w prawo pod kątem czterdziestu pięciu stopni i dalej pędziliśmy z gazem do deski po
śladach, które często zmieniały kierunek. Widzieliśmy Tanezrouft po raz pierwszy i bardzo dziwił
widok tej niezwykłej okolicy. Najbardziej rzucający się w oczy był absolutny brak jakiegokolwiek życia,
zwierzęcego lub roślinnego. Znałem dośd dobrze skalistą pustynię Béchar lub B2 Namous. Również
tam na pierwszy rzut oka nie było nic. A jednak rosło gdzieniegdzie jakieś źdźbło trawy lub nędzny
grzyb bouhamama; można też było złapad zielone jaszczurki, odżywiające się zapewne rzadko
przelatującymi muchami. Trzeba było wystrzegad się skorpionów i żmij rogatych. Wreszcie od czasu
do czasu przelatywały nad głową ptaki pustynne i można było polowad na gazele. Jest to życie bardzo
ubogie i prymitywne, ale chod rzadko spotykane - jednak życie. Tu natomiast nie było żadnego śladu
życia. Susza prawie absolutna uczyniła swoje - wszystko było martwe. Przy odrobinie wyobraźni
mogło się wydawad, że znaleźliśmy się na księżycu - ani roślinności, ani ptactwa, ani żadnej zwierzyny.
Później, przebywając częściej na Tanezrouft, miałem okazję widywad ptaki drapieżne. Myślę, że są to
jedyni mieszkaocy tych wyklętych obszarów; żyją tam ze ścierwa ptaków wędrownych, które pomyliły
drogę, usiłowały przelecied tę pustkę i wyczerpane spadły na piasek, aby dokooczyd żywota. Tak więc
już podczas pierwszej podróży przez Tanezrouft widad było, że jest to okolica idealna do
przeprowadzenia eksplozji jądrowych.

Nasze samochody pędziły wciąż bardzo szybko, obecnie prawie bez wstrząsów, gdyż powierzchnia
stała się płaska, twarda i bardzo wyrównana. Od czasu do czasu pojawiały się grzbiety skalne i
większe z nich musieliśmy objeżdżad, podobnie jak to czyniły samochody, których śladami jechaliśmy.
Mniejsze przejeżdżaliśmy za cenę kilku podskoków.

Po około trzech godzinach jazdy, prowadzące nas ślady spłatały nam figla: zatoczyły koło i skierowały
się z powrotem w stronę, skąd przybyliśmy.

Porucznik zatrzymał kolumnę; wysiedliśmy z samochodów. Zapytałem go, czy przyjechaliśmy do


Mouilah. Przed nami widad było wielkie wydmy ergu Czech, ale wydawały się odległe co najmniej
o dwadzieścia kilometrów, zaś Mouilah leżało na mapie na samym brzegu ergu.

Nasz przewodnik wyznał wówczas, że zupełnie stracił orientację. Tak więc z dokładnością do
pięddziesięciu kilometrów nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy. Nie miało to jednak znaczenia.
Jechaliśmy do Mouilah tylko po to, aby obejrzed okolicę wzdłuż trasy. A owo Mouilah zapewne
w ogóle nie istniało. Zwykły punkt zaznaczony nie wiadomo dlaczego na mapie - byd może jakieś
źródło wody słonawej, od dawna zanikłe, którego pamięd zachowała się od czasu, gdy w ubiegłym
stuleciu nieliczne karawany wymijały erg Chech.

Obejrzeliśmy teren i byliśmy zadowoleni z poczynionych obserwacji. Wiedzieliśmy też, iż chcąc


dotrzed do określonego punktu na pustyni, nie należy powierzad przewodnictwa Saharyjczykom
pełniącym służbę zawodową; działają oni bowiem w regionach zamieszkałych lub uczęszczanych
celem kontrolowania mieszkaoców oaz, nomadów, karawan i kolumn samochodowych. Gdy muszą
wyruszad na przełaj, wówczas biorą przewodników, którzy znają trasę wytyczoną przez repery, bądź
też wyruszają na chybił trafił, nie bardzo orientując się, jaką jadą drogą i zadowalając się przybyciem
do strefy, którą są w stanie rozpoznad.

Mrugnąłem do Celleriera, któremu nasunęła się ta sama refleksja. Odeszliśmy na bok


i zadecydowaliśmy, że odtąd my sami poprowadzimy kolumnę stosując tę samą procedurę, co przy
nawigacji na morzu. Postępowaliśmy w ten sposób w przyszłości i zawsze byliśmy w stanie określid
nasze położenie, oczywiście z dokładnością do kilku kilometrów, z wyjątkiem pewnego czerwcowego
rekonesansu, o którym będzie mowa później.

Przeprowadzane rozpoznanie przekonało nas, że znaleźliśmy miejsce, w którym można będzie się
zainstalowad: ukształtowanie powierzchni niemal płaskie, z kilkoma sfalowaniami i niewysokimi
skałami; grunt nadający się doskonale dla samochodów terenowych i pozwalający łatwo wytyczad
drogi; możliwośd urządzenia prawie wszędzie pasów startowych, wreszcie odpowiedni klimat. W
sumie wszystko przemawiało za wyborem tego miejsca, przy czym całkowity brak życia stanowił
główny argument.

Zimowy klimat wydawał się rzeczywiście nadzwyczajny. Chłód w nocy - termometr spadał do plus
kilku stopni - w ciągu dnia idealny, temperatura około 25°. Czuliśmy się doskonale w koszulach
i szortach. Później przekonaliśmy się, że dośd częsty wiatr niosący tumany piasku, zwany tu chasse-
poussière, nawet lekki, może byd bardzo nieprzyjemny. Ale tego dnia, jakby chcąc nas zachęcid, na
pustyni Tanezrouft było całkiem przyjemnie.

Niepokoiła nas natomiast jedna nie wyjaśniona sprawa, o której rozmawialiśmy w drodze powrotnej.
Chodziło o to, czy znajdziemy w dostatecznej ilości wodę dla zainstalowania i normalnego
funkcjonowania ogromnego przedsiębiorstwa, zatrudniającego w pewnych momentach około
dziesięciu tysięcy ludzi. Zasoby wodne oazy są przecież śmiesznie małe.

Należało szukad wody w warstwie albu, która pod Reggane powinna byd na głębokości dwustu,
trzystu metrów. Trzeba więc będzie podjąd głębokie wiercenia i zapewne pompowad wodę
przynajmniej częściowo za pomocą pomp głębinowych. Cena metra sześciennego wody byłaby
wysoka, na co można by się zgodzid, ale czy znajdzie się wodę? Oficer saperów, który nam
towarzyszył, sądził, że tak, ale nie był zupełnie pewien.

Po przybyciu do hotelu i skonfrontowaniu naszych wrażeo po-żegnaliśmy się z kapitanem de la


Commune i wyruszyliśmy w powrotną drogę do Algieru, zatrzymując się w Aoulef, potem w
Timimoun wreszcie w Béchar, aby zasięgnąd informacji o drogach głównych i zapasowych, którymi
mógłby przejechad nasz transport logistyczny. W każdym z tych ośrodków spędziliśmy cały dzieo.

W czasie naszego rekonesansu zawarliśmy znajomośd z wielu oficerami - komendantami


posterunków na Saharze. Byli to doskonali oficerowie, bardzo sumienni i całkowicie oddani służbie,
która obejmowała również administrację cywilną. Jednak wydali nam się wyspecjalizowani w sposób
zbyt wąski w swych problemach Sahary, a ponadto - usiłując uczynid z niej obszar nowoczesny -
stosowali metody dawne i w znacznej mierze przestarzałe. Samochód i radio, a nawet samolot,
zadomowiły się na pustyni. Ale te nowoczesne urządzenia nie były odpowiednio wykorzystywane.

Zdaje się, że przekształcanie pustyni w wyniku eksploatacji zasobów ropy naftowej oraz doświadczeo
wojskowych było im niezbyt miłe, gdyż pociągało za sobą zmiany starej, tradycyjnej Sahary i jej
folkloru, do których - jak też do stylu życia na pustyni - byli namiętnie przywiązani. Świadczy o tym
poniższa anegdota.

Wszyscy komendanci posterunków przyjmowali nas z nadzwyczajną gościnnością. Jeden z nich


wyjaśnił później, że czynił tak dlatego, iż miał nas za podróżników przypadkowych. Wprawdzie
szukaliśmy miejsca na poligon atomowy, ale miał nadzieję, że brak wody i straszliwy upał
w miesiącach letnich zniechęci nas i nigdy tu więcej nie powrócimy.
Gdy jednak powróciliśmy w czerwcu, aby w ciągu kilku dni przeprowadzid dalekie rekonesanse i gdy
rozeszła się pogłoska, że jeśli tylko temperatura pozwoli mieszkad pod namiotem, przybędzie pułk
saperów, wspomniany oficer był zmartwiony i zwierzył się jednemu z kolegów:

- Myślę, że tym razem zainstalują się tu na dobre. Będzie to gigantyczny jarmark, na którym nie
można prowadzid normalnego życia. - I dodał na pół serio - chyba nadszedł moment, aby przenieśd
posterunek do Bidon 5 lub Quallen31, jeżeli chcemy mied dawny spokój.

W każdym razie wróciliśmy do Francji przekonani, że możemy liczyd na przychylnośd oficerów służby
saharyjskiej, ale że trzeba załatwiad nasze sprawy w sposób odmienny niż dotychczas i wystrzegad się,
aby nie iśd za ich radami, opartymi na tradycjach szacownych, lecz przestarzałych.

Po powrocie do Paryża około 20 stycznia, przystąpiłem do sporządzenia raportu na temat:


Poszukiwania w Unii Francuskiej miejsc odpowiednich dla przeprowadzenia doświadczeo z bronią
jądrową. Raport ten był podsumowaniem wyników z poprzednich badao oraz rozpoznania
przeprowadzonego na Saharze. Na wstępie omówiono wyspy na Pacyfiku, które określono w sposób
następujący: „Możliwości są tu ogromne, natomiast trudnośd stanowią odległości i niemożnośd
szybkiego dotarcia drogą powietrzną niezależną od obcych lotnisk”32. Raport eliminował również
obszary półpustynne Sahary, jak na przykład B2 Namous, gdzie ze względu na bliskośd regionów
zamieszkałych mogły byd przeprowadzone doświadczenia tylko z małymi bombami i którym na
początku 1957 roku zagrażało niebezpieczeostwo z powodu wojny w Algierii, co skomplikowałoby
w znacznym stopniu działalnośd ośrodka doświadczalnego.

Raport kooczył się następującymi wnioskami:

„Z technicznego punktu widzenia i abstrahując od wszelkich ocen czy przewidywao rozwoju wydarzeo
politycznych, wydaje się, że tylko obszar Tanezrouft jest odpowiedni dla urządzenia poligonu do
doświadczeo atomowych, ponieważ:

 można je przeprowadzad bez obawy przed komplikacjami politycznymi, ekonomicznymi lub


społecznymi;
 w przyszłości można będzie przeprowadzad silne eksplozje jądrowe;
 zapewnienie bezpieczeostwa i tajemnicy nie nastręczy trudności. Jedyny mankament stanowi
niepewnośd znalezienia dostatecznej ilości wody.

Należy przeprowadzid następujące prace wstępne:

 zaadaptowad prowizorycznie miejsce na pustyni Tanezrouft, jak najbliżej Reggane, pod


warunkiem znalezienia wody;
 rozpocząd natychmiast, w porozumieniu ze służbą wodociągową w Algierze, poszukiwania
wody w rejonie na południe od Reggane;
 przeprowadzid dodatkowy rekonesans dla określenia granic poligonu, rejonu punktu
zerowego oraz rozmieszczenia bazy;
 podjąd jak najszybciej badania meteorologiczne górnych warstw atmosfery w rejonie
Tanezrouft - erg Chech;
31
Miejscowości na pustyni, leżące kilkaset kilometrów na południe od Reggane.
32
W owym czasie nie było jeszcze czterosilnikowych samolotów odrzutowych dalekiego zasięgu, które mogły
dolecied do Pointe-a-Pitre – Tahiti bez lądowania.
 zaklasyfikowad jako teren wojskowy całośd pustyni Tanezrouft na zachód od drogi Adrar -
Gao i na wschód od ergu Chech”.

Przedstawiłem ten raport na jednym z najbliższych posiedzeo Komitetu Zastosowao Wojskowych


energii atomowej. Wnioski zostały przyjęte.

Pierwsze plany

Z oświadczeo przedstawicieli ministrów na posiedzeniach Komitetu wynikało, iż rząd nie tylko już
zdecydował o przeprowadzeniu eksplozji doświadczalnych bomb atomowych, ale także życzy sobie
przyspieszenia związanych z tym prac. Mówiono nawet o wykonaniu pierwszej próby na początku
1960 roku.

Na jednym z pierwszych posiedzeo Komitetu przedstawiłem - w uzupełnieniu do mego raportu - plan


przygotowania prób, uwzględniający terminy przeprowadzenia studiów i wykonania konstrukcji w
Reggane. Harmonogram kooczył się eksplozją bomby zaplanowaną na 1 marca 1960 roku. Gdy się
pomyśli, że pierwszy wybuch „Błękitnego Skoczka” odbył się 13 lutego, zdumiewa rzadko spotykana
zgodnośd między przewidywaniem wstępnym, poprzedzającym nawet szczegółowe rozpoznanie,
a rzeczywistością. Mieliśmy, jak i tego wynika, doprawdy wiele szczęścia.

Wspomniany harmonogram przewidywał przystąpienie do natychmiastowych poszukiwao wody


i wykonanie do października 1957 roku rozmaitych badao dotyczących koncepcji ośrodka
doświadczalnego, jak również sporządzenie projektów technicznych instalacji potrzebnych do
przeprowadzenia prób.

Problem wody został zbadany od razu. Dzięki Guillaumatowi, który zajmował wówczas stanowisko
administratora generalnego Komisariatu Energii Atomowej i był jednocześnie ważną osobistością
w przemyśle naftowym, można było zaangażowad w Maroku utalentowanego geologa, który
pracował dla kompanii naftowej, i wysład go natychmiast w towarzystwie dwóch oficerów-saperów
do Reggane celem zbadania problemu zasobów wody. Kilka tygodni później wspomniani specjaliści
wydali „wyrok” - na południe od Reggane nie ma wystarczającej ilości wody. Natomiast na
płaskowyżu Tidikelt, którego obrzeże skalne jest oddalone od Reggane o kilka kilometrów w kierunku
wschodnim, warstwa albu może zawierad niezbędne ilości wody na głębokości 150 do 300 metrów.

Znalezienie wody dyktowało podjętą decyzję; bazę należało założyd nie w samej oazie, ale o mniej
więcej dwanaście kilometrów na wschód, na skraju płaskowyżu Tidikelt, który poza tym doskonale
nadawał się na zbudowanie lotniska.

Punkty zerowe natomiast miały byd usytuowane o 70 kilometrów na południe od Reggane.


Eksperymentatorzy będą tam dojeżdżad z bazy na płaskowyżu dla dokonania operacji technicznych.

Wreszcie „miasto” Reggane i jego możliwości zakwaterowania, tzn. „hotel” Estienne i dawny budynek
koszar Senegalczyków z jego skromnymi zapasami wody miały byd wykorzystane jako kwatery dla
robotników, którzy rozpoczną pracę na płaskowyżu.
Należało jednocześnie ustalid, w jaki sposób powinny byd przeprowadzone próby, jakie należało
wydad zarządzenia i jakie przewidzied instalacje na poligonie. Tym wszystkim zajęły się dwie grupy
robocze pod moim kierownictwem:

 grupa mieszana dla doświadczeo jądrowych, która we współpracy z Dyrekcją Zastosowao


Wojskowych Komisariatu miała ustalid całokształt prac naukowych i doświadczeo, podział
zadao między służby wykonawcze w miarę ich precyzowania się oraz unikanie dublowania
prac,.
 grupa wojskowa, która miała utworzyd bazę w Reggane, koordynując prace służb
współdziałających (jednostek saperskich oraz służb: infrastruktury, lotnictwa, intendentury,
materiałowej, medycznej, łączności), i zorganizowad transport powietrzny, lądowy i morski.

Grupa mieszana odbywała częste narady. Spotykałem na nich generała Buchaleta i jego bliskich
pomocników - głównego inżyniera lotnictwa Parreinsa, którego zastąpił później główny inżynier
Robert, oraz kilku innych oficerów i naukowców.

Jak już wspominałem, nasza współpraca techniczna z Komisariatem była, według mnie, doskonała
i pożyteczna. Kilka zgrzytów, których przemilczenie nie byłoby logiczne, wywodziło się z różnego stylu
pracy cywilów i wojskowych.

Ci ostatni, których postulaty dla zapewnienia obrony kraju nigdy nie są zaspokojone, przyzwyczaili się
żyd w sposób maksymalnie oszczędny. Mieli zmysł drobiazgowej oszczędności, graniczącej ze
skąpstwem. Niemniej jednak taki styl życia wymaga wielu wyrzeczeo, które wydają mi się godne
pochwały.

Cywile natomiast, stosujący metody przemysłowe, pracują nie troszcząc się zbytnio o wydatki
bieżące; wychodzą z tej samej zasady, którą stosuje się przy zdobywaniu pracowników wysoko
kwalifikowanych - płacid im dużo i traktowad tak, aby nie przyszła im chęd szukania lepszych
warunków.

Z naszymi kolegami z Komisariatu nie mieliśmy nigdy trudności w dziedzinie technicznej, ale
wyprowadzały nas z równowagi ich nadmiernie wysokie żądania, gdy dla swych eksperymentów
wymagali komfortowych warunków, o jakich żaden wojskowy nawet nie marzył. Na nasze protesty
odpowiadali, że jeśli tych warunków im się nie stworzy - a można się domyślad, ile to musiało
kosztowad w Reggane - ich naukowcy odmówią przyjazdu i zadanie nie będzie mogło byd wykonane.

W ciągu trzech lat musiałem stale z nimi walczyd. Ustępowałem jednak dopiero wówczas, gdy nie
było innego wyjścia.

Różnica w stylu życia cywilów i wojskowych wprzęgniętych nierozerwalnie do tego samego dzieła
była, jak sądzę, jedynym motywem tard między Dowództwem Broni Specjalnych i Dyrekcją
Zastosowao Wojskowych; był to jednak motyw częsty i jakkolwiek mało ważny, to przecież irytujący.

Te drobne przeszkody nie wpływały na tempo prac koncepcyjnych, które posuwały się szybko
naprzód i wkrótce mieliśmy dośd wyraźny obraz tego, co należało przygotowad. Tak więc stosunkowo
wcześnie, z powodów technicznych i ze względu na bezpieczeostwo zadecydowano, że eksplozja
nastąpi na szczycie stumetrowej stalowej wieży. Chociaż cały system przedsięwzięd został
sprecyzowany dopiero z czasem, niemniej jednak okazało się możliwe rozpoczęcie od razu
najważniejszych prac, dla których przygotowano dokumentację techniczną.

Pierwsza wizyta w „Nevada Proving Ground”

W kwietniu dowiedziałem się, że władze amerykaoskie zaprosiły różne osobistości wojskowe z NATO
na poligon w stanie Nevada celem uczestniczenia w eksplozji jądrowej z serii „Plumb Bob”. Podróż
tam i z powrotem miała trwad tydzieo.

Każdy szef sztabu generalnego z krajów paktu atlantyckiego mógł przybyd osobiście lub wysład swego
przedstawiciela; generał Ely wyznaczył mnie.

Poleciałem więc przez Nowy Jork i Waszyngton, gdzie załatwiłem sprawy administracyjne, do Las
Vegas. Zostałem tam powitany przez członków Atomic Energy Commission, którzy zawieźli mnie do
najpiękniejszego hotelu Tropicana (lokal nocny, kasyno gry...). Tu stwierdziłem z pewnym
niepokojem, że, jakkolwiek Komisja Energii Atomowej uzyskała znaczny rabat, musiałem płacid za
swój pokój 13 dolarów 65 centów i po zakupieniu gazety pozostawało mi tylko sześd dolarów
dziennie na wyżywienie, przejazdy, ewentualne reperacje garderoby i... na automaty do gier. Łatwo
odgadnąd, że nie było mowy o tym, abym „poszalał”, jak mawiały nasze babcie. Ale kłopoty dopiero
się zaczęły.

15 maja program przewidywał zwiedzenie poligonu z autokaru. Objechaliśmy tereny doświadczeo


i obejrzeliśmy kilka instalacji, które zostały poddane wcześniejszym eksperymentom.
Przeprowadzono pogadankę informacyjną o bezpieczeostwie operacji, w szczególności o określaniu
opadów promieniotwórczych, aby niesione z wiatrem nie dotarły do mieszkaoców.

Objaśniono nam system prognoz meteorologicznych, dopuszczalne normy zanieczyszczeo


promieniotwórczych oraz środki przewidziane na wypadek opadu promieniotwórczego na regiony
zamieszkałe.

W czasie zwiedzania poligonu mogłem zobaczyd stalowe wieże, na których miały odbyd się eksplozje
bieżącej serii doświadczeo, jak również system kołowrotów stosowany w wypadku eksplozji bomb
umieszczonych pod balonem, co pozwala na utrzymanie bomby w pozycji dokładnie pionowej nad
danym punktem.

Dzieo ten był dla mnie bardzo interesujący, nie dlatego, że dowiedziałem się wielu nowych rzeczy, ale
mogłem we właściwej skali ujrzed systemy, o których mieliśmy tylko pojęcie teoretyczne, a ponadto
upewniłem się, że to, co zamierzamy zrealizowad na Saharze, ma uzasadnienie.

Wszyscy powrócili wieczorem zadowoleni do Las Vegas, a ja byłem zadowolony szczególnie.


Spędziłem jedyny interesujący wieczór mojego tu pobytu na zapisywaniu w małym notesie
szczegółowego sprawozdania ze zwiedzania poligonu.

Eksplozja, na którą nas zaproszono, miała odbyd się nazajutrz, 16 maja o świcie. Powiedziano nam
wprawdzie, że prognoza meteorologiczna nie jest najlepsza, ale wszyscy mieli nadzieję, że próba
jednak nastąpi. Miano nas zbudzid około pół do pierwszej w nocy, a wyjazd powinien był nastąpid
około drugiej.

O pierwszej zbudził mnie telefon, ale przedstawiciel Komisji Energii Atomowej powiedział mi tylko
parę słów, które miały się powtarzad regularnie w następnych dniach: The burst has been
postponed33.

Następnego dnia władze amerykaoskie zorganizowały dla rozrywki wycieczkę turystyczną autokarem
- zwiedzanie Death Valley i domu Buffalo Billa. Wieczorem wszyscy poszli spad oczekując, że nazajutrz
o świcie udadzą się na poligon. Ale tego dnia, podobnie jak poprzednio, wiadomośd była ta sama -
The burst has been postponed.

Wiele osób zniechęciło się i pod pozorem, że mają do załatwienia inne pilne sprawy, odleciało
samolotami.

Warunki meteorologiczne nie zmieniały się i każdego rana czekało nas to samo rozczarowanie.
Trwało to piętnaście dni, podczas których wyjechała większośd zaproszonych gości.

Osiemnaście dni po przybyciu do Stanów, straciwszy w międzyczasie okazję uczestniczenia


w pierwszej komunii mej córki Annick i uznawszy, że nadaremnie tracę czas, gdy sprawy w Reggane
wymagały mojej obecności, ponieważ trzeba było pospiesznie przeprowadzid szczegółowe
rozpoznanie, zdecydowałem również wyjechad via Nowy Jork do Paryża. Jedyne eksplozje atomowe,
które miałem zobaczyd, były wybuchami bomb francuskich.

Drugi rekonesans na pustyni Tanezrouft

W maju, wkrótce po powrocie z Las Vegas, po załatwieniu na najwyższym szczeblu wszystkich spraw
wstępnych, zapalono nam wreszcie zielone światło dla Reggane, w postaci decyzji wyznaczającej tę
oazę jako miejsce naszych pierwszych prób.

Jeżeli mieliśmy stosowad ściśle nasz terminarz, należało bezwzględnie rozpocząd prace
w październiku, tzn. załatwid uprzednio wszystkie sprawy związane z organizacją i planowaniem, co
wymagało natychmiastowego przeprowadzenia rekonesansu. Gdybyśmy czekali z tym na
odpowiednią porę, czyli koniec września - wszelkie przedsięwzięcia organizacyjno-planistyczne
moglibyśmy przeprowadzid dopiero jesienią i zimą, a wówczas nie można by rozpocząd na serio prac
przed porą gorącą i stracilibyśmy cały rok.

Mimo upału musiałem więc jechad do Reggane i wykorzystad miesiące letnie na przygotowanie w
Paryżu operacji, które miały rozpocząd się w październiku.

Zdecydowałem wyjechad na rekonesans, gdy tylko to będzie możliwe, wraz z dużą grupą specjalistów;
wypadło to w czerwcu, tzn. w pełni upałów.

Zapytałem najwyższe władze i znakomitości saharyjskie, w jaki sposób, ich zdaniem, należy
zorganizowad tę ekspedycję. Wszyscy zgodnie ją odradzali. Nie można, mówili, jeździd po pustyni

33
Eksplozja została odroczona.
w czerwcu. Wysoka temperatura w połączeniu z suszą działa tak, że silniki odmawiają posłuszeostwa
po godzinie dziesiątej rano z powodu tzw. vapour lock - parowanie benzyny zatrzymuje pompę, nie
dostarczając paliwa do gaźnika. Ponadto w razie wypadku istniało bardzo poważne ryzyko - ludzie
zatrzymani na pustyni, nie mając cienia i dostatecznej ilości wody, zostaliby w ciągu dwóch godzin
całkowicie odwodnieni, a ich wysuszone zwłoki mogłyby leżed w nieskooczonośd w stanie
nierozłożonym, gdyż w tej suszy nie zachodzą procesy gnilne.

Dowiedzieliśmy się też, że komendant posterunku w Reggane jest na urlopie; moglibyśmy natomiast
zamieszkad bardzo niewygodnie w hotelu Estienne, którego zarządzający pozostałby na swoim
stanowisku przez kilka tygodni już po terminie dorocznego zamknięcia.
Saharyjczycy zalecali nam usilnie zaczekad do kooca września i stwierdzili, że jeśli będziemy nalegad
na natychmiastowe przeprowadzenie rekonesansu, to oni wprawdzie dostarczą niezbędnych
środków, ale nie wezmą na siebie żadnej odpowiedzialności, jeżeli przedsięwzięcie, sprzeczne
z wszelkimi regułami i zwyczajami, zakooczy się katastrofą i tragedią.

Nie było to zachęcające, ale ponieważ nie mogliśmy odkładad sprawy do września nie tracąc roku,
a zadanie było ważniejsze niż ryzyko, zdecydowaliśmy mimo wszystko pojechad stosując wszelkie
środki ostrożności i zabierając ze sobą tylko ochotników.

Przede wszystkim przewidziano, że pracowad będziemy w nocy, między godziną 23, gdy temperatura
spada do 35-40°C, i godziną 10 rano, gdy silniki zaczynają odmawiad posłuszeostwa. Nadto,
zasięgnąwszy informacji o środkach ostrożności zastosowanych przez Amerykanów podczas
doświadczeo w pustyniach Nevady i Nowego Meksyku, będących regionami bujnej roślinności i dużej
wilgotności w porównaniu z Saharą południowo-zachodnią, opracowałem dyrektywy, które miały byd
ściśle przestrzegane przez uczestników ekspedycji.

Oficerowie, którzy mi towarzyszyli, naśmiewali się ze mnie z powodu surowych przepisów tego
zarządzenia. Większośd z nich - Francuzi są turystami z natury - zabrała ze sobą aparaty fotograficzne
oraz kamery filmowe i w głębi ducha obiecywała sobie w wolnym czasie robid ciekawe wycieczki.
Zobaczymy, że szybko mieli przestad się śmiad i zmienili zdanie.

W skład wyprawy wchodzili: pułkownik Debrabant z sił powietrznych, mój zastępca w Dowództwie
Broni Specjalnych; podpułkownik Cellerier, mój szef sztabu, oraz szereg oficerów sztabu. Ponieważ
miały zapaśd decyzje dotyczące budowy instalacji, w skład ekipy weszło również kilku oficerów
z szefostwa wojsk inżynieryjnych. Poprosiłem generała Houssaya, ówczesnego szefa wojsk
inżynieryjnych odpowiedzialnego za wykonanie prac, aby wyznaczył odpowiednich oficerów, którzy
powinni wziąd udział w rekonesansie. Odpowiedział mi, iż oczywiście wyznaczy dwóch lub trzech, ale
ze względu na znaczenie i trudności związane z tymi pracami, chciałby pojechad osobiście, aby
dokonad właściwego wyboru. Dałem mu do zrozumienia, że praca będzie ciężka i że uczestników
wyprawy czeka całkowity brak wygód. Nie zmienił jednak zdania i pojechał z nami, zabierając również
pułkownika Montagnera, który kierował organizacją prac, oraz kilku innych saperów. Było to dla nas
bardzo korzystne.

Udział generała pozwolił uzgodnid na miejscu schemat całości instalacji poligonu oraz organizację
prac i niezbędne środki. W ten sposób natychmiast po powrocie do Paryża mogliśmy przedstawid
rządowi nasze projekty do zatwierdzenia, a w tym samym czasie Houssay wydawał zarządzenia
dotyczące wojsk inżynieryjnych, celem utworzenia jednostek i wyznaczenia kierownictwa prac.
Obecnośd generała Houssay w naszym rekonesansie pozwoliła zaoszczędzid czas, jaki zajęłyby w
Paryżu dyskusje, i wydad rozkazy, aby roboty mogły ruszyd natychmiast, gdy tylko klimat stanie się dla
człowieka znośny.

W skład ekipy wchodził też inżynier reprezentujący Komisariat Energii Atomowej.

Dzięki uprzejmości sił powietrznych zamiast zwykłej maszyny towarowej, w której na tę okolicznośd
ustawia się stare, wybrakowane siedzenia, otrzymaliśmy dakotę ministerialnej grupy lotnictwa
łącznikowego. Był to samolot przeznaczony dla wysokich osobistości, wyposażony w doskonałe fotele
i we wszystko, co jest potrzebne dla wygody pasażera. Początkowo podróż przebiegała bez zakłóceo,
z dwoma lądowaniami w Algierze i w Bécharze, gdzie nawiązaliśmy kontakty z władzami, które miały
nam dostarczyd środków materiałowych dla naszej wyprawy. W Bécharze, gdzie lądowaliśmy,
panował upał, który nieco łagodziło usytuowanie miasta na znacznej wysokości oraz wilgotnośd
powietrza nieco wyższa, niż na pustyni. Mieliśmy też dobre warunki zakwaterowania - pomieszczenia
klimatyzowane i doskonałą wodę przechowywaną w lodówkach, których dużą ilością dysponuje
nowoczesna baza pustynna.

Po wystartowaniu z Bécharu, następnego poranka, mieliśmy lądowad w Adrarze, gdzie czekało na nas
kilka spraw do załatwienia z majorem Gatignolem.

W czasie przelotu, w okolicy Beni-Abbès, wpadliśmy w chmurę szaraoczy. Przelatując przez nią nie
widad było nic. Chmura owadów była tak gęsta, jak cumulonimbus burzowy. Słychad było trzask
rozbijających się o samolot owadów, a szyba ochronna pokryła się krwawymi, lepkimi plamami.
Załoga naszego samolotu - załoga świetna, jak zresztą wszystkie z tej grupy - po raz pierwszy
przelatywała przez chmurę szaraoczy i była tym niezwykle podniecona i zaciekawiona.

W okolicy Adraru samolot zaczął wytracad wysokośd. W miarę schodzenia w dół temperatura
wewnątrz szybko wzrastała i gdy koła dotknęły pasa startowego, mimo iż byliśmy ubrani w najlżejszy
model umundurowania pustynnego, w maszynie było już bardzo gorąco. Wszystko to jednak było
niczym w porównaniu z tym, co nas czekało, gdy po otwarciu drzwi wysiadłem z samolotu, aby
podejśd do Gatignola. Wydawało mi się, że wszedłem do pieca. Czułem się tak, jak w hucie w czasie
spustu płynnej stali. Ten żar lał się jednocześnie na głowę, ramiona i tułów. Było ponad 50 stopni
w cieniu, wilgotnośd 0 procent, a my znajdowaliśmy się w pełnym słoocu, będącym niemal w zenicie.

Musiałem się opanowad, aby nie uciec z powrotem w świeżośd samolotu - zupełnie zresztą względną,
gdyż było tam już ponad 35 stopni - lecz podejśd i uścisnąd dłoo majora Gatignola. Pomyślałem, że
jeśli nadal będzie tak gorąco, wynikną duże trudności z przeprowadzeniem rekonesansu.

Zajęliśmy miejsca w wozach terenowych i udaliśmy się do Gatignola na obiad. Nie była to już wielka
baza Béchar z jej elektrycznością i klimatyzacją. Dom Gatignola był to jeden z tych domów
saharyjskich z wysuszonej gliny, o ścianach bardzo grubych, wewnątrz których panuje stała
temperatura, pośrednia między skrajną dnia i nocy, tzn. tego dnia około 35°. Jedynie baseny i rowki
w ogrodzie rozmieszczonym w gaju palmowym nasycały powietrze pewną ilością dobroczynnej dla
ludzkich organizmów wilgoci. Wreszcie dobór soków owocowych, wód mineralnych, coca-coli,
a nawet whisky, wyciągniętych z doskonałej lodówki wnosił skuteczny wkład do walki z upałem, tym
razem prowadzonej drogą wewnętrzną, o wiele lepszą.
Zjedliśmy więc doskonały obiad i już trochę przyzwyczajeni do straszliwej temperatury pojechaliśmy
do samolotu, aby pokonad nasz ostatni etap do Reggane. Tego samego wieczoru, gdy temperatura
opadnie, Gatignol miał wysład z Adraru samochody dodge 6x6 i eskortę.

Podczas pobytu w styczniu nie mogliśmy lądowad w Reggane, gdyż lotnisko było zamknięte. Pas
startowy stanowiło dno doliny, z którego usunięto największe kamienie i zaznaczono farbą jego
granice. Było ono nieczynne od czasu, gdy startowały z niego powolne maszyny przedwojennej
eskadry potez-25, która tu wtedy stacjonowała. Przypominało to nasypy ziemne, chroniące aparaty
przed wiatrem niosącym piasek. W styczniu lotnisko nie było dostępne dla samolotów
transportowych i byliśmy zmuszeni lądowad w Adrarze, by stamtąd jechad do Reggane drogą lądową.
Tymczasem wojska powietrzne zbadały lotnisko i na nowo zaklasyfikowały je jako „otwarte” dla
samolotów dakota i nord pod warunkiem, że ich ciężar w czasie startu lub lądowania nie przekroczy
18 ton.

Lotnisko było jednak bardzo źle rozmieszczone, w pobliżu ośrodka wojskowego i administracyjnego,
który następnie nazwaliśmy Regganeville. Zajmowało ono jedyną dostępną przestrzeo między
budynkiem Biura Spraw Saharyjskich i skałą stanowiącą na wschodzie skraj płaskowyżu Tidikelt.
Lądując, trzeba było przelatywad bądź tuż nad dachem budynku, bądź też nad skałą, co nie podnosiło
bezpieczeostwa lotu. Musieliśmy jednak korzystad z tego lądowiska w ciągu wielu miesięcy, zanim
nowoczesne lotnisko na płaskowyżu przyjęło pierwsze samoloty.

Korzystając po raz pierwszy z lądowiska, nie mieliśmy szczęścia. Zaledwie, nadlatując ze wschodu,
przeskoczyliśmy skałę i dotknęliśmy kołami ziemi, gdy gwałtowne podskoki, podobne do nierównej
jazdy roweru na źle wybrukowanej drodze, pozwoliły nam bezbłędnie rozpoznad przebicie opony
podwozia. Nie było wcale przyjemnie znaleźd się w tym piecu z nie nadającym się do użytku jedynym
środkiem transportu.

Wysiedliśmy z samolotu, aby odbyd naradę wojenną w straszliwej temperaturze, chowając się w cieo
skrzydła samolotu. Musieliśmy jak najszybciej naprawid koło, ale ile zabierze to czasu, biorąc pod
uwagę, że lotnictwo w Algierii miało w owym czasie co innego do roboty, niż nieśd pilną pomoc
ludziom spacerującym (cel naszej wyprawy był traktowany jako tajny) w miejscach, gdzie
najwidoczniej nie mieli żadnego powodu, aby się znajdowad?

Podoficer pełniący obowiązki komendanta posterunku Reggane przyjechał do nas swym jeepem.
Spytałem go, czy będzie łącznośd radiowa z Algierem. Połączenie miało nastąpid dopiero za godzinę.
Postanowiłem wysład osobistą depeszę do generała Jouhaud, dowodzącego lotnictwem w Algierii,
którego poznałem kiedyś w konspiracji w 1944 roku, gdy byłem szefem organizacji Ruchu Oporu
Strefy Północnej i zleciłem mu dowództwo regionu Bordeaux.

Zredagowałem telegram następującej treści:

„Wykonując zadanie służbowe w Reggane dakotą z grupy lotnictwa łącznikowego mam pękniętą
oponę - stop - proszę o jak najszybsze przysłanie koła zapasowego na lotnisko Reggane - stop -
Ailleret”.

Podoficer obiecał, że telegram wkrótce wyśle i zawiózł nas do hotelu, gdzie nie pozostało nam nic
lepszego do roboty, jak zainstalowad się i czekad.
Wieczorem około godziny dwudziestej drugiej przybyły samochody eskorty z Adraru. Eskorta była
nieliczna, gdyż nie groziło nam inne niebezpieczeostwo poza klimatem; a pojazdy były wyładowane
kanistrami z wodą - owymi pasami ratunkowymi na statku płynącym przez ocean Sahary. Samochody
spóźniły się z powodu upału i zamiast wyjechad około dwudziestej pierwszej, mogliśmy ruszyd
dopiero o dwudziestej trzeciej.

Pierwszy rekonesans, który mieliśmy odbyd tej nocy, był najważniejszy; mieliśmy bowiem rozpoznad
punkty zerowe oraz ich urządzenia. Postanowiliśmy jechad drogą nr 2 na południe, na odcinku 76
kilometrów. Tam zakręt na zachód i 60-kilometrowy marsz przez pustynię według kompasu i gwiazd.
Po przejechaniu tej trasy mieliśmy się znaleźd w okolicy przewidzianych punktów zerowych. Strefę tę
powinniśmy osiągnąd około trzeciej rano. Wówczas miał nastąpid odpoczynek, śniadanie
i oczekiwanie na wschód słooca, który o tej porze roku przypada na godzinę szóstą. Drogę powrotną -
95 kilometrów w linii prostej - zamierzaliśmy pokonad w dwie godziny, pozostawało więc półtorej
godziny na dokładne zbadanie okolicy. Wyjeżdżając o 7.30 mieliśmy pewnośd powrotu przed
dziesiątą, zanim silniki zaczną odmawiad posłuszeostwa.

Pułkownik Cellerier miał prowadzid kolumnę. Za nim jechał generał Houssay, o dłuższym niż ja stażu
w stopniu generalskim; ustąpiłem mu miejsca przez grzecznośd, jakkolwiek byłem dowódcą wyprawy.
Inni oficerowie rozmieścili się w pozostałych samochodach, najmłodsi z tyłu, z nogami na kanistrach
z wodą.

Wyjechaliśmy z pewnym opóźnieniem, gdyż kierowcy musieli usunąd uszkodzenia powstałe w czasie
poprzedniego etapu. W warunkach letnich na wielkiej pustyni nawet najbardziej nowoczesny
samochód przypomina nieco automobile naszych dziadków. Trzeba bardzo często wysiadad, podnosid
maskę i doprowadzad coś do porządku.

Zjedliśmy kolację na dziedziocu hotelowym podczas nieznośnego upału. Byliśmy bardzo spragnieni
i wypiliśmy wielką ilośd miejscowej wody, chociaż miała smak odstręczający, zawierała bowiem 2,7
grama różnych soli w litrze.

Czekając niecierpliwie na samochody z trudem wytrzymywaliśmy temperaturę, która dopiero


zaczynała opadad. Będzie lepiej, mówiliśmy sobie, gdy wozy ruszą - wiatr nas orzeźwi.

Gdy wszystko było gotowe, wsiedliśmy i pod przewodem nawigatora Celleriera wozy ruszyły. I tu
nieprzyjemna niespodzianka - upał zwiększył się jeszcze bardziej, odnosiło się na nowo wrażenie
wstąpienia do rozpalonego pieca. W odróżnieniu od Francji, gdzie nawet w czasie upału temperatura
powietrza jest niższa od ciepłoty ciała, tutaj powietrze miało jeszcze wciąż ponad 40 stopni i w
konsekwencji prąd powietrza dodawał ciepła, zamiast je odbierad.

Ale sygnał do odjazdu wydano, cofnąd się nie można; kolumna zagłębiła się w noc pustyni.

Przejazd drogą nr 2 odbył się bez przygód, jedynie z prędkością nieco mniejszą od przewidzianej, gdyż
silniki z powodu gorąca nie pracowały rytmicznie. 75 kilometrów przejechaliśmy w ciągu prawie
trzech godzin. Przybyliśmy na miejsce około drugiej nad ranem i po krótkim odpoczynku, aby nie
zwiększad opóźnienia, dałem polecenie, by ruszad dalej.

Wyznaczyliśmy według kompasu kierunek zachodni i Cellerier skierował się na jedną z gwiazd,
uwzględniając w przybliżeniu jej ruch dobowy.
Ale tam, dokąd pojechaliśmy, teren okazał się znacznie trudniejszy, niż w tej części, którą przebyliśmy
w styczniu. Wkrótce natknęliśmy się na szerokie występy skalne, których nie można było przekroczyd
i musieliśmy je okrążad w słabym świetle gwiazd, niekiedy łukiem o dużym promieniu. Po dokonaniu
objazdu skierowaliśmy się znów mniej więcej na zachód, ale nie wiedząc dokładnie, gdzie jesteśmy.

Ponadto byliśmy zmuszeni jechad na zmianę po skałach twardych i sypkich (takie zróżnicowanie
powierzchni ludnośd miejscowa nazywa fesz fesz). Powodowało to znaczne zmniejszenie prędkości,
a jednocześnie wydłużało marszrutę, która zamiast biec prosto, mniej więcej wzdłuż 26 stopnia
szerokości północnej, .stawała się sinusoidą coraz mniej przypominającą ową trasą idealną
i prostolinijną.

Czas biegł w niezwykłej scenerii tej absolutnej pustyni, której ciemności przebijały tylko reflektory
naszej kolumny, oświetlając chmury kurzu wzniecane kołami. Czuliśmy się zagubieni i bardzo
oddaleni od świata. Sytuacja była tak dziwna i różna od przeżytych najbardziej dramatycznych, że
chwilami niepokoiłem się o los tej wyprawy, za którą byłem odpowiedzialny, a przecież Saharyjczycy
mówili, że to szaleostwo wyruszad na tę awanturę.

Po dwóch godzinach, około czwartej rano, zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Porównując moje
obliczenia z bardziej sprecyzowanymi Celleriera zgodziliśmy się, że znajdujemy się około trzydziestu
kilometrów na zachód od drogi do Gao.

Ruszyliśmy więc dalej i jechaliśmy bez zatrzymania w kierunku zachodnim. Nie przybyliśmy jeszcze na
miejsce, gdy horyzont za nami zaczął rozjaśniad się i wzeszło słooce.

Wraz ze światłem dziennym mogliśmy nieco przyspieszyd, gdyż przeszkody na trasie stały się lepiej
widoczne i można je było łatwiej ominąd, przy zmniejszonych objazdach. Gdy Cellerier osądził, że
przyjechaliśmy do punktu docelowego, było już po pół do szóstej i jeżeli chcieliśmy wrócid bez
wypadku, należało ruszad w drogę za pół godziny, gdyż czas powrotu został obliczony bez
uwzględnienia trudności na trasie.

Zarządziłem więc przeprowadzenie w ciągu trzydziestu minut właściwego rekonesansu i zjedzenie


śniadania; odjazd był wyznaczony na godzinę siódmą.

Na szczęście rekonesans był łatwy. Miejsce nadawało się doskonale na punkty zerowe. Saperzy
zbadali grunt, zebrali próbki skał i piasku, ocenili możliwości zbudowania dróg i pasów startowych. W
pół godziny otrzymaliśmy dośd informacji dla opracowania wstępnych planów.

Przywieźliśmy ze sobą beczkę od benzyny pomalowaną na biało, pozostawiliśmy ją w terenie, jako


znak rozpoznawczy dla odnalezienia potem miejsca, które mogliśmy zaznaczyd na mapie
z dokładnością do trzydziestu kilometrów. Beczkę obciążyliśmy kamieniami i wyruszyliśmy w kierunku
Reggane przekonani, że odszukamy to miejsce bez trudu.

Powrót był ciężki. Upał, który trwał całą noc, jakkolwiek dośd znośny, zaczął szybko rosnąd, gdyż
byliśmy obecnie w słoocu. Susza powodująca, iż nigdy nie byliśmy oblani potem, gdyż natychmiast
wyparowywał, wywoływała obłędne pragnienie, którego nie mogła ugasid ciepła, solona woda z
Reggane.
Nie mogliśmy oczywiście jechad prosto z uwagi na trudności trasy i po godzinie marszu trzeba było
skręcid nieco na wschód, odczekawszy pewien czas na spóźniony samochód. Zaczynałem się
niepokoid, czy dojedziemy do Reggane przed fatalną godziną dziesiątą. Starałem się jednak ukryd
niepokój, gdyż niektórzy członkowie wyprawy zaczynali wykazywad pewne objawy zdenerwowania,
uspokoiłem ich blagując i ruszyliśmy dalej.

Na postoju o godzinie dziesiątej, konfrontując poczynione obserwacje, odnieśliśmy wrażenie, że


jesteśmy w pobliżu drogi nr 2, nic jednak nie potwierdzało tego przekonania.

Policzki członków wyprawy zapadły się ze zmęczenia i chwilami nie byli w stanie ukryd niepokoju
w związku ze zjawiskiem vapour lock, jakie już wystąpiło w niektórych wozach. Byłoby rzeczywiście
bardzo nieprzyjemnie złapad defekt pośrodku pustyni i spędzid dzieo pod samochodem, aby tylko
przeżyd - z całym ryzykiem, jakie to za sobą pociągało.

Uporządkowałem kolumnę i zaledwie ruszyła w dalszą drogę, gdy ze szczytu małego pagórka
zobaczyliśmy białe mury budynku Estienne kilka kilometrów przed nami. Poczułem, że spada mi
z ramion stukilowy ciężar. Chwilę później wjechaliśmy na drogę nr 2 i za kwadrans dwunasta byliśmy
w obozie, z wszystkimi samochodami i całym personelem. Najdłuższa i najtrudniejsza częśd
rekonesansu zakooczyła się pomyślnie, ale, jak zobaczymy, nie zakooczyły się nasze kłopoty.

Wysłałem całą załogę na odpoczynek aż do wyjazdu na następny rekonesans, który mieliśmy


przeprowadzid nazajutrz około czwartej rano. Wyprawa nie była daleka - chodziło o rozpoznanie
skraju płaskowyżu Tidikelt; łączna długośd trasy wynosiła około 90 kilometrów.

Wszyscy udali się do swych pokojów, aby odpocząd do obiadu.

Uczyniłem to samo. Tego właśnie dnia, drugiego naszej wyprawy, zaczął się problem wody
i pragnienia. Nie pomyśleliśmy bowiem, że należało przywieźd ze sobą dobrą wodę do picia,
przekonani, iż hotel ma jej dostateczne zapasy. Był to jednak okres przerwy letniej i z zapasów nie
zostało nic. Popełniliśmy wielki błąd, nie zasięgnąwszy najpierw informacji. Wyobraziliśmy sobie, że
woda jest na miejscu - i była rzeczywiście, w dowolnej ilości, ale bardzo zasolona: 2,7 grama różnych
soli, zwłaszcza magnezu, w litrze - co przy normalnym o tej porze roku spożyciu piętnastu litrów na
osobę dziennie powoduje od razu rozmaite nadzwyczaj przykre zaburzenia.

Woda, nazwana później regganette, wywołała u jednych rodzaj gwałtownej biegunki, u innych stan
otępienia. Co do innie, nie odczułem zaburzeo, poza jednym, zresztą dośd poważnym: po wypiciu
wielu litrów w czasie nocnego rekonesansu na pustyni Tanezrouf nabrałem takiego obrzydzenia do
tego płynu, że nie mogłem go pid bez gwałtownej chęci wymiotowania, nie mogłem nawet znieśd jej
odoru biorąc w godzinach porannych prysznic, gdy woda ze zbiornika jeszcze się nie zagotowała.
Musiałem jednak mimo wszystko popijad tę wodę, była to prawdziwa tortura.

Wytrzymaliśmy z największym trudem ten pobyt na Saharze; było to tym bardziej idiotyczne, iż
piędset litrów wody evian sprawiłoby, że nasz rekonesans nie byłby ani trudny, ani ciężki. W wyniku
tego braku przewidywania stał się on niezwykle uciążliwy i zakooczyliśmy go na granicy ludzkiej
wytrzymałości.

Zabraliśmy wprawdzie ze sobą żelazne porcje, obowiązkowe w podróżach lotniczych nad obszarami
pustynnymi, było tam jednak na osobę tylko trzy lub cztery litry wody evian w puszce - niewiele, ale
mogłoby pomóc, gdyby woda ta była do dyspozycji... Tymczasem oficer odpowiedzialny za
zaopatrzenie, uważając, że ma do czynienia z ludźmi godnymi zaufania, zdeponował żelazne porcje
w barze hotelowym. Był jednak wśród nas oficer starszy, przewidziany na odpowiedzialne stanowisko
w budującej się bazie Reggane, który podczas drugiej nocy naszego pobytu, powodowany egoizmem,
na szczęście bardzo rzadko spotykanym w wojsku, otworzył kartony i zaczął pid nie tylko swoją wodę,
ale również swych kolegów. Widząc to inni oficerowie, nie bardzo orientując się, co oznaczają te
puszki z wodą mineralną na kontuarze, również zaczęli je opróżniad. Ci nie ponosili winy, skorzystali
tylko z okazji, której ani nie spowodowali, ani nie rozumieli.

Co do spryciarza - podpułkownika, który porozrywał paczki z żelaznymi racjami popełniając czyn


niedopuszczalny z punktu widzenia solidarności ludzkiej i niegodny żołnierza - gdy tylko dowiedziałem
się o zniknięciu prawie całego zapasu wody, która mogłaby ocalid życie choremu, został
powiadomiony, że natychmiast po powrocie zostanie usunięty z zespołu i może pożegnad się ze
stanowiskiem, na które był przewidziany.

Mimo poważnych nacisków, jakim zostałem poddany w następnych dniach w Paryżu, nigdy więcej nie
wziąłem ze sobą tego człowieka, na którego, moim zdaniem, nie można było liczyd.

Prowadziliśmy dalsze rekonesanse; nasz samolot naprawiono i przedostatniego dnia naszego pobytu
został wysłany do Aoulef; jeden z oficerów miał w tej oazie omówid sprawę granic administracyjnych,
gdyż nasza baza leżała częściowo na terytorium podległym temu posterunkowi.

Stanęła wówczas sprawa, czy sprowadzad samolot z powrotem do Reggane, czy też wsiądziemy do
niego w Adrarze, dokąd mieliśmy przybyd nazajutrz wieczorem. Doskonały pas startowy w Adrarze
gwarantował lądowanie bez kłopotów. Wybrałem to drugie rozwiązanie.

Przeprowadziliśmy rozpoznanie płaskowyżu, na którego skraju zamierzaliśmy zainstalowad bazę.


Przejechaliśmy go we wszystkich kierunkach i stwierdziliśmy, że przestrzeo ta nadawała się do
wzniesienia budynków i ułożenia pasa startowego. Natomiast teren opadający z płaskowyżu ku
pustyni Tanezrouft był skalisty i piaszczysty - słowem nieodpowiedni dla naszych celów.

Pojechaliśmy również sprawdzid, czy zgodnie z moją koncepcją faleza Tidikelt nadaje się do
zbudowania tanim kosztem pomieszczeo podziemnych. Chodzi o to, że utworzenie na płaskowyżu
dużej bazy wymagało sprowadzenia różnego rodzaju elementów prefabrykowanych, które trzeba by
przetransportowad z Oranu drogami utwardzonymi z ogromnej odległości 1500 kilometrów.
Transport taki byłby bardzo kosztowny. Czy nie można by więc wykonad szybciej i taniej pomieszczeo
drążąc galerie u podnóża skał ograniczających płaskowyż?

Rodzaj skały wydawał się odpowiedni. Była ona miękka, lecz dostatecznie lita, aby się nie zawalid,
łatwa do drążenia świdrem pneumatycznym i nie wymagająca betonowego obmurowania;
wystarczała cienka warstwa betonu, aby zabezpieczyd powierzchnię skały przed zwietrzeniem. W
każdym razie można by tu stworzyd system konstrukcji dla uzupełnienia naziemnych, gdyby - jak
można przypuszczad - zabrakło w nich miejsca.

Udaliśmy się tam pewnego ranka, odwiedzając po drodze źródło wody Chebbi, znajdujące się o 40
kilometrów na wschód od Reggane - jest tam mały gaj palmowy, obecnie opuszczony; myśleliśmy, że
źródło mogłoby dad dziennie dodatkowo sto metrów sześciennych wody. Niestety, była ona również
zasolona w ilości 2,7 g soli na litr, o czym mieliśmy się przekonad po przybyciu na miejsce; wszyscy
spragnieni pobiegli do źródła z kubkiem w ręku, aby spróbowad wody, która wydawała się czysta,
chłodna i dobra do picia. Nadzieja krótko trwała, zaledwie wargi dotknęły kubka, wszelka wątpliwośd
znikła - była to ta sama woda, co w Reggane.

W drodze powrotnej z Chebbi słooce zaczęło przypiekad dośd mocno, gdy zatrzymaliśmy kolumnę na
skraju płaskowyżu, w miejscu, które wydało się nam odpowiednie. Wraz z generałem Houssayem i z
dwoma oficerami saperów zeszliśmy około 40 metrów w dół małą dolinką, w której upał był
nieznośny i znaleźliśmy się w miejscu przewidywanego drążenia tunelu. Wprawdzie powierzchnia
skały była zniszczona i pokryta piaskiem, ale w miejscach, gdzie występowała w swej postaci
naturalnej, uderzając kilofem, napotykało się warstwę miękką, lecz dostatecznie odporną, by
zagwarantowała wytrzymałośd sklepienia bez konieczności przeprowadzenia większych prac
wzmacniających. Okazało się więc, że po sprowadzeniu prostego sprzętu do drążenia tuneli można
zbudowad pomieszczenia podziemne, które nie będą droższe, niż budynki sprowadzane w całości z
Algieru lub z Francji.

Zdecydowaliśmy na miejscu, że gdy tylko temperatura nieco spadnie pierwszą rzeczą będzie
przysłanie grupy saperów celem dokładniejszego „wymacania” skały i ustalenia najlepszych wejśd do
podziemnej budowli.

Na razie, po naszym ostatnim rekonesansie, powróciliśmy do hotelu Estienne. Mieliśmy wyjechad


wieczorem, po zapadnięciu zmroku, do Adraru, skąd rano zabierze nas dakota do Bécharu, Algieru i
Paryża.

Utrwaliło mi się w pamięci, że tego popołudnia miałem niezwykłe pragnienie. Takie pragnienie
dokuczało mi już przed laty, zwłaszcza 15 sierpnia 1944 roku, w owym pociągu, który przewoził
„pensjonariuszy” z więzienia Fresnes do Buchenwaldu po 120 osób w wagonach, przewidzianych na
40 ludzi lub 8 koni. Nigdy natomiast nie odczuwałem takiej obawy, że nie wytrzymam do kooca.

Około piątej odbyliśmy naradę dla wymiany spostrzeżeo poszczególnych członków wyprawy. Narada
ta odegrała ważną rolę w historii bazy, gdyż wtedy właśnie zostały potwierdzone ogólne założenia
organizacyjne i, mimo gorąca i pragnienia, podjęto decyzje dotyczące:

 ustalenia punktów zerowych w okolicy białej beczki;


 rozmieszczenia bazy zaopatrzeniowej na skraju płaskowyżu Tidikelt - tam, gdzie można było
znaleźd wodę - wraz z wielkim lotniskiem i drążeniem podziemi u stóp falezy;
 możliwego zorganizowania bazy pośredniej dla dowództwa i ekipy kierującej ogniem w
Hamoudia z ograniczoną liczbą personelu ze względu na zaopatrywanie jej w wodę z bazy
głównej;
 sporządzenia pierwszego prowizorycznego planu w ciągu lata i zorganizowania saharyjskiego
pułku saperów, który zostanie wprowadzony do działao jak najszybciej;
 natychmiast po nastaniu pory chłodniejszej wysłania plutonu saperów, który zbada
możliwości przygotowania części pomieszczeo dla bazy w podziemiu.

Po zrealizowaniu tych przedsięwzięd zostałyby do ustalenia już tylko szczegóły.

Po kolacji, która upłynęła w minorowym nastroju, gdyż pragnienie i gorąco paraliżowało umysły
i języki, wsiedliśmy do dodge’ów, aby pokonad ostatnią stukilometrową trasę Reggane - Adrar.
W czasie jazdy pociągiem 15 sierpnia 1944 roku, gdy pragnienie było - moim zdaniem - łatwiejsze do
zniesienia, po kilku dniach wielu kolegów zaczęło tracid zmysły. Gdy przygotowywaliśmy się do
odjazdu z Reggane, zauważyłem podobne zjawisko, zwłaszcza wśród najmłodszych uczestników
wyprawy - niektórzy zaczynali mówid od rzeczy. Na szczęście pozostało tylko kilka godzin jazdy do
okolic cywilizowanych, w których panował taki sam upał, ale można było napid się do syta słodkiej
wody.

Podróż była bardzo trudna. Często któryś z wozów zatrzymywał się z powodu vapour lock. Trzeba
było zakładad szmaty wokół pompy i gaźnika, polewad wodą i czekad na skutek.

Upał był wciąż obłędny; reflektory przebijające ciemnośd pustyni wywoływały dziwne złudzenia
optyczne. W tym kraju, gdzie nie było absolutnie nic, patrząc do przodu miało się wrażenie, że jedzie
się przez gęsty niskopienny las.

Około pierwszej w nocy wciąż jeszcze nie widzieliśmy świateł Adraru. Wielokrotnie wóz zarzucał.
Zapytałem kierowcę, młodego żołnierza z poboru, czy nie jest zmęczony, gdyż mógłbym nieco
poprowadzid; ale dzielny chłopak odpowiedział, że może jechad do kooca. Coraz bardziej obawiałem
się, żeby nie doszło do jakiegoś wypadku.

Wreszcie, po jeszcze jednej godzinie, ujrzeliśmy reflektory samochodu jadącego na spotkanie. Był to
Gatignol, który zaniepokojony naszym spóźnieniem, wyruszył na poszukiwania. Byliśmy w odległości
trzech lub czterech kilometrów od Adraru; kilka minut później spostrzegliśmy jego światła.

Gatignol miał zatroskaną minę, oglądając nasze wychudłe twarze i błędne oczy. Zrozumiał, że byliśmy
spragnieni i zawiózł nas bezpośrednio do jednego z hoteli, gdzie w ogrodzie podano nam wodę
mineralną. Jak zgodnie stwierdzili świadkowie, nie wypowiedzieliśmy ani słowa przed wypiciem
trzeciej kolejki wody. Od tej chwili „libacja” trwała dalej, ale już w wolniejszym tempie i języki się
rozwiązały. Poszliśmy jednak szybko spad rozłożywszy się na tarasie budynku Biura Spraw
Saharyjskich, gdzie temperatura była znośniejsza, niż wewnątrz.

Następnego dnia, po wypiciu jeszcze kilku butelek wody mineralnej, odlecieliśmy samolotem do
Bécharu.

Wykonaliśmy zadanie, wracając ze wszystkimi elementami niezbędnymi do wykonania pracy w ciągu


lata. Udowodniliśmy też, że uczyniliśmy dobrze, nie dając wiary Saharyjczykom i wykonując naszą
pracę mimo warunków klimatycznych, które ją rzekomo uniemożliwiały. Omal nie przypłaciliśmy tego
drogo, zaniedbawszy zaopatrzenie w wodę pitną. Ale przy tej okazji mogliśmy stwierdzid, że jeśli
zaopatrzenie jest zapewnione - bądź sprowadzając wodę z północy, bądź odsalając na skalę
przemysłową wodę lokalną - jest całkiem możliwe prowadzenie działalności również w porze gorącej,
przy zachowaniu pewnych środków ostrożności, jak np. praca w nocy. Miało to okazad się pożyteczne
w latach następnych.
Część III
DOWÓDCA BRONI SPECJALNYCH SIŁ ZBROJNYCH (1957-1960)

Rozdział XIII
Opracowanie planów i rozpoczęcie prac na Saharze

Wykończenie planów

Po powrocie do Paryża komitet mieszany przystąpił do pracy nad wynikami rozpoznania


czerwcowego, aby określid warunki, w jakich odbędą się próby, zaś oddziały inżynieryjne zaczęły
organizowad swoje place budowy, przygotowując jednocześnie pierwszy projekt planu ogólnego.
Jego części główne należało ustalid jak najszybciej, jeżeli prace miały rozpocząd się jesienią. Mimo
okresu urlopowego czynności z tym związane były prowadzone bez przerwy.

We wrześniu ogólny zamysł realizacji został ustalony ze względną dokładnością i podzielono zadania
między poszczególne służby, jeżeli chodzi o budowę, transport i magazynowanie materiałów. Prace
mogły się rozpocząd zgodnie z harmonogramem, który oczywiście miał byd w przyszłości często
zmieniany.

Wiele szczegółów trzeba było jeszcze dokładnie zafiksowad w terenie. W związku z tym należało po
nadejściu pory chłodniejszej przeprowadzid nowy rekonesans wykonany przez członków grupy
mieszanej, obejmującej inżynierów z Dyrekcji Zastosowao Wojskowych pod kierownictwem p. Le
Nouyel, ówczesnego szefa służby doświadczalnej tej instytucji. Nie mogliśmy jeszcze korzystad
z gotowych już elementów przyszłej bazy, która dopiero powstawała w Reggane, gdzie rozpoczęto
właśnie pierwsze prace, pod kontrolą i ogólnym kierownictwem szefa niedawno utworzonego
Wojskowego Ośrodka Doświadczalnego na Saharze. Ośrodek ten pod dowództwem pułkownika
odpowiedzialnego za bezpieczeostwo i dyscyplinę, powinien obejmowad bazę powietrzną oraz bazę
dla wojsk i służb lądowych. Każda z tych baz miała mied własnego dowódcę w osobie wyższego
oficera.

W pierwszym okresie szef Ośrodka zainstalowałby się w hotelu Estienne, który służba kwaterunkowa
wykupiła od poprzedniego właściciela - Towarzystwa Transatlantyckiego.

Nasz nowy rekonesans wyruszył wczesnym rankiem 14 października z lotniska le Bourget, na


pokładzie samolotu nord-2501.

Podróż zaczęła się niefortunnie. Zaledwie maszyna wystartowała, gdy zdano sobie sprawę, że coś jest
nie w porządku. Zobaczyliśmy, jak mechanik podniósł klapę w podłodze i czymś w rodzaju żerdzi
usiłował coś odblokowad. Po kilku minutach prób zrezygnował, zamknął klapę i samolot kontynuował
lot.

Dowiedzieliśmy się, że jest uszkodzone przednie koło podwozia, które podniosło się pod wpływem
ciśnienia oleju, lecz nie zostało zaryglowane w pozycji schowanej. Trzeba więc było lecied z obiegiem
oleju pod ciśnieniem, aby przeciwdziaład powrotowi koła do pozycji lądowania.
Dowódca samolotu zdecydował dalej wykonywad zadanie. Nie było więc zmian w programie. Ale
metody tej nie można stosowad stale i potrzebna była reperacja w Oranie, gdzie przewidziany był
postój na zjedzenie obiadu; nikt jednak nie wiedział, czy czas ten wystarczy dla naprawienia
uszkodzonego rygla.

W Oranie mieliśmy się także zaopatrzyd w świeże warzywa, hotel Estienne nie został bowiem
otwarty, ponieważ jego administrator nie powrócił jeszcze po letniej przerwie. Instalując się tam
musieliśmy przywieźd ze sobą całą żywnośd i przez kilka tygodni sami pichcid, gdyż oczywiście nie było
żadnej stołówki, która mogłaby nas żywid. Zabraliśmy więc z Paryża konserwy i racje żywnościowe,
lecz major Tyrode, który jako najmłodszy został obarczony sprawami kuchennymi, uważał, że nie jest
celowe sprowadzanie z Paryża warzyw, które byd może zostały już zakupione w Afryce Północnej;
lepiej będzie zabrad je po drodze z Oranu. Napisał więc do (kierownika klubu oficerskiego bazy
lotniczej Sénia, aby kupił pewną ilośd skrzyo tak skalkulowanych zielonych warzyw, by wystarczyły,
dla naszej grupy na pięd dni podróży.

Po przybyciu do Oranu znaleźliśmy skrzynie i załadowaliśmy je do samolotu.

Okazało się jednak, że nie będziemy mogli przybyd do Reggane wieczorem. Mechanicy stwierdzili
bowiem, że dla doprowadzenia samolotu do normalnego stanu trzeba sprowadzid z Algieru pewną
częśd, która może nadejśd dopiero późnym popołudniem. Musieliśmy więc spędzid dzieo i noc
w bazie Sénia. Start nastąpił nazajutrz rano o godzinie piątej.

Przylecieliśmy do Reggane 15 października około godziny dziesiątej. Tu już można było zauważyd
pewną działalnośd. Kilka namiotów wojskowych zdradzało obecnośd życia w pobliżu opuszczonych
koszar Senegalczyków. O tym samym świadczyły inne, rozbite na skraju płaskowyżu, gdzie miała
powstad baza. Widad też było wieżę wiertniczą pierwszej studni.

Postanowiliśmy przed lądowaniem rzucid okiem z lotu ptaka na przyszły poligon, a zwłaszcza odnaleźd
beczkę, pozostawioną w czerwcu jako znak rozpoznawczy, wśród rozległej pustej przestrzeni.
Skierowaliśmy się do miejsca, w którym przypuszczalnie powinna była się znajdowad i krążyliśmy
w koło, aby ją dostrzec. Trwało to pół godziny. Bardzo rozczarowani, że jej nie znaleźliśmy - co zresztą
nie miało żadnego znaczenia - powróciliśmy do Reggane i wylądowaliśmy bez przeszkód na starym
lotnisku.

Gdzie u diabła mogła się podziad ta beczka? Przy obiedzie rozmowy toczyły się głównie wokół tego
tematu, który - jeśli się zastanowid - był przecież mało znaczący. Istotnie, mając na uwadze trudności
na trasie przejazdu owej sławetnej nocy czerwcowej, mogliśmy ustawid nasz znak z dokładnością do
trzydziestu kilometrów. Mieliśmy więc szukad małej beczki o średnicy jednego metra, w kole
o promieniu trzydziestu kilometrów! Chociaż teren jest całkowicie odkryty i dośd płaski, w wielu
miejscach występują na nim białe plamy solne, wśród których bardzo trudno zauważyd biały
przedmiot. To taka sama sztuka, jak odnalezienie zielonej beczki w okolicy Vernon, między Mantes,
Pont-de-Arche, Evreux i Gisors. Było oczywiste, że nie mieliśmy żadnej szansy jej odnalezienia
i niezdawanie sobie z tego sprawy było trochę dziecinne. Prawdę mówiąc, o beczce wkrótce
zapomniano, gdyż była ona całkowicie zbędna.

16 października wyruszyła wyprawa specjalistów pod dowództwem Celleriera, wśród nich


podpułkownik Dupont - szef biura technicznego broni specjalnych, Le Nouyel - szef służby
doświadczalnej Dyrekcji Zastosowao Wojskowych oraz wielu oficerów i inżynierów. Wyjechali
w kierunku południowym celem szczegółowego określenia miejsc odpowiednich dla punktów
zerowych wybuchu, a także poczynienia pomiarów pochłaniania światła przez atmosferę
i przewodnictwa gruntu.

Rekonesansowi towarzyszył pluton zmotoryzowany kompanii saharyjskiej z Touat, oddany do naszej


dyspozycji, gdyż na miejscu nie było jeszcze żadnego odpowiedniego środka transportowego. Tego
samego dnia udałem się wraz z majorem Gatignolem, przydzielonym do naszej bazy starym
junkersem do Bécharu, aby złożyd wizytę generałowi Crévecoeur, który dowodził strefą Zachodniej
Sahary. Miałem ustalid z nim różne kwestie bezpieczeostwa naszych transportów między Colomb-
Béchar i Béni-Abbès. Region ten nie był wówczas jeszcze całkiem bezpieczny. Chodziło też
o załatwienie spraw związanych z logistyką i techniką naszych operacji oraz z zatrudnieniem
miejscowej siły roboczej.

Po południu odlecieliśmy do Reggane z międzylądowaniem w Adrarze, gdzie miałem zostawid


Gatignola. Gdy samolot wylądował na lotnisku, zauważyłem ożywienie na parkingu, świadczące, że
musiało się wydarzyd coś niezwykłego. Istotnie przyjechał właśnie kapitan dowodzący kompanią
saharyjską, aby zameldowad, że plutony meharystów w czasie pobytu na pastwisku zbuntowały się
i po wymordowaniu Europejczyków znikły w Wielkim Ergu. Był to początek słynnej bitwy w ergu,
w czasie której spadochroniarze, działając ze śmigłowców na podstawie informacji o terenie
otrzymanych od Gatignola, zlikwidowali rebelię, która groziła rozszerzeniem się na cały region.

Gatignol zapytał, czy mógłbym mu przysład pluton zmotoryzowany, oddany do mej dyspozycji,
którego teraz bardzo mu brakowało. Powiedziałem, że natychmiast po przybyciu do Reggane
odwołam go z Tanezrouft i wyślę w ciągu nocy. Następnie wystartowałem w dalszą drogę.

Po przybyciu do Reggane zgromadziłem tych kilka pojazdów, jakie można było tu znaleźd, aby
wyposażyd rekonesans pustynny, który nie mógł obejśd się bez środków transportowych i wysłałem je
dla zluzowania plutonu z kompanii Touat. Jednocześnie przekazałem Cellerierowi radiogram
odwołujący pluton oddany do jego dyspozycji i zapowiadający przyjazd grupy samochodów, która
pozwoli poruszad się w pustyni i powrócid po wykonaniu zadania.

W czwartek 17 października poleciałem do naszego oddziału śmigłowcem aloutte II, przywiezionym


w stanie zdemontowanym z Algieru do Adraru. Mogliśmy więc zdad sobie dokładnie sprawę z profilu
poligonu, dośd płaskiego, z kilkoma sfalowaniami wysokości do dziesięciu metrów. Naukowcy
przywieźli przyrządy optyczne i czynili z upodobaniem liczne pomiary. Odesłaliśmy wieczorem
śmigłowiec do Reggane i położyliśmy się spad pod gołym niebem, gdyż ciężki, dużych rozmiarów
sprzęt namiotowy trzeba było odesład wraz z dodge'ami plutonu saharyjskiego.

Przed udaniem się na spoczynek narysowaliśmy dokładny profil pustyni w kierunku południowym,
w stosunku do lekkiej wyniosłości, na której się zatrzymaliśmy.

Wyjechałem wraz z Cellerierem jeepem w kierunku południowym, na odległośd około 25 kilometrów.


Tu zaczekaliśmy kilka chwil przed powrotem do obozu, skąd Le Nouvel miał nas obserwowad za
pomocą lunety. Stad tak, jak zbłąkani pośrodku tej olbrzymiej samotni bez jednego dźwięku - jakie
dziwne i nastrojowe wrażenie... Następnie pojechaliśmy z powrotem na północ, a Le Nouvel notował
odległośd w zależności od czasu; dzięki temu, a także obserwacjom poczynionym w bazie wyjściowej
można było odtworzyd z dośd dużą dokładnością profil terenu.

Podczas gdy zasypialiśmy pod gwiaździstym niebem - jedni szybciej, inni później z powodu chłodnego
wiatru, który zerwał się nagle, zdaliśmy sobie sprawę, że od czasu do czasu ktoś krążył i oddalał się
nieco od obozowiska. Położyłem mój płaszcz nieprzemakalny na piasku kilka metrów dalej, a gdy
wstałem o świcie znalazłem na płaszczu kilka kropli odpowiadających śladom innych kropli na piasku,
dowodzących jasno, że nocny włóczęga przyszedł z ciemności, aby się wysiusiad.

Zwołałem kolegów, żeby stwierdzili katastrofę i zinterpretowałem zjawisko jako dowód tego, że
jakieś zwierzę włóczyło się w nocy wokół biwaku, przyciągnięte zapachem naszych zapasów.
Wysunąłem hipotezę, że był to fenek.

Ponieważ prawdziwy fenek na dwóch nogach nie przyznał się do winy, przyjęto jako pewnik, że
zwierzątko to spacerowało wokół nas i ulżyło sobie, sikając na płaszcz generalski.

Odtąd wzgórek, na którym spędziliśmy noc, nosił nazwę „dżebel Fenek”, a fenek stał się maskotką
ośrodka doświadczalnego. Z tego powodu dwiczenia stanowiące powtórzenie funkcji związanych
z naszą przyszłą pierwszą eksplozją zostały w sposób naturalny zakodowane jako dwiczenia „Fenek”.

Na miejscu augurowie34 rozpoczęli dyskusję na temat, jaki punkt zerowy będzie najbardziej
odpowiedni. Nie przeszkadzałem im, gdyż po tym, wszystkim, co widziałem, nie miało to żadnego
znaczenia; można było wybrad go gdziekolwiek, byle tylko znajdował się w dostatecznej odległości od
oazy Reggane.

Gdy doszliśmy do wniosku, że posiadamy dostateczną ilośd danych naukowych, postanowiliśmy


wrócid do Paryża. 18 października o godzinie 17.00 mieliśmy wystartowad do Adraru, tam spędzid noc
i następnego ranka odlecied do Algieru.

Załoga naszego samolotu była imponująca pod względem jakościowym, gdyż oprócz personelu
etatowego w jej skład wchodził major Barbier, szef IV Oddziału w moim dowództwie, oraz pułkownik
Barthélemy ze sztabu sił powietrznych, który kilka lat później zakooczył służbę czynną jako generał
korpusu i główny kwatermistrz sił powietrznych, dowodząc jednocześnie wojskowym transportem
lotniczym.

Wsiedliśmy do samolotu bardzo odprężeni, zadowoleni z wykonanej pracy i już miano zapuścid silniki,
gdy jeden z przedstawicieli Komisariatu Energii Atomowej, inżynier lotnictwa, który wyglądał przez
swój iluminator, zwrócił naszą uwagę, że z karteru pompy umieszczonej pod lewym skrzydłem
wyciekała kroplami benzyna. Podróż ta, źle rozpoczęta, mogła się więc równie źle zakooczyd, gdyż
groziło ryzyko zapalenia się silnika podczas startu, ze wszystkimi konsekwencjami, jakie mogły z tego
wyniknąd. Wysiedliśmy więc i rozpoczęliśmy naradę wojenną wokół maleokiego wycieku z pompy,
który do piasku niemal nie docierał, wyparowując w trakcie spadania.

Zdaniem mechanika należało wymienid pompą, tzn. sprowadzid ją samolotem z Algieru, mogło -to
nastąpid w najlepszym razie nazajutrz w ciągu dnia. Dowódca samolotu zdecydował, że nie można
ryzykowad i tak właśnie trzeba postąpid.

34
W starożytnym Rzymie członkowie kolegium kapłaoskiego, którzy z lotu ptaków i innych zjawisk
przepowiadali wolę bogów lub ją tłumaczyli (red. pol.).
Tymczasem jeszcze tego wieczoru mieliśmy w Adrarze sprawy do załatwienia - m.in. zaprosiłem
Gatignola i jego oficerów na kolację do hotelu - nie pozostało więc nic innego, jak zebrad kilka
samochodów i jeszcze raz przejechad tę drogę. Przybyliśmy do Adraru o godzinie wpół do dziewiątej.

Na drugi dzieo na próżno czekaliśmy na nasz samolot, aby powrócid do Algieru. Było jasne, że
naprawa potrwa do godzin popołudniowych i najkorzystniej będzie odlecied innym transportowcem
nord, który przywiezie do Reggane pompę i zabierze w Adrarze śmigłowiec alouette II,
wykorzystywany do przeprowadzania rekonesansu.

Postanowiłem więc lecied tym samolotem ze śmigłowcem - co skądinąd było bardzo niewygodne,
gdyż przeklęty alouette zajmował mnóstwo miejsca - a wieczorem przesiąśd się w Algierze do naszego
własnego norda. Zamierzałem spędzid poranek w Algierze, gdzie miałem spotkad się z generałem
Salanem, zaś do Paryża wystartowad we wczesnych godzinach popołudniowych.

Gdy jednak podeszliśmy na lotnisku Adrar do naszego nowego samolotu, zauważyliśmy, że tu również
spływała kroplami benzyna z obu pomp podwieszonych pod silnikami. I gdy nasz inżynier pokazał to
pilotowi, ten odpowiedział, że tak dzieje się zawsze po zatrzymaniu silników i że był to tylko
normalnie spływający nadmiar paliwa. Po czym wystartował wesoło, nie troszcząc się o rzekomy
wyciek.

Słowem, nie warto było robid tego całego cyrku, rezygnując ze startu w Reggane z powodu kilku
kropel benzyny i pokonując trasę Reggane - Adrar drogą lądową, podczas gdy można było wygodnie
odbyd ją samolotem i przybyd do Algieru z opóźnieniem dwunastogodzinnym. Ale nasze kłopoty
powietrzne jeszcze się nie skooczyły.

Byliśmy na lotnisku Maison-Blanche około 20.30. Po krótkiej kolacji pojechaliśmy do Biura


Zakwaterowao w Algierze, które zostało uprzedzone o naszym przybyciu i miało nam zarezerwowad
pokoje. W chwili wyjazdu z lotniska dowiedzieliśmy się, że nord majora Barbiera również przyleciał z
Reggane; był więc gotów zawieźd nas do Paryża następnego dnia po południu.

W Biurze Zakwaterowao, dokąd przybyliśmy około dwudziestej trzeciej, znaleźliśmy tylko tępych
służbistów, którzy tonem złośliwym oświadczyli, że nie mamy zarezerwowanych pokoi, a wolnych
miejsc nie ma w żadnym hotelu w Algierze. Nie muszę opisywad wściekłości ludzi, którzy odbyli ciężką
podróż, a wielu z nich spędziło szereg nocy na wolnym powietrzu, wobec takiego szyderczego
oświadczenia w chwili, gdy już widzieli się w wygodnym łóżku pod miękką kołdrą. Zapytałem,
dlaczego nie mamy zamówionych miejsc. Jeden z dekowników odnalazł depeszę zapowiadającą nasz
przyjazd, z godziną przybycia, liczbą podróżnych i ich stopniami i stwierdził, że istotnie telegram
uprzedzał o naszym przyjeździe, ale nie zawierał żądania zarezerwowania kwater - tak, jakby do Biura
Zakwaterowao można było telegrafowad w innej sprawie!

Kazałem zbudzid telefonicznie kapitana - szefa Biura i powiedziałem mu, co o nim myślę; nie pomogło
to nam w znalezieniu noclegu, ale przynajmniej mi ulżyło.

Na drugi dzieo rano odwiedziłem generała Salana, aby w imieniu generała Lavaud wyjaśnid mu nasze
zamiary co do Reggane. Opisałem to spotkanie gdzie indziej, w części moich wspomnieo
obejmujących wojnę w Algierii.
Potem, po omówieniu ze służbą infrastruktury powietrznej kilku spraw dotyczących przyszłego
lotniska w Reggane i po krótkim obiedzie na lotnisku Maison-Blanche, wsiedliśmy do norda
i przybyliśmy do Paryża bez wypadków.

Zostaję dowódcą broni specjalnych sił zbrojnych

Od początku roku instytucja wojskowa, którą dowodziłem, stawała się stopniowo dośd dziwną
hybrydą. Jednocześnie stałem na czele Dowództwa Broni Specjalnych, małego sztabu obejmującego
tuzin oficerów, oraz grupy wojskowej do spraw doświadczeo specjalnych, składającej się z oficerów
trzech rodzajów sił zbrojnych, odkomenderowanych służbowo do Dowództwa Broni Specjalnych.

Jako dowódca broni specjalnych podlegałem szefowi Sztabu Sił Lądowych, generałowi Lorillot.
Natomiast jako dowódca grupy mieszanej byłem podporządkowany bezpośrednio ministrowi,
którego reprezentował generał Lavaud z Gabinetu Uzbrojenia.

Sytuacja była więc nienormalna i od dawna domagałem się, aby Dowództwo Broni Specjalnych stało
się organem ogólnowojskowym, dzięki czemu nie podlegałbym jednocześnie dwom różnym
szczeblom. Stając się bowiem dowódcą ogólnowojskowym, przełożonym moim pod względem
przygotowania eksplozji jądrowych byłby generał Lavaud, natomiast przed szefem Sztabu
Generalnego, generałem Ely, byłbym odpowiedzialny za działalnośd broni specjalnych w zakresie
strategicznym i taktycznym oraz za wyszkolenie w tej dziedzinie, prowadzone w trzech rodzajach sił
zbrojnych. Byłoby to o wiele logiczniejsze, gdyż strategia, taktyka i wyszkolenie bojowe z dziedziny
broni specjalnych interesują wszystkie rodzaje sił zbrojnych, a nie tylko siły lądowe. Ponadto generał
Ely i generał Lavaud zajmowali stanowiska mniej więcej odpowiadające stanowisku ministra obrony,
podczas gdy stanowisko Lorillota było równorzędne stanowisku sekretarza stanu.

Aczkolwiek ostateczną decyzję mianującą mnie dowódcą broni specjalnych sił zbrojnych zawierał
dekret z 20 lutego 1958 roku, faktycznie decyzja ta została podjęta przez ministra obrony w lipcu
1957 roku.

W Paryżu praca nad planowaniem prób jądrowych posuwała się szybko naprzód, przy czym
towarzyszyły jej liczne dyskusje w gronie wybitnych specjalistów. W listopadzie 1957 roku pułkownik
Lacroix z sił powietrznych został wyznaczony na pierwszego szefa Ośrodka Badao Jądrowych na
Saharze. W tym zakresie podlegał bezpośrednio dowódcy broni specjalnych sił zbrojnych.
Zainstalował się w hotelu Estienne w Reggane.

Prace wstępne zostały zakooczone i od pierwszych dni 1958 roku Ośrodek przystąpił do działao
w bezwodnej pustyni Tanezrouft, rosnąc jak grzyby po ciepłym deszczu.

Normy bezpieczeństwa,
opady promieniotwórcze i prognozy meteorologiczne
Od początku stycznia 1958 roku zajmowałem się szczególnie dwoma ważnymi aspektami problemu
zabezpieczenia prób - ustaleniem środków ostrożności i norm w tej dziedzinie oraz prognozą
ewentualnych opadów promieniotwórczych, to znaczy w praktyce prognozą meteorologiczną.

Mieliśmy dostateczną ilośd informacji o skutkach eksplozji jądrowych, uzyskanych z analizy


dokumentów amerykaoskich, aby określid reguły dotyczące bezpieczeostwa zarówno
eksperymentatorów, jak i ludności, w chwili eksplozji. Gdybyśmy jednak poprzestali na tym
i spowodowali zatwierdzenie tych reguł przez ministra obrony, zapewnilibyśmy wprawdzie
bezpieczeostwo prób, ale minister nie byłby zabezpieczony przed ewentualnym zakwestionowaniem
słuszności zastosowanych reguł.

„Czy jest dowodem przezorności z jego strony - powiedziano by - wprowadzad w życie reguły
proponowane przez wojskowych, którzy mają je zastosowad i dla których ryzyko nie zawsze jest takie
samo, jak dla innych?”

Ponadto jednym z głównych niebezpieczeostw eksplozji jądrowych, zwłaszcza w czasie pokoju, jest
opad promieniotwórczy. Pozostałe skutki wybuchu: podmuch lub promieniowanie cieplne, mają dośd
ograniczony zasięg i łatwo je przewidzied i obliczyd; można więc zastosowad odpowiednie środki
ostrożności. Natomiast promieniotwórczośd jest przeważnie dla ogromnej większości - nawet dla
łudzi wykształconych w dziedzinie nauk ścisłych - czymś tajemniczym, czymś, czego istoty nie można
pojąd. Nie występuje ona w postaci bezpośrednio odczuwalnej i można ją wykryd tylko przy użyciu
skomplikowanej aparatury lub wtedy, gdy ujawnią się skutki fizjologiczne, ale wówczas jest już za
późno. Biologiczne skutki promieniowania są jeszcze bardziej tajemnicze, a jednostki miary, którymi
rzekomo dokonuje się pomiarów jego natężenia lub obecności, są niedostatecznie sprecyzowane.
Dowodem tego jest żart, który udawał się zawsze, gdy mieliśmy na obiedzie lub kolacji atomistów.
Mówiło się wtedy z niewinnym wyrazem twarzy, że nie bardzo rozumiemy definicje rentgena, rema
i repa i bardzo nas cieszy nadarzająca się okazja sprecyzowania tych ważnych danych. Można było byd
pewnym, że w kilka minut później rozpęta się prawdziwe pandemonium wśród atomistów, którzy
będą skakad sobie do oczu, jak przekupki, i nigdy nie dojdą do porozumienia. Żart ten zawsze
wywoływał taki sani skutek, chyba że goście byli o nim uprzedzeni.

Niebezpieczeostwo opadu promieniotwórczego, z natury swej tajemnicze, mogło byd celebrowane,


jak każda szanująca się tajemnica, jedynie przez swych wielkich kapłanów. Tylko wówczas rodzi się
zaufanie ludu. Pomyślałem więc, że jeśli reguły będą przez nas samych określone, nikt im w pełni nie
zawierzy. Te same reguły, zaczerpnięte z dokumentów amerykaoskich i prezentowane przez
wspomnianych kapłanów, będą traktowane jako nie podlegające żadnej wątpliwości.

Dlatego właśnie zaproponowałem ministrowi obrony utworzenie Komisji Bezpieczeostwa, która nie
podlegałaby ani jemu, ani Komisariatowi Energii Atomowej, a więc instytucji niezależnej, obejmującej
osobistości ze świata nauki, medycyny i wojska. Komisja ta miała zaproponowad ministrowi obrony
i ministrowi odpowiedzialnemu za Komisariat Energii Atomowej normy i ogólne zalecenia,
zmierzające do zapewnienia bezpieczeostwa eksperymentatorom i ludności. Oczywiście życzyłem
sobie gorąco, aby komisji tej przewodniczył p. Francis Perrin, któremu wielka międzynarodowa sława
uczonego atomisty przysporzyła takiego autorytetu, jakim nie mógłby się poszczycid żaden inny
przewodniczący. Zadowoliłbym się jednak również nazwiskiem mniej prestiżowym, gdyby nie mógł
nim byd p. Perrin. Został nim jednak i 6 lutego 1958 roku utworzono Komisję Bezpieczeostwa pod
przewodnictwem samego Wysokiego Komisarza Energii Atomowej.
Komisja ta oddała nam wielkie usługi. Zbadała wszystkie problemy z nadzwyczajnym obiektywizmem,
nie próbując nigdy narzucid nam zarządzeo czysto teoretycznych, zmierzających do zapewnienia
nieograniczonego bezpieczeostwa. Ustalała zawsze normy realne, których ścisłe przestrzeganie
gwarantowało wysoki stopieo bezpieczeostwa, przewyższający na ogół normy stosowane w życiu
codziennym. Na przykład jest pewne, że przebywanie w dniu wybuchu bomby w gaju palmowym
Reggane narażało na szwank w mniejszym stopniu niż jazda samochodem ulicami Paryża lub
wdychanie zatrutego spalinami powietrza stolicy.

Normy gwarantowały, że żadna nieostrożnośd nie pociągnie za sobą zwiększenia ryzyka ponad
normalne ryzyko zagrażające człowiekowi.

Dowództwo Broni Specjalnych dostarczało Komisji informacji o wyłaniających się problemach


i projektowanych rozwiązaniach.

Członkowie Komisji po przedyskutowaniu naszych wniosków najczęściej je aprobowali. Niekiedy


wymiana poglądów w łonie Komisji doprowadzała do sprecyzowania lub zaostrzenia norm. Był nawet
wypadek, że Komisja złagodziła pewne normy, które w nadmiarze gorliwości chcieliśmy sami sobie
narzucid.

Działalnośd Komisji była więc bardzo pożyteczna. Na jej propozycje otrzymaliśmy od naszych
ministrów dokładne i poręczone przez najwyższe władze dyrektywy dotyczące zastosowania norm
bezpieczeostwa. Należało oczywiście spowodowad, aby normy te były respektowane; na tym
polegała cała trudnośd wykonania, za które odpowiedzialnośd spoczywała na moich barkach.

Szczególnie trudnym problemem było zapewnienie bezpieczeostwa przed opadem


promieniotwórczym terenów zamieszkałych lub przejezdnych, zanim natężenie promieniowania nie
spadnie poniżej ustalonych norm. Wiadomo, że jeśli eksplozja ładunku jądrowego na bazie plutonu,
zrzuconego na przykład z samolotu, następuje na dostatecznie dużej wysokości, aby wytworzona kula
ognista nie dotykała ziemi, produkty rozszczepienia - w większości wysoce promieniotwórcze,
powstałe z rozpadu jąder atomów - ulatniają się, podobnie jak materiał obudowy ładunku, w
temperaturze milionów stopni. Cząsteczki te, przeniesione przez prąd wstępujący kuli ognistej do
wysokich warstw atmosfery, kondensują się w postaci nieuchwytnego pyłu, rozrzedzają się
nieskooczenie i opadają niezwykle powoli, w ciągu miesięcy lub lat po eksplozji. Ponieważ wiele
wytworzonych cząstek promieniotwórczych ma życie dośd krótkie, pył ten, z wyjątkiem niektórych
cząstek o długim okresie rozpadu połowicznego, jak stront 90, po powrocie na powierzchnię ziemi ma
aktywnośd bardzo ograniczoną. Chodzi tu o opad ogólnoświatowy35, który mógłby stad się
niebezpieczny tylko w wypadku znacznej ilości eksplozji dokonanych w atmosferze.

Natomiast gdy eksplozja następuje na ziemi, podmuch drąży rozległy krater, którego materia zostaje
wyrzucona w powietrze, wraz z przylegającymi cząstkami promieniotwórczymi pochodzącymi
z rozszczepienia jąder. Pył ten, mniej lub bardziej ciężki, opada szybciej - kamyki lub większe cząstki
pyłu nie wzbijają się wysoko i wracają na ziemię blisko miejsca eksplozji. Drobiny pyłu średniej
wielkości wznoszą się na wysokośd kilku tysięcy metrów i opadają w czasie od kilku minut do kilku
godzin, a drobniutki pył, wzbijając się bardzo wysoko, opada dłużej i rozprzestrzenia się niesiony
przez wiatr. W tych warunkach wokół miejsca eksplozji, a zwłaszcza w kierunku, w którym wieje

35
Obejmujący swoim zasięgiem niemal cały świat (red. pol.).
w danej chwili wiatr, wytwarza się znaczny opad promieniotwórczy, który może byd bardzo
niebezpieczny dla organizmów żywych.

Nasza doświadczalna eksplozja miała byd przeprowadzona w pobliżu powierzchni ziemi. Sam ładunek
miał byd wyposażony w liczne przyrządy kontrolno-pomiarowe, które po wydaniu rozkazu wybuchu
i przekazaniu wyników pierwszych pomiarów reakcji łaocuchowej znikną wraz z nim w ogniu i dymie.

Aby uniknąd powstania zbyt dużego krateru, postanowiono umieścid bombę na stumetrowej wieży.
Dodatkową korzyścią oddzielenia bomby od ziemi byłoby dokonanie licznych pomiarów optycznych
i elektromagnetycznych. Jednakże niemożliwe było zbudowanie wieży tak wysokiej, aby kula ognista
nie dotknęła ziemi, gdyż masa stali przekształcona w stan gazowy lub płynny dałaby dodatkowe
wielkie ilości opadu.

Miała to byd więc eksplozja w pobliżu ziemi; należało zatem oczekiwad zarówno znacznego skażenia
terenu w bezpośrednim sąsiedztwie punktu zerowego, jak też poważnego opadu
promieniotwórczego w kierunku wiatru wiejącego od tego punktu.

W okresie przygotowawczym sprawą zasadniczą było więc określenie zasięgu opadu niebezpiecznego
i sprawdzenie, czy nie obejmował on obszarów zamieszkałych lub przejezdnych. Opracowanie takiej
prognozy jest możliwe w wypadku, gdy oprócz mocy bomby wiadome są kierunki i prędkośd wiatrów
na wszystkich wysokościach, aż do największych, dokąd wznoszą się cząstki najdrobniejsze, czyli dla
naszego ładunku do wysokości 10-12 kilometrów w czasie eksplozji i w ciągu kilku następnych godzin.
Niezbędnym warunkiem zabezpieczenia ludności zamieszkującej w pobliżu poligonu była więc
dokładna prognoza meteorologiczna.

Nawiązaliśmy kontakt z Instytutem Meteorologicznym. Był to dla niego problem całkiem nowy
i dotyczący niezwykłego regionu. Pan Viaut, ówczesny dyrektor Instytutu, zastosował wszystkie
środki, aby ustalid system prognozowania, który zapewniłby optymalne warunki bezpieczeostwa
naszych pierwszych prób. Ogólne kierownictwo tymi pracami powierzył inspektorowi generalnemu,
Barbé. Ten utalentowany naukowiec, niezależnie od całego programu jądrowego, rozpoczął studia
pomiaru wiatrów za pomocą balonu i radiolokatora, stosując odpowiednio ulepszony radiolokator
dostarczony mu przez wojsko. Próby przeprowadzone na poligonie Trappes umożliwiły opracowanie
metody działania i sporządzenie interesującego obrazu róży wiatrów w regionie paryskim do
wysokości 25 000 metrów.

Barbé miał opracowad całokształt prognoz opartych, z jednej strony na przekazywaniu przez Paryż do
Reggane wszystkich informacji dostarczanych przez światową sied meteorologiczną, a dotyczących
Sahary, z drugiej - na systemie bezpośrednich pomiarów wiatrów aż do bardzo dużych wysokości,
przeprowadzanych przez system radiolokacyjny pokrywający całą Saharę.

Ostateczna prognoza miała byd opracowana w Reggane, na podstawie wszystkich informacji


pochodzących z tych źródeł, które w okresie bezpośrednim przed eksplozją miały uzupełnid
dodatkowo, rozmieszczone wokół Reggane lokalne posterunki pomiaru wiatrów w niskich i średnich
warstwach atmosfery.

Szefem grupy meteorologów był główny inżynier Jallut, który wiele czasu spędził na miejscu, aby
udoskonalid metodę prognozowania. Nagrodą był dlao wielki sukces w przewidywaniach podczas
naszych doświadczeo.
Moglibyśmy tylko chlubid się współpracą z Instytutem Meteorologicznym; była ona doskonała,
przyjacielska i korzystna dla obu stron. Udział wojska był znaczny, gdyż do dyspozycji Instytutu
przekazano z budżetu wojskowego poważne sumy, których służba meteo nie mogłaby nigdzie indziej
uzyskad, aby przeprowadzid doświadczenia o podobnym zasięgu z zakresu ruchów górnych warstw
atmosfery. Utworzono wyspecjalizowaną sied dalekopisów, obejmującą wszystkie posterunki
pomiarowe, biuro w Paryżu i biuro w Reggane.

Pod koniec 1958 roku zainstalowano na Saharze pięd radiolokatorów cotal dla kontroli balonów
pomiaru wiatrów do 30 000 metrów wysokości; dokonywały one pomiarów wielokrotnie w ciągu
dnia. Jeden z nich znajdował się w punkcie centralnym w Reggane, pozostałe zaś na kraocach pustyni:
w Bécharze na północy, Ouargla na północnym wschodzie, Tessalit na południu i w Atarze na
zachodzie.

Konserwowanie aparatury oraz zaopatrywanie jej obsługi w tak odległych punktach, zwłaszcza stałe
dostarczanie balonów, wodoru i części zamiennych, nie było łatwe oraz wymagało znacznych
nakładów finansowych, a także środków transportu powietrznego. Za to meteorologia miała tu przez
cały czas jedyny w swoim rodzaju ośrodek dla studiów i badao.

Rozminąłbym się z prawdą twierdząc, że nie zdarzały się żadne dyskusje z naszymi przyjaciółmi
z meteo, którzy - świadomi znaczenia zadao i przejęci swą pracą - przejawiali tendencję do żądania
coraz większej - ilości przyrządów. Musiałem toczyd bój - w sposób przyjacielski, oczywiście - z panem
Barbé, który dążąc do doskonałości pragnął otoczyd Reggane siecią radiolokacyjną rozsianą wokół na
dużej przestrzeni. Nie było to możliwe z uwagi na koszty utrzymania sprzętu, wrażliwego przecież
i ulegającego uszkodzeniom nawet w strefie umiarkowanej i łatwo dostępnej, nie mówiąc już
o miejscach, do których dostanie się było wyczynem akrobatycznym. W szczególności chodziło
o zużycie wielkiej ilości kosztownych balonów i wodoru. Balony mogące wznieśd się na wysokośd
30 000 metrów nie przypominały bynajmniej baloników w parkach, które dzieci trzymają za koniec
nitki. Były to balony dużych rozmiarów, wyposażone w urządzenia radiolokacyjne, które wraz
z napełnieniem kosztują bardzo drogo. Z tych powodów postanowiłem, aby ograniczono się do pięciu
posterunków radiolokacyjnych, oświadczając, że gotów jestem wziąd na siebie odpowiedzialnośd za
niezbyt dokładną prognozę. To położyło kres kurtuazyjnej dyskusji z technikami.

Prognozy okazały się doskonałe, zarówno podczas dwiczeo poprzedzających eksplozję, jak też
w czasie samego wybuchu. Gwoli prawdy muszę powiedzied, że pan Jallut, jako meteorolog z krwi
i kości, nie opracowywał zbyt precyzyjnych prognoz długoterminowych. Z reguły po 48 godzinach
trzeba było je korygowad. Ale dla mnie było najważniejsze, by mied trafną prognozę w momencie,
gdy rozpocznę operacje trudno odwracalne, przygotowujące eksplozję ładunku - około sześciu godzin
przed momentem eksplozji - a ponadto ważną na czas trwania opadu, tzn. jeszcze około czterech
godzin po eksplozji. Otóż prognozy pana Jallut, z wyprzedzeniem dziesięciu godzin, zawsze były
dokładne i całkowicie trafne. To właśnie, jak zobaczymy, pozwoliło odpalid nasz pierwszy ładunek
jądrowy w okresie bardzo nie sprzyjającym pod względem meteorologicznym, wykorzystując
chwilową poprawę pogody. Nabrałem do pana Jallut całkowitego zaufania i z wielką przyjemnością
po sukcesie naszej pierwszej eksplozji mogłem go powiadomid, że został w trybie wyjątkowym
odznaczony orderem Legii Honorowej. Była to słuszna, rekompensata za rzeczywiste osiągnięcie
w rozwiązaniu nowego i trudnego problemu.
Podejmowane przez nas środki bezpieczeostwa dotyczyły głównie opadu, który mógłby stad się
groźny w regionach zamieszkałych, to znaczy opadu względnie bliskiego. Opad ogólnoświatowy
bardzo drobnych pyłów wyniesionych na wielkie wysokości przez prąd wstępujący kuli ognistej
mógłby byd tylko bardzo rozproszony i słaby. Udział w nim promieniotwórczości spowodowanej
naszą pierwszą eksplozją musiałby byd zresztą bardzo nieznaczny w stosunku do ilości produktów
radioaktywnych rozsianych po świecie, w wyniku stu pięddziesięciu lub dwustu eksplozji
przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych, ZSRR i Wielkiej Brytanii, wśród których były ładunki
termojądrowe na bazie uranu naturalnego o mocy liczonej w megatonach, które wydzielają bez
porównania potężniejsze promieniowanie niż przygotowywana przez nas bomba o mocy
kilkudziesięciu kiloton. Zresztą nie mogliśmy niczego zrobid dla zmniejszenia opadu i ograniczyliśmy
się tylko do zabiegów umożliwiających kontrolowanie przez pomiar, czy w różnych punktach globu
nasze doświadczenie nie zwiększy w znacznym stopniu natężenia promieniotwórczości naturalnej.

Ta „światowa” radioaktywnośd naszej eksplozji miała później stad się powodem dośd zabawnego
wydarzenia.

W miarę jak zbliżała się data naszego doświadczenia, zaczęły napływad protesty od osób, które nie
odważyły się nigdy występowad przeciw próbom amerykaoskim lub radzieckim, ale wykorzystały fakt,
że chodziło o Francję, aby zabrad głos.

Pewnego dnia - działo się to w 1959 roku - zatelefonował do mnie minister obrony, Pierre
Guillaumat. Powiedział mi, że nazajutrz ma przyjąd Julesa Mocha, który reprezentował nasz kraj na
jakimś spotkaniu międzynarodowym i miał w jego toku wyjaśnid stosowane przez nas środki
ostrożności celem uniknięcia skażenia promieniotwórczego podczas naszej eksplozji. Chodziło o to,
czy mógłbym przybyd również, aby poinformowad go w tej kwestii?

Odpowiedziałem, że oczywiście przyjadę, nadarza się bowiem okazja wyłożenia byłemu prezesowi
rady ministrów zasady tego wszystkiego, co robiliśmy, aby wyeliminowad jakiekolwiek ryzyko
zagrożenia promieniotwórczego ludności. Jules Moch zadał mi pytanie na temat opadu
ogólnoświatowego. - Cóż można o nim powiedzied? Odrzekłem, że jest on nikły i całkowicie bez
znaczenia w stosunku do poprzednich opadów spowodowanych eksplozjami amerykaoskimi,
radzieckimi i angielskimi, których byd może stanowi zaledwie jedną setną. Jules Moch chciał też
wiedzied, czy nawet w tak małej ilości nie może on byd szkodliwy dla ludzi.

Wyjaśniłem, że wynikające stąd niebezpieczeostwa są nieskooczenie mniejsze, niż


niebezpieczeostwa, na jakie ludzie narażają się codziennie, wdychając na przykład zatrute powietrze
wielkich miast. A widząc jego sceptyczny wyraz twarzy, zacytowałem książkę Our nuclear Future
(Nasza przyszłośd nuklearna), którą właśnie w 1958 roku opublikowali dwaj wielcy uczeni
amerykaoscy, Edward Teller i Albert L. Latter. Autorzy porównują rezultat fizjologiczny powodowany
przez „fall out”36 wszystkich przeprowadzonych eksplozji doświadczalnych z konsekwencjami,
oczywiście statystycznymi, dla wielkich zbiorowości, wynikającymi z innych przyczyn wpływających na
skrócenie życia ludzkiego.

Konsekwencje te wyraża tabelka w postaci przytoczenia średniego prawdopodobnego skrócenia życia


z powodu tych przyczyn:

36
Opad promieniotwórczy (red. pol.).
przewidywane skrócenie życia

10% nadwaga o 1,5 roku


wypalenie jednej paczki papierosów dziennie o 9 lat
życie w wielkim mieście o 5 lat
pozostanie w stanie bezżennym o 5 lat
praca siedząca o 5 lat
płed męska o 3 lata
wypadki samochodowe o 1 rok
prześwietlenie promieniami rentgena o 5 do 10 dni
wszystkie współczesne opady promieniotwórcze (do 1958) mniej, niż 1 dzieo.

Podałem te liczby, aby wykazad, że cały współczesny opad promieniotwórczy powoduje tylko
nieznaczne skrócenie życia ludzkiego. Cytowałem wszystkie liczby po kolei, gdyż zdawały się go
bardzo interesowad. Oczywiście paczkę papierosów umieściłem na koocu, gdyż od początku rozmowy
pan Jules Moch palił bez przerwy, zapalając następnego papierosa od poprzedniego; był zdumiony
słysząc, że palacze przez wypalenie paczki papierosów dziennie żyją średnio krócej o 9 lat, a p.
Guillaumat nie mógł się powstrzymad od uśmiechu, widząc zaniepokojenie naszego gościa, który
przyglądał się swemu papierosowi ze zdziwieniem.

Pocieszyłem go, że przytoczone liczby nie są prawdopodobnie całkowicie dokładne i zacytowałem


autorów, którzy sami piszą o tym w swej książce:

„Wydaje się na przykład, że wypalenie paczki papierosów dziennie skraca życie o dziewięd lat.
Wypadałoby więc piętnaście minut życia za jednego papierosa. Nie jest jednak stwierdzone
z pewnością, że papierosy są aż tak niebezpieczne. Jest to oszacowanie w miarę możliwości
najdokładniejsze, wykonane przez doktora Hardin Jonesa na podstawie danych statystycznych”.

Sądzę, że pan Jules Moch przekonał się jednak - i to było najważniejsze - iż nieznaczny opad
promieniotwórczy był dla niego bez porównania mniej niebezpieczny, niż dym jego własnych
papierosów.
Rozdział XIV
Luty 1958 - misja „Aurore” w USA

Druga wizyta na poligonie atomowym Nevada

W pierwszych dniach stycznia 1958 roku podczas jednego z naszych częstych spotkao, Buchalet
wyjaśnił mi, że w celu dokładnego określenia metod rozpoznania procesu zachodzącego w bombie
w momencie eksplozji inżynierowie pragnęli bardzo uzyskad szczegóły dotyczące analitycznego
urządzenia elektronicznego i rejestracyjnego zbudowanego i często używanego przez Amerykanów
pod nazwą metody Edgertona, gdyż właśnie firma Edgerton wyprodukowała ten sprzęt. Analiza
produktów rozpadu pobranych w chmurze radioaktywnej oraz pomiary optyczne pozwalają określid
moc ładunku, byłoby jednak niezwykle interesujące dla zinterpretowania zjawisk - móc je śledzid
i dokonywad pomiarów tworzenia się łaocucha neutronów w początkowej fazie eksplozji, co
umożliwia właśnie słynna metoda Edgertona.

Komisariat Energii Atomowej przekazał więc drogą dyplomatyczną pytanie, czy Atomic Energy
Commission i Pentagon nie mogłyby udzielid nam informacji o metodach prowadzenia doświadczeo
jądrowych.

Odpowiedź była pozytywna i wiadomo było, że nasza delegacja uda się wkrótce do Stanów
Zjednoczonych w sprawie „prób jądrowych”. Tylko data nie została jeszcze wyznaczona.

Dwa lub trzy dni później Buchalet zatelefonował do mnie, że Amerykanie oczekują nas w
Waszyngtonie 17 lutego i że misja będzie nosid kryptonim „Aurore”, co oczywiście natychmiast
przekształciliśmy w języku angielskim na „horror”.

Misja miała mied charakter podwójny: z jednej strony zespół z Komisariatu Energii Atomowej,
obejmujący oprócz Buchaleta profesora Rocarta, komandora porucznika Kaufmanta, nowego szefa
służby doświadczalnej, oraz kilku inżynierów; z drugiej strony zespół wojskowy, którego członków
miałem wyznaczyd ja. W związku z tym postanowiłem, że oprócz mnie pojedzie mój zastępca,
pułkownik Debrabant, zaś Cellerier będzie prowadzid sprawy w Paryżu podczas naszej nieobecności.

Wyjechaliśmy do Nowego Jorku 15 lutego, ponieważ jednak „nie należy mieszad serwetek ze
ścierkami”, członkowie Komisariatu i wojskowi nie przelecieli Atlantyku tym samym samolotem; jeśli
bowiem generał brygady, tzn. ja i pułkownik Debrabant mieli prawo podróżowania pierwszą klasą
samolotem Air France, powinni byli, moim zdaniem, otrzymad bilet pierwszej klasy, niezależnie od
samolotu. Tymczasem tego dnia startowały do Nowego Jorku dwa samoloty super constellation;
jednym był normalny „The Parisian”, drugim samolot luksusowy „Golden Parisian”. Nie wiem, jaka
była między nimi zasadnicza różnica; wprawdzie w tym drugim posiłki były obfitsze, szampan bardziej
wytrawny, fotele bardziej miękkie, a stewardesy bardziej „gościnne, ale za to cena biletu pierwszej
klasy znacznie przewyższała koszt przelotu pierwszą klasą zwyczajną. Administracja wojskowa
zdecydowała więc, że nie mamy prawa do „Golden Parisian” - prawa, którego zresztą nie
domagaliśmy się ani przez chwilę.

Ale jakkolwiek pieniądze były te same, gdyż Dyrekcję Zastosowao Wojskowych finansowano
z funduszów wydzielonych z budżetu sił zbrojnych, administracja nie była ta sama i członkowie misji
podlegającej Komisariatowi podróżowali „Złotym Paryżaninem”, tzn. nie stosowali wobec pieniędzy
wojskowych tych oszczędności, jakie wojskowi stosowali wobec siebie samych.

Mieliśmy zebrad się w Waszyngtonie w ambasadzie francuskiej we wczesnych godzinach


popołudniowych 16 lutego, aby ustalid ostatnie szczegóły podróży. Istniały wszelkie podstawy do
tego, aby sądzid, że jeśli „Złoty Paryżanin” wylatuje z Orly o dwudziestej pierwszej, a zwykły
„Paryżanin” o dwudziestej trzeciej, to grupa Buchaleta przybędzie na miejsce przeznaczenia mniej
więcej dwie godziny przed nami.

Początkowo podróż przebiegała wspaniale, z międzylądowaniami w Shannon i Goose Bay. W jakiś


czas po starcie dowódca samolotu, który wiedział, że jesteśmy na pokładzie, przyszedł nas przywitad.
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu był nim pilot lotnictwa transportowego, z którym często latałem
podczas wojny; Porozmawialiśmy dobrą chwilę, wspominając dawne czasy, potem zjedliśmy obfity
posiłek: langusta, pasztet, kogut w winie, szampan itd. Zadałem więc sobie pytanie: cóż można więcej
pochłonąd w „Golden Parisian”? Jednym słowem, uwzględniwszy krótką drzemkę, czas upłynął nam
całkiem miło.

Sprawy skomplikowały się w okolicy Nowego Jorku. Gdy rozpoczęto przygotowania do lądowania,
okazało się, że samolot krąży dokoła, przy wyraźnie pogarszającej się pogodzie. Byliśmy na wysokości
około tysiąca metrów i od czasu do czasu dostrzegaliśmy pokryte śniegiem pola. Wydawało się, że
panuje tam dośd silna zawierucha.

Wkrótce samolot poddany został silnym wstrząsom i większośd pasażerów poczuła się niedobrze.
Torebki papierowe znalazły się niemal w powszechnym użyciu. Debrabant i ja wymienialiśmy od
czasu do czasu kilka słów; sprawa lądowania zaczęła wyglądad niepomyślnie. Omal nie dostaliśmy
kataru, gdyż stewardesa, obawiając się widocznie, abyśmy również nie złapali choroby morskiej,
otworzyła dyskretnie dwa małe okienka, przez które uderzyły nam w twarz strumienie lodowatego
powietrza. Zaprotestowaliśmy energicznie i szybko je zamknęliśmy.

Wreszcie po upływie godziny oczekiwania w powietrzu, zjawił się dowódca samolotu, aby
usprawiedliwid się, że nie ma możliwości wylądowania na lotnisku Idlewild, ze względu na silną burzę;
śnieżną, i że musimy lecied do Waszyngtonu, gdzie burza minęła już kilka godzin temu i lotnisko
tamtejsze przyjmuje samoloty. Odpowiedzieliśmy, że nie miał potrzeby usprawiedliwiad się, gdyż to
właśnie nas bardzo urządzało, jako że naszym miejscem przeznaczenia była stolica Stanów.
Niepogoda, stanowiąca kłopot dla innych, nam zaoszczędziła trudów związanych ze zmianą samolotu.

Wylądowaliśmy w Waszyngtonie, ale nasze przygody nie skooczyły się wraz z opuszczeniem
samolotu. Okazało się, że komunikacja miejska jest całkowicie sparaliżowana z powodu śnieżycy. Nie
kursowały taksówki, a gdy zatelefonowaliśmy do ambasady, odpowiedziano nam, że wszystkie
samochody były chwilowo zablokowane w garażach. Ponieważ trzeba było do nich oczyścid dostęp,
proszono nas o uzbrojenie się w cierpliwośd, co też uczyniliśmy. Zjedliśmy obiad w porcie lotniczym
wraz z naszym pilotem i całą załogą. Następnie samolot odleciał po południu do Nowego Jorku, gdzie
można już było lądowad, a my czekaliśmy dalej. Wreszcie około czwartej oficer z attachatu
wojskowego, po odblokowaniu swego garażu za pomocą łopaty, przyjechał na lotnisko, aby zabrad
rozbitków.
Powiedział nam, że brak wszelkich wieści o bojarach ze „Złotego Paryżanina”, który wprawdzie
wylądował w Nowym Jorku w przewidzianym czasie, przed rozpętaniem się burzy śnieżnej, jednak od
tego momentu nie wiadomo, co stało się z naszymi towarzyszami podróży, gdyż żaden samolot nie
wystartował jeszcze z Nowego Jorku do Waszyngtonu.

Zainstalowaliśmy się w hotelu. Po kąpieli i nabraniu ludzkiego wyglądu udaliśmy się na spotkanie do
ambasady. Podróżni z „Golden Parisian” przybyli z kilkugodzinnym opóźnieniem i misja - wreszcie
zebrana razem - ustaliła rendez-vous na następny dzieo rano w Pentagonie, gdzie mieliśmy zostad
przyjęci na konferencji informacyjnej przez władze amerykaoskie, organizujące podróż.

Tego ranka bowiem czekała nas ceremonia briefings37, nieunikniona w Stanach Zjednoczonych. Mają
tu zwyczaj zaczynad wszystko od zera i traktowad zwiedzających jak pewien gatunek analfabetów,
którzy wcale nie orientują się w danym przedmiocie lub - co gorsza - mogą byd nafaszerowani ideami
fałszywymi, tzn. innymi niż te, które są respektowane w USA.

W danym wypadku wszyscy mieliśmy wprawdzie różne funkcje i przygotowanie, ale wszyscy
studiowaliśmy dokumenty amerykaoskie na temat doświadczalnych eksplozji jądrowych, a większośd
osobiście opracowywała problemy prób jądrowych.

Z pewnością mogliśmy się wiele nauczyd od uczonych i inżynierów amerykaoskich i przybyliśmy


przecież, aby wypełnid w miarę możliwości luki w naszej dotychczasowej wiedzy. Byliśmy jednak
nieco rozczarowani, ponieważ okazało się, że wyważano otwarte już drzwi, podczas gdy sprawy mniej
znane pozostały nadal niejasne.

Utkwiło mi w pamięci, że straciłem tego ranka wiele czasu na słuchanie informacji, gdy po
stereotypowych przywitaniach zaznajamiano nas z organizacją amerykaoską, którą znaliśmy bardzo
dobrze, oraz wyjaśniano ogólne problemy prób jądrowych, z którymi byliśmy już oswojeni.
Interesujące były intencje, z jakimi przyjmowali nas sojusznicy amerykaoscy. Najlepiej określił to
w swych wnioskach generał Loper:

„Reasumując, zanim przystąpimy do dyskusji technicznej, pozwólcie panowie zwrócid szczególną


uwagę na jedną sprawę - cena programu rozwoju i doświadczeo z bronią atomową jest niezwykle
wysoka. Nie możecie zastosowad półśrodków bezpieczeostwa, nawet w najbardziej pustych
okolicach. Można by poszukad dla was sposobów mniej kosztownych, na przykład w ramach ścisłej
współpracy w NATO. Jeżeli jednak jesteście przekonani, że własne doświadczenie to jedyny sposób,
miejcie na uwadze, że eksperymentowanie z dotychczasowymi rodzajami uzbrojenia nie będzie w
żadnym stopniu porównywalne. To, z czym będziecie mied teraz do czynienia, stanowi inny rząd
wielkości, pod względem technicznym i finansowym; realizowanie go w sposób niewłaściwy mogłoby
mied najbardziej katastrofalne skutki. Mimo to życzę wam powodzenia”.

Zaś generał Starbird, przemawiający w imieniu Atomic Energy Commission, strzelał w nas liczbami
wydatków, jakie pociągają za sobą doświadczenia.

a. „Na serię wybuchów doświadczalnych w stanie Nevada, Komisja Energii Atomowej wydatkuje
30 do 50 milionów dolarów na instalacje i prace badawcze...

37
Krótkie wprowadzenie, odprawa informacyjna (tłum.).
b. Na serię doświadczeo na Pacyfiku... wydatki Komisji osiągną sumę 50 milionów dolarów
w okresie dwóch lub trzech miesięcy.
c. Muszę zaznaczyd, że są to tylko wydatki Komisji Energii Atomowej. Generał Hay w swoim
wystąpieniu omówi koszty, jakie poniesie Ministerstwo Obrony”.

Nie ma potrzeby podkreślad, że generał Hay nie omieszkał skwapliwie dorzucid swoich liczb.

W trakcie tej misji, jak też podczas innych podróży do Stanów Zjednoczonych lub mniej czy więcej
atomowych spotkao z Amerykanami w Europie, miałem okazję stwierdzid te same maniery, jakie
w owym czasie Amerykanie stosowali wobec Francji, a które były w przybliżeniu następujące:

1. Wy chcecie wytwarzad broo jądrową.


2. My chcielibyśmy wam pomóc, ale prawo pozwala nam to uczynid tylko jeśli chodzi o pewne
szczegóły..
3. Jednak kochamy was i gorąco radzimy , w waszym własnym interesie nie łapad się za coś, co
będzie was drogo kosztowało, i do czego nie jesteście zdolni.
4. Zamiast tego skorzystajcie więc z pomocy NATO.

Po konferencji informacyjnej przyjął, nas obiadem ambasador Hervé Alphand, po czym


przygotowaliśmy się do wyjazdu następnego dnia do „Nevada Proving Ground”; gdzie mieliśmy
otrzymad wyjaśnienia szczegółowe i techniczne dotyczące sposobu, w jaki przeprowadza się tam
próby jądrowe.

Około północy, według czasu lokalnego, przybyliśmy na lotnisko Indian Springs, a stąd odjechaliśmy
autokarem do „Camp Mercury”. Zgodnie ze zwyczajami amerykaoskimi zostaliśmy przede wszystkim,
mimo późnej pory, skierowani do wojskowej służby bezpieczeostwa, gdzie zostaliśmy sfotografowani
i pobrano odciski palców dla wykonania naszych badges38 i założenia kartoteki. Mieliśmy trochę
uczucie włóczęgów, zatrzymanych przez policję w czasie nocnej obławy dla sprawdzenia tożsamości.
No, ale jak trzeba, to trzeba.

19 lutego zaczęła się właściwa wizyta, a pierwszy jej dzieo: był wciąż jeszcze dniem briefings. I znów
poruszano sprawy od zera, zaś prezenterzy starali się dostosowad do poziomu, kretynów. Były to
zresztą prawie takie same odprawy, jakim poddano gości z NATO, gdy kilka miesięcy przedtem
przybyłem, aby uczestniczyd w eksplozjach z serii „Plumb Bob”. Interesowały one nas tylko
w niewielkim stopniu, gdyż były to wykłady na poziomie ósmej klasy szkoły podstawowej, podczas
gdy my znajdowaliśmy się już w trzeciej, a byd może w czwartej liceum.

Jeden wykład był jednak bardzo interesujący - wygłosił go przedstawiciel firmy Edgerton na temat ich
aparatury do diagnostyki eksplozji. Przyczynił się on do przyjęcia tego sprzętu przez naszych
inżynierów, którzy mogli zakupid go w tej firmie, a o to jej przecież chodziło.

Po obiedzie znów wykłady informacyjne przez całe popołudnie na temat prognoz meteorologicznych,
prognoz opadu promieniotwórczego, przewidywao skutków podmuchu, pomiarów
promieniotwórczości poza poligonem. Tu również nie dowiedzieliśmy się niczego nowego;
z satysfakcją natomiast stwierdziliśmy, że wszystko to, co przewidzieliśmy dla naszych własnych prób,

38
Znaki identyfikacyjne (tłum.).
było - uwzględniając w obu wypadkach cechy szczególne terenu - całkowicie zgodne z tym, co czynili
nasi amerykaoscy sojusznicy. Dodało nam to otuchy.

Nazajutrz 20 lutego zwiedziliśmy dokładnie poligon i miejsca eksplozji, zwłaszcza instalacje da


wybuchów podziemnych, których nie oglądałem w maju. Dzieo zakooczył się cocktailem wydanym
przez nas na cześd władz amerykaoskich, jako rewanż za przyjęcie nas poprzedniego dnia. Atmosfera
stała się bardzo przyjacielska.

21 lutego zaproszono nas do zwiedzenia poligonu z powietrza, w kapitalnych samolotach-taksówkach


bonanza, wynajętych na naszą cześd przez Atomic Energy Commission. Oblecieliśmy w ten sposób
w ciągu godziny Frenchman Flat i Yucca Flat oraz rozmaite miejsca i instalacje. Po południu
wróciliśmy do Las Vegas, gdzie spędziliśmy noc w hotelu Fremont, wśród ryku grających szaf.

23 lutego Debrabant i ja spędziliśmy spokojny dzieo w Waszyngtonie. Wieczorem udaliśmy się na


cocktail wydany przez ambasadora Alphanda i jego małżonkę, z okazji wyjazdu misji. Przyjęcie to
należało do najbardziej udanych; cieszyłem się, że miałem przyjemnośd spotkad na nim szefów
Atomic Energy Commission i kilka znakomitych nazwisk amerykaoskich naukowców z dziedziny
jądrowej, których bez tej okazji nie miałbym możliwości poznad.

Nazajutrz udaliśmy się w drogę powrotną samolotem Air France. Podróż do Stanów Zjednoczonych
pozwoliła nam porównad nasze zamiary z tym, co czynili Amerykanie. Nie spowodowała ona żadnych
zmian w planowaniu naszych instalacji i budowy poligonu.
Rozdział XV
Francuska polityka wojskowa ulega sprecyzowaniu.
Poligon Reggane nabiera kształtu

Sytuacja w chwili przekształcenia się IV Republiki w V

Po spędzeniu kilku dni w Paryżu musiałem pojechad do Reggane, aby załatwid na miejscu niektóre
sprawy związane z planem, trudne do wyjaśnienia na papierze i na odległośd.

Po przybyciu obejrzeliśmy z pułkownikiem Durcos, szefem prac specjalnych, plac budowy. Roboty
były już rozpoczęte i wszędzie panowała zadowalająca aktywnośd. Jednakże zaopatrywanie budowy
hamował w poważnym stopniu fakt, że istniało tu tylko stare lotnisko, trudne do wykorzystania,
a transport drogowy nie nabrał jeszcze normalnego rytmu.

Dla przyspieszenia tego rytmu postanowiłem poprosid ministra o przydzielenie kolumny


samochodowej składającej się z trzydziestu 15-tonowych berlietów GBO, celem zmniejszenia
trudności transportowych przedsiębiorstw cywilnych. Jednocześnie zacząłem sobie zadawad pytanie,
czy nie będziemy musieli pracowad za cenę zmniejszenia tego rytmu i pewnych środków ostrożności
w porze gorącej, jeżeli chcemy nadrobid opóźnienie, jakie zarysowało się w harmonogramie.

11 kwietnia był dla mnie i dla całej naszej poprzedniej działalności dniem historycznym: tego właśnie
dnia Felix Gaillard, ostatni prezes Rady Ministrów IV Republiki, podpisał zarządzenie nakazujące
zrealizowanie pierwszej serii doświadczalnych eksplozji wojskowych ładunków atomowych,
poczynając od pierwszego kwartału 1960 roku.

Decyzja ta potwierdziła tylko to, co robiono od dwóch lat, nie mówiąc o tym głośno. Odtąd jednak
zarządzenie oficjalne, podpisane przez premiera, zatwierdzało polityką wojskową zmierzającą do
tworzenia narodowego uzbrojenia jądrowego.

Na kilka tygodni przed załamaniem się reżimu IV Republiki, wojskowa polityka jądrowa była dopiero
w trakcie realizacji, mimo znacznych wysiłków, jakie Francja i jej siły zbrojne podjęły jednocześnie dla
prowadzenia działao w Algierii.

11 kwietnia Dyrekcja Zastosowao Wojskowych Komisariatu Energii Atomowej działała pełną parą.
Uruchomiono już laboratoria i zakłady, potrzebne dla jej prac badawczych oraz do wyprodukowania
zarówno „serc” z plutonu metalicznego, jak też systemów wybuchowych niezbędnych dla wstrzelenia
jednej części paliwa jądrowego w drugą - oraz stosowania rozmaitych zapalników.

Koncepcja samych ładunków jądrowych została już opanowana i przystąpiono do wykonywania ich
części mechanicznych.

Metody prowadzenia doświadczeo zostały ostatecznie opracowane po powrocie misji „Aurore” ze


Stanów Zjednoczonych. Utworzony Ośrodek Badao Jądrowych na Saharze był właśnie w trakcie
instalowania. Rozpoczęto również prace organizacyjne i konstrukcyjne na poligonie. Wiele tysięcy
ludzi, urządzonych jeszcze bardzo prowizorycznie, pracowało na płaskowyżu Azrafil, gdzie liczne
buldożery i koparki wzbijały tumany kurzu. Za kilka tygodni pas startowy nowego lotniska miał już
przyjąd najcięższe samoloty transportowe.

Przewidziano w budżecie i zatwierdzono na szczeblu ministrów minimum kredytów niezbędnych dla


wykonania planu opracowanego w Komitecie Zastosowao Wojskowych Energii Atomowej.

Tak więc 11 kwietnia narodowa polityka wojskowa znajdowała się w trakcie realizacji.

Oczywiście, gdy trzy miesiące później generał de Gaulle powrócił do władzy, program ten został
znacznie przyspieszony, a polityka wojskowa stała się o wiele bardziej dynamiczna. 22 lipca nowy
premier podpisał zarządzenie o wiele dokładniej sprecyzowane niż z 11 kwietnia. Ustalało ono
mianowicie datę pierwszej eksplozji doświadczalnej na pierwszy kwartał 1960 roku. Od tego
momentu było wiadomo, że sprawy weszły w stadium nieodwracalne i że będą prowadzone przez
rząd V Republiki szybciej i energiczniej. Byłoby jednak niesłuszne pominięcie wkładu IV Republiki,
która mimo swych ułomności i wahao ruszyła jednak z miejsca sprawę naszego uzbrojenia
jądrowego.

Zarządzenie z 11 kwietnia, wyznaczające w zasadzie na pierwszy kwartał 1960 roku pierwsze


eksplozje doświadczalne, potwierdziło tylko nasze przewidywania, ustalone wspólnie z Dyrekcją
Zastosowao Wojskowych i przedstawione Komitetowi Zastosowao Wojskowych ponad rok temu.
Termin ten nabrał już charakteru wykonawczego, podczas gdy poprzednio był tylko orientacyjny.
Niełatwo jednak było zbudowad w ciągu dwóch lat ogromne instalacje na poligonie. Należało stale
przyspieszad działalnośd wszystkich uczestniczących w tym dziele wykonawców i zapewnid sprawną
koordynację tak, aby nie został zarwany żaden termin w oczekiwaniu na wykonanie pracy przez
innych.

Koniecznośd przyspieszenia prac na poligonie skłoniła mnie do ponownego wyjazdu do Reggane.


Wyleciałem z lotniska Le Bourget 6 maja samolotem nord, którego dowódcą był major Barbier, szef
mego Oddziału IV odpowiedzialny w zakresie logistyki za rozbudowę Reggane. Tym razem poleciała
też moja żona, która nigdy jeszcze nie miała okazji byd w Afryce. Poprosiłem ministra o wyrażenie
zgody na jej przelot nordem i zezwolenie takie otrzymałem.

Popołudnie 6 maja spędziliśmy w Algierze na załatwianiu mnóstwa spraw w Zarządzie Inżynieryjnych


Prac Specjalnych, który się tu znajdował i pracował na pełnych obrotach, przygotowując plany
szczegółowe i zawierając kontrakty z przedsiębiorstwami i dostawcami.

7 maja lądowaliśmy w Bécharze, aby uregulowad w Strefie Zachodniej Sahary niektóre problemy
transportowe; wieczorem przylecieliśmy do Reggane.

8 maja był poświęcony spotkaniom na placu budowy i szczegółowemu rozpoznaniu za pomocą


śmigłowca punktów zerowych. Ośrodek dysponował obecnie jednym alouette II, co znacznie
ułatwiało działania na pustyni Tanezrouft.

Nasz pierwszy „turysta”


8 maja wieczorem pojawili się pierwsi „turyści”, których lawina miała wkrótce stad się plagą Reggane.
Siedzieliśmy właśnie przy kolacji z pułkownikiem Guernon, nowym szefem Ośrodka, na dziedziocu,
gdzie było nieco mniej gorąco, gdy radiotelegrafista przyniósł nam wiadomośd z Adraru:

„Przyjadę jutro rano godzina dziewiąta na inspekcję - stop - Malaguti.”

Telegram pochodził od generała Malaguti, inspektora piechoty. Byliśmy zdumieni tą depeszą, gdyż
nie wydawało się nam, aby w Reggane przebywało wielu piechurów podlegających inspekcji.
Mieliśmy lotników w bazie powietrznej, która właśnie zaczęła funkcjonowad, był tu też pułk saperów.
Mieliśmy również 621 grupę artylerii broni specjalnych, stanowiącą trzon bazy naziemnej. Było tu
kilku łącznościowców i szwadron żandarmerii zmotoryzowanej, ale szukając ze świecą nie
znaleźlibyśmy tylu żołnierzy piechoty, aby usprawiedliwid wizytę generała Malaguti. Poprosiłem
kwatermistrza Ośrodka, który siedział przy pobliskim stoliku, i zapytałem, czy mamy piechotę w
Reggane. Po namyśle odpowiedział, że o ile mu wiadomo, jest jeden - chorąży, kierownik stołówki
podoficerskiej. A więc byłby przynajmniej pozór dla przyjazdu inspektora piechoty. Wezwałem
chorążego, ale sprawił nam głębokie rozczarowanie, należał bowiem do rodzaju wojsk zwanego
piechotą morską. W owym czasie jednostki piechoty morskiej kontrolował inspektor tego rodzaju
wojsk, a nie inspektor piechoty, którego kompetencji podlegała tylko piechota lądowa. Tak więc
nawet nasz chorąży, jedyny piechur w Reggane, nie usprawiedliwiał przybycia generała Malaguti.
Niewiele brakowało, a wysłałbym mu telegram tej treści: „Mając na uwadze tajny charakter prac
Ośrodka Badao Jądrowych na Saharze, wizyty wymagają specjalnego zezwolenia ministra - stop -
proszę odstąpid od realizacji swego projektu”. Nie uczyniłem jednak tego, gdyż żywiłem dla generała
Malaguti szacunek, na jaki zasługiwał ten wspaniały żołnierz.

Pozwoliliśmy mu więc przyjechad. Oczywiście nie było mowy o kontrolowaniu czegokolwiek, lecz
udzieliliśmy mu informacji na temat tego, co się robi w Reggane; nie podlegało to jednak wcale jego
kompetencji. Zwiedził plac budowy, później zawieźliśmy go do Regganeville na małą przekąskę. Przy
tej okazji wygłosił dłuższą mowę, aby nas przekonad, że muchy, które znajdowano w ubikacjach, były
te same, co w kuchniach, gdyż owady te - jego zdaniem - nie są przypisane do miejsca i udają się do
obu tych miejsc ze smutnymi konsekwencjami dla zdrowia ludzi, którzy spożywają potrawy
przygotowane we współpracy z muchami.

Prawda, że w tym czasie much było dośd w Reggane; nie dlatego, byśmy nie zwracali uwagi na ich
występki, ale instalacje, z których korzystaliśmy, były zbyt ciasne w związku ze zwiększoną liczbą
pracowników budujących Ośrodek. Gdyby generał przyjechał rok później, znalazłby „sanitariaty”
i kuchnie czyste i praktycznie bez much.

Słuchaliśmy z uszanowaniem tego wykładu na temat kinematyki much krążących między ubikacją
i kuchnią, żałując, że pragnienie szybkiego działania zmusza nas, aby jeszcze przez jakiś czas żyd -
niezbyt zresztą wygodnie - w narzuconej nam wspólnocie z tymi towarzyskimi owadami.

Odprowadziliśmy inspektora piechoty do samolotu; odleciał zadowolony na inne inspekcje,


z pewnością bardziej pożyteczne.

Generał Malaguti był pierwszą, ale nie ostatnią osobistością, które starały się wylądowad w Reggane,
aby dokonad inspekcji, zebrad informacje i dla innych powodów. Ponieważ Reggane uważano za
miejsce, w którym dzieje się coś ważnego i oryginalnego, a była to jednocześnie miejscowośd sama
przez się turystyczna, wiele osób wykorzystywało każdy pretekst, aby uzyskad rozkaz wyjazdu.

Gdyby w Reggane instalowano piec piekarniczy, w ciągu trzech miesięcy całe zwierzchnictwo
intendentury uważałoby za swój obowiązek przybyd tu, aby stwierdzid, czy piec działa prawidłowo.
Gdyby natomiast ten sam piec zbudowano w Aubervilliers lub w Romorantin, nikt nie zadałby sobie
trudu, aby go zobaczyd, chyba że władze wojskowe zasygnalizowałyby defekt w jego pracy.

Ale sumienie wszystkich intendentów, którym podlegał Ośrodek Reggane - a więc sumienie szefa
zaopatrzenia Sahary, szefa zaopatrzenia w Algierii, szefa Głównego Zarządu Zaopatrzenia w Paryżu,
generalnego inspektora intendentury, inspektora do spraw wyżywienia i zapewne wielu innych,
zatroskanych o to, aby intendentura w Reggane pracowała dobrze - nakazywałoby obejrzed piec.
Działała zaś ta intendentura bardzo dobrze, co byliśmy w stanie kontrolowad na miejscu i mogliśmy
stwierdzid, że wielka liczba wizyt była zupełnie niepotrzebna. Dotyczyło to nie tylko intendentury;
wszystkie rodzaje służb, a nawet wojsk miały swych przełożonych, którzy uważali za swój obowiązek
przyjeżdżad na inspekcję do Reggane.

Wszystkie te wizyty były nie tylko bardzo kosztowne, ale też powodowały przeciążenie transportu
lotniczego, który i tak był przeładowany do granic możliwości, oraz przysparzały kłopotów
z zakwaterowaniem; ciągle jeszcze mieliśmy trudności z przyzwoitym ulokowaniem ludzi
zatrudnionych na stałe lub okresowo.

Oczywiście władze, o których mowa, brały swoje rozkazy wyjazdu bezpośrednio u ministra i wówczas
trzeba było je uwzględnid z uszczerbkiem dla naszych własnych potrzeb. Pewnego dnia
przedstawiłem tę sprawę ministrowi Guillaumat; pojął ją natychmiast i upoważnił mnie do
decydowania, kto powinien przyjeżdżad do Reggane. Rozkaz wyjazdu do Ośrodka bez mego podpisu
nie dawał prawa przybycia. Oczywiście, podpisywałem wiele, gdyż często było celowe, aby wysocy
szefowie intendentury, służby materiałowej, służby zdrowia czy materiałów pędnych przybywali na
plac budowy, aby pomóc w rozwiązywaniu trudnych problemów, które przekraczały możliwości
załatwienia przez szefów miejscowych. Ale odmówiłem podpisu jeszcze większej liczbie osób i w ten
sposób przysporzyłem sobie wrogów. Po latach jeszcze pewien intendent generalny, którego ceniłem
wysoko, gdyż był specjalistą wielkiej klasy i bardzo dobrym kolegą, wciąż miał mi wyraźnie za złe, że
odmówiłem mu „inspekcji” w Reggane w chwili, gdy linie lotnicze były przeciążone transportami
pierwszej kolejności. Był zdaje się przekonany, że uczyniłem to umyślnie, aby sprawid mu przykrośd.

Burzliwy powrót do Paryża

Nazajutrz po wizycie inspektora piechoty odlecieliśmy z Barbierem, jako dowódcą samolotu, naszym
nordem-2501 do Paryża. Aż do Algieru, gdzie zjedliśmy obiad na lotnisku Maison Blanche, wszystko
szło dobrze, przy pięknej pogodzie, jak również przelot nad Morzem Śródziemnym. Dopiero w pobliżu
lotniska Le Bourget zdarzył się wypadek, dośd rzadki, który omal nie skooczył się tragicznie.

Pogoda zaczęła się psud w dolinie Rodanu, a w okolicy Moulins maszyna znalazła się nagle w wielkiej,
czarnej chmurze, w którą wlecieliśmy z pełnym zaufaniem. Zaraz jednak zdaliśmy sobie sprawę, że
jest to brzydki cumulonimbus, którego służba meteorologiczna nie zasygnalizowała.
Długie błyskawice wyskoczyły ze skrzydeł samolotu, potem usłyszeliśmy straszliwy trzask
spowodowany uderzeniami gradu o kadłub i płaty. Szyby kabiny pilota rozprysły się na kawałki, bryły
lodu wielkości pięści napełniły kabinę. Jednocześnie niezwykle gwałtowny prąd wznoszący porwał
samolot, który w ciągu kilkudziesięciu sekund nabrał tysiąc piędset stóp wysokości, mimo wysiłku
członków załogi, cisnących ze wszystkich sił na drążek.

Sytuacja nie należała do przyjemnych i dwadzieścia pięd osób na pokładzie nie miało powodów do
radości. W takich właśnie sytuacjach nie jest dobrze byd najstarszym stopniem, gdyż wszyscy patrzą,
jak się zachowuje. Starałem się więc nadal siedzied spokojnie i czytad kryminał; pasażerowie uspokoili
się, nie okazując nie tylko paniki, ale nawet zewnętrznych oznak podniecenia.

Sytuacja krytyczna nie trwała zresztą długo po trzech lub czterech minutach samolot przedostał się
do strefy spokojniejszej, bez błyskawic i gradu, a po dalszych kilku minutach wyszedł z chmury. Był
w stanie opłakanym: szyby przy stanowisku pilota i reflektory lądowania rozbite, podłoga i aparatura
zasypane szkłem. Płaty i osłona silników powyginane, jakby tłuczono je w ciągu wielu godzin młotami
kowalskimi. Na pierwszy rzut oka samolot nadawał się do remontu czwartej kategorii.

Barbier, obawiając się, że jeśli w tym stanie wyląduje w Le Bourget, nie będzie mógł wystartowad,
postanowił posadzid maszyną w Orléans, będącym bazą macierzystą samolotu, gdzie można było
przeprowadzid odpowiedni remont. Wylądowaliśmy więc w Orléans bez wypadku; podwozie
funkcjonowało doskonale, mimo rozsypanych wszędzie kawałków szkła. Po kolacji w bazie, którą
spożyliśmy w oczekiwaniu na wezwany z Paryża samochód, powróciliśmy do domu z kilkugodzinnym
opóźnieniem, przywożąc do opowiadania oryginalną historię. Nazajutrz dowiedzieliśmy się z prasy, że
włoski constellation lecący z lotniska paryskiego Orly do Rzymu, prawie o tej samej godzinie, miał
podobną przygodę w Moulins i musiał zawrócid do Paryża. Mający mniej szczęścia brytyjski
transportowiec dakota z ładunkiem napotkał ten sam cumulonimbus, ale, skierowany ku ziemi,
roztrzaskał się z całą załogą.

13 maja 1958 roku

W dwa dni po opisanych wypadkach miały nastąpid bardzo ważne wydarzenia polityczne w Algierii,
potem we Francji; IV Republika upadła. Żyjąc zadaniami dotyczącymi broni specjalnych i Reggane nie
brałem udziału w tej rewolucji, tym bardziej że kilka dni później musiałem poddad się operacji nerki
w szpitalu Val-de-Grâce - spóźniona konsekwencja mego pobytu w Buchenwaldzie.

W notatniku, w którym zapisywałem ważniejsze czynności, 13 maja zanotowałem:

 Rano: spotkanie z saperami Dudelou, Montagner.


 Godzina 15: Rada Administracyjna Ośrodka Napromieniowania i Skażenia
Promieniotwórczego Sił Zbrojnych w Aubervilliers.

Jak widad, sprawy te nie miały nic wspólnego z polityką.

W czasie mego pobytu w szpitalu Ośrodek Badao Jądrowych w Reggane zaczął nabierad kształtów.
Był już całkowicie gotowy główny pas startowy lotniska, a na płaskowyżu zmontowano wiele lekkich
baraków, w których mogło zainstalowad się dowództwo Ośrodka. Były i trudności - zaledwie je
zbudowano, wichura porwała pięd baraków i spowodowała znaczne szkody.

17 czerwca opuściłem szpital, ale z formalnym zaleceniem chirurga, aby wypoczywad przez dwa
miesiące.

Jednakże na 24 czerwca zaplanowano dwiczenie „Pagoda”, do którego przywiązywałem wielką wagę.


Miało się ono odbyd na terenie Wyższej Szkoły Wojennej z udziałem głównych uczestników
doświadczeo jądrowych; a więc inżynierów Komisariatu Energii Atomowej, konstruktorów bomb,
pracowników służby doświadczalnej, eksperymentatorów wojskowych z Zarządu Technicznego Wojsk
Lądowych, eksperymentatorów marynarki wojennej i lotnictwa, dowódców jednostek powietrznych
biorących udział w próbach (pobieranie próbek powietrza i przechwytywanie ewentualnych obcych
samolotów), służby bezpieczeostwa, dowództwa ośrodka w Reggane, przedstawicieli dowództw
saharyjskich oraz oczywiście ekipy z Dowództwa Broni Specjalnych, która miała stad się sztabem
grupy operacyjnej doświadczeo jądrowych.

Celem dwiczenia było przedyskutowanie w ciągu trzech dni zasad stosowanych podczas
przeprowadzania prób z bronią jądrową, kolejności operacji, ich wykonania oraz dokładnego podziału
kompetencji i odpowiedzialności. Zamierzaliśmy sporządzid swego rodzaju szczegółowy regulamin
wszystkich czynności. Podczas dwiczenia „Pagoda” miały byd właściwie przedyskutowane i poddane
przez zainteresowanych krytyce poszczególne punkty pierwszego projektu regulaminu,
opracowanego przez mój sztab pod nazwą „Plan Czarny” (od koloru teczki, w której był
przechowywany).

Będąc jeszcze zbyt osłabiony, nie mogłem uczestniczyd w całym dwiczeniu. Zleciłem więc memu
zastępcy, pułkownikowi Debrabantowi, do którego miałem całkowite zaufanie, aby nim kierował.
Jednakże, zdając sobie oprawę, że będzie miał on do czynienia z kilkoma krzykaczami, którzy będą
domagad się rzeczy niemożliwych, 24 czerwca udałem się tam, aby wygłosid wykład wstępny
i wyjaśnid, jaki ma byd przebieg spraw oraz jakie są niezbędne ograniczenia wygód
eksperymentatorów, z którymi muszą się pogodzid.

Następnie przekazałem fotel i głos Debrabantowi, a sam wyjechałem na dwumiesięczny wypoczynek


na wieś.

22 lipca przejeżdżałem przez Paryż w drodze do Baden, dokąd zaprosił mnie na osiem dni generał
Jacquot, naczelny dowódca wojsk francuskich w Niemczech. W Paryżu dowiedziałem się, że generał
de Gaulle podpisał zarządzenie ustalające pierwszą eksplozję na pierwszy kwartał 1960 roku.
Mieliśmy tylko osiemnaście miesięcy na zakooczenie ogromnej pracy.

17 sierpnia powróciłem z urlopu zdrowotnego. Tymczasem utraciłem mego zastępcę, pułkownika


Debrabanta, który opuścił służbę zawodową w wojsku, aby objąd bardzo ważne stanowisko
w przemyśle paliwowym. Na jego miejsce przyszedł inny oficer lotnictwa, pułkownik Thiry, człowiek
ogromnie wartościowy, który po moim odejściu zastąpił mnie i z wielkim talentem przez długie lata
prowadził wszystkie francuskie doświadczenia jądrowe. Żałowałem jednak odejścia Debrabanta,
który od początku zagospodarowywał Reggane, a dla mnie miał tę szczególną wartośd, że posiadając
żołnierski temperament i bardzo energiczne usposobienie, skutecznie pomagał w dyskusjach
z partnerami, żądającymi ustępstw, których nie mogliśmy im przyznad.
We wrześniu działalnośd w Reggane nabrała pełnego rozmachu. Dyrekcja Nowej Techniki Komisariatu
Energii Atomowej stała się Dyrekcją Zastosowao Wojskowych. Zalecenia rządowe były wyraźne:
rozwijad prace jak najszybciej, aby przygotowad się do przeprowadzenia eksplozji na początku 1960
roku.

Sami ustaliliśmy datę operacji „Błękitny Skoczek” - pod taką nazwą zakodowaliśmy pierwszą eksplozję
jądrową - na 1 lutego 1960 roku.

Nowe podróże na Saharę

W ostatnich miesiącach roku odbyłem kilka podróży na Saharę, gdzie potwierdziła się koniecznośd
zbudowania małej pomocniczej bazy operacyjnej w Hamoudia, 14 kilometrów na północ od punktu
zerowego, dla przeprowadzenia ostatnich przygotowao i dokonania samej eksplozji.

Znaleziono przewidywane zasoby wody na równinie Azrafil, nie było ich jednak w Hamoudia; trudno
więc było zainstalowad w odległości 50 kilometrów na południe od Reggane bazę w środku pustyni,
którą trzeba zaopatrywad w wodę rurociągiem i połączyd z główną bazą asfaltowaną szosą.

Budowa schronów podziemnych, które, jak wspominałem, miały pomieścid częśd bazy, była dośd
zaawansowana. Wydrążono trzy wielkie tunele, służące jako wejścia, połączone galeriami
rokadowymi, w których miały się znaleźd pomieszczenia magazynowe. Na początku, w trakcie
wiercenia, plac budowy przedstawiał się niezbyt zachęcająco. Piaskowiec po odsłonięciu ma
tendencję do całkowitego wysychania i przekształcania się w piasek, będący źródłem kurzu. Ponadto
aparatura wentylacyjna pracowała hałaśliwie i miała wielkie rozmiary. Dlatego też przy podziale
pomieszczeo nikt nie chciał podziemi. Po pierwsze - mówiono, nie bez racji - znajdują się one dośd
daleko od reszty bazy, rozmieszczonej na płaskowyżu, podczas gdy schrony podziemne są na jego
skraju. Ponadto miejsca te mogą od biedy służyd jako magazyny lub składy, ale nie jako miejsca pracy,
gdyż klaustrofobia, jaką wywołałoby życie w podziemiu, uniemożliwiłaby stały pobyt ludziom.

Na próżno wymienialiśmy osoby, które zupełnie dobrze żyły i pracowały w podziemiach - np.
w kazamatach linii Maginota - i podkreślaliśmy, że przecież większośd osób przybywających do
Reggane będzie tu przebywad krótko. Nic jednak nie pomagało i nie znajdowaliśmy klientów dla
naszych galerii. Tak więc w pierwszym okresie postanowiłem zainstalowad tam swój sztab i inne
organy czysto wojskowe, które bez protestu zajmują wyznaczone sobie miejsca zakwaterowania. W
szczególności miałem zamiar rozmieścid tu duży szpital, o którym wspomnę jeszcze nieco później.

Sprawy jednak szybko uległy zmianie, gdy podziemia otrzymały ściany obmurowane i gdy
spostrzeżono, że lepiej, niż inne pomieszczenia, zabezpieczały przed wiatrem niosącym piasek, który
wciska się wszędzie - a jest to szczególnie kłopotliwe w laboratoriach - i że można w nich utrzymad
niemal stałą temperaturę, co ma wielkie znaczenie dla badao precyzyjnych. Stwierdzono również, że
masa ziemi zapewnia niektórym laboratoriom wrażliwym na promieniotwórczośd, doskonałą osłonę
naturalną. Gdy poszczególne pomieszczenia zostały wykooczone, okazało się, że są one czyste,
wygodne, dobrze przewietrzane i stanowią wymarzone miejsce pracy.
Teraz, odwrotnie niż na początku, wszyscy chcieli zamieszkad w podziemiach. Dyrekcja Zastosowao
Wojskowych dała do zrozumienia, że ze względu na tajemnicę jej działalności i wymagany w związku
z tym wysoki stopieo zabezpieczenia, potrzebny jej jest teren izolowany, mający jak najmniej wejśd
do kontrolowania. Odpowiedzieliśmy z przymrużeniem oka, że kilka miesięcy wcześniej podziemia
były podobno zbyt oddalone od centrum bazy na płaskowyżu, ale ten dowcip przepadł w piasku,
nomen omen, gdyż było go tu pełno.

Oczywiście to ten drugi punkt widzenia Dyrekcji Zastosowao Wojskowych był decydujący; dlatego
podziemia zostały jej przydzielone. Istotnie, stanowiły one bardzo odpowiedni zespół pomieszczeo,
rekompensujący wysiłek włożony w ich drążenie i urządzenie.

Podczas jednej z naszych podróży w 1958 roku znów wystąpiła sprawa utrzymania w tajemnicy naszej
działalności, podobna nieco do kłopotów, jakie mieliśmy w trakcie pierwszej podróży do Adraru, gdy
mimo wszystkie nasze środki ostrożności Gatignol powitał nas słowami, nie pozostawiającymi żadnej
wątpliwości: „A więc, panie generale, przybywa pan tu, aby wyszukad miejsce na poligon atomowy?”

Zadaliśmy sobie wiele trudu, aby zamaskowad nazwę Reggane; chodziło o to, żeby nie dowiedziano
się zbyt prędko, iż będą tu dziad się rzeczy wielkie, gdyż mogłoby to ściągnąd na nas różnego rodzaju
nieprzyjemności.

Otóż pewnego dnia wyjeżdżaliśmy z Cellerierem do Reggane, z lotniska Le Bourget, gdzie oczekiwał
nas nord-2501 obsługujący linię wojskową, która wówczas zapewniała dwukrotne połączenie
w tygodniu na trasie Paryż - Algier - Reggane i z powrotem. Przybywając do portu lotniczego, osoby
udające się na Saharę wchodziły najpierw do komendantury wojskowej lotniska, a stąd przechodziły
do ogólnej poczekalni, gdzie znajdowali się pasażerowie nie tylko linii wojskowych, ale również
cywilni: Francuzi i cudzoziemcy, w oczekiwaniu na samoloty odlatujące na wszystkie kraoce świata.

Zaledwie zdążyliśmy wypid kawę, gdy głośnik zagrzmiał na całą salę: „Pasażerowie do Reggane są
proszeni natychmiast do samolotu”. Pasażerowie ci, to około piętnastu wojskowych w mundurach
i prawie tyle samo cywilów, ubranych w tropiki, którzy nie budzili najmniejszych wątpliwości, że są
naukowcami...

Scena ta zaniepokoiła nas. Nie zdziwiłbym się, gdyby dziennikarze wyczuli węchem lub agenci obcych
wywiadów wydedukowali, że koocowa, nieznana stacja tej linii to miejscowośd, w której jest lotnisko
i gdzie przygotowuje się coś wojskowo-naukowego i ważnego, a to coś oznacza próbę z bronią
jądrową.

Dyskutowaliśmy w samolocie na temat, czy należałoby zabronid ogłaszania przez głośnik odlotu do
Reggane. Postanowiłem w koocu, że nie, gdyż zarządzenie zmieniające stare przyzwyczajenia
zwróciłoby tylko uwagę na fakt, że chcemy ukryd nazwę Reggane i w koocu byłoby bardziej szkodliwe
niż kontynuowanie złego nawyku.

A jednak, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, tajemnica naszej działalności była bardzo długo
zachowana, mimo prac na wielką skalę, prowadzonych w Reggane przez znaczną liczbę pracowników
różnych zawodów i mimo wielkiej ilości zbieżnych transportów powietrznych i lądowych. Dopiero
w roku 1959, gdy nasze przygotowania były już bardzo zaawansowane, prasa zaczęła czynid aluzje do
„super tajemniczej” bazy Reggane.
Rozdział XVI
Opis i organizacja bazy Reggane;
drobne kłopoty z Komisariatem Energii Atomowej

Zwiedzamy bazę Reggane

Rok 1959 był wypełniony głównie pracami wykooczeniowymi bazy. Śledząc wydarzenia okresu
pierwszych eksplozji, warto poznad tę bazę taką, jak się przedstawiała w koocu 1959 lub
w pierwszych dniach 1960 roku.

Ktoś, kto w owym czasie przelatywał nad ogromną, pustą przestrzenią Sahary, dostrzegał na
południowo-zachodnim skraju płaskowyżu Tidikelt wielkie lotnisko posiadające rozległe stoiska
samolotów i biegnącą równolegle do pasa startowego drogę do kołowania tej samej długości, na
której, w razie niemożności użycia głównego pasa startowego, można lądowad i startowad.

Między lotniskiem i skrajem równiny wznosiły się liczne budynki różnych typów, rozmieszczone
geometrycznie, ale według dośd fantazyjnych figur, rzadko zawierających kąty proste. Z tego zespołu
wybiegały w pustynię dwie czarne wstęgi - drogi asfaltowe. Jedna prowadząca w kierunku gaju
palmowego Reggane, długości 12 kilometrów, druga - długości 70 kilometrów, łączyła bazę główną
z bazą wysuniętą w Hamoudia i strefą punktów zerowych.

Wysiadając z samolotu podróżny znajdował bardzo nowoczesny dworzec lotniczy, niewielki, ale
doskonale urządzony, gdzie mógł byd skutecznie przefiltrowany przez organy bezpieczeostwa,
odrzucające bez litości każdego, kto nie miał w porządku rozkazu wyjazdu i przepustki i gdzie można
było zaczekad na przewodnika lub na samolot, jeżeli podróżny udawał się w drogę powrotną.

Z dworca odjeżdżało się drogą, wzdłuż której rozciągało się dośd hałaśliwe gmaszysko. Była to
elektrownia. Jej potężne generatory produkowały nieustannie energię elektryczną niezbędną nie
tylko do oświetlania pomieszczeo i poruszania silników, ale również - funkcjonowania klimatyzacji,
zwłaszcza w porze gorącej, stacji pomp, tłoczących z głębi ziemi wodę do picia i nawilgocenia
powietrza.

Naprzeciw elektrowni, na lewo od drogi rozciągała się strefa zwana obozem przejściowym.
Znajdowały się tu baraki, dośd prymitywnie wyposażone, oraz pola namiotowe i instalacje sanitarne.
Obóz ten miał za zadanie wchłaniad nadmiar wojsk, przewyższający pojemnośd normalnego
garnizonu.

W czasie prób z bronią jądrową w pomieszczeniach tych kwaterowała 621 grupa broni specjalnych,
utworzona dla zabezpieczenia przed opadem promieniotwórczym obszaru prób.

Idąc dalej w kierunku południowo-zachodnim, po lewej zostawiało się strefę baraków mieszczących
laboratoria wszystkich służb, z wyjątkiem Komisariatu Energii Atomowej. Kwaterował tu Zarząd
Techniczny Wojsk Lądowych oraz Zarząd Techniczny Budownictwa, Fortyfikacji i Prac Inżynieryjnych.
Po prawej ciągnęły się szeregami baraki przeznaczone dla stałych jednostek Ośrodka, wraz z kuchnią,
sanitariatami i świetlicą żołnierską. Pośrodku znajdował się plac apelowy otoczony mniejszymi
barakami administracyjnymi. W odległości pięciuset metrów stały dwa wielkie „hangary”
intendentury: nowoczesna piekarnia oraz magazyny i skład wina.

Okrążywszy strefę „wojskową” wkraczało się na krętą ścieżkę biegnącą ku dolinie. Wjazd do obozu
zamykał posterunek policji, ustawiony na drodze asfaltowej długości dwunastu kilometrów,
zaczynającej się w Regganeville na skraju gaju palmowego. , Miasto obejmowało osiedle Estienne
z przyległościami. W Regganeville mieszkał też dowódca ośrodka, oficerowie przydzieleni etatowo,
a także goście, zwłaszcza ci, którzy nie pełnili bezpośrednio funkcji w bazie. Znajdowało się tu również
stanowisko dowodzenia 11 pułku saperów saharyjskich i biura różnych instytucji. Było to rzeczywiście
swego rodzaju miasteczko, otoczone palmowym gajem.

Ten opis zagospodarowania doliny jest dośd uproszczony. Znajdował się tu również szereg innych
urządzeo w pomieszczeniach rozrzuconych w pozornym nieładzie, a więc radiolokator 23-cm do
prowadzenia obserwacji powietrznej podczas prób i przygotowao; stacje benzynowe, radiostacja
i nieco na uboczu od innych instalacji składy amunicji, jak również studnie głębinowe, urządzenia do
odsalania wody, warsztaty remontowe, wieże ciśnieo.

Jeśli natomiast ze skrzyżowania koło szpitala i intendentury zamiast na zachód, udalibyśmy się drogą
na południe, zobaczylibyśmy po lewej, na skraju falezy, wiele piętrowych budynków metalowych. W
najbardziej oddalonych od drogi znajdowały się mieszkania dla oficerów, inżynierów i techników
z kantynami i klubami; bliżej położone zajmowali podoficerowie i personel cywilny. Minąwszy ostatni
z tych budynków, schodziło się ścieżką, tworzącą zakole, do podnóża zbocza, gdzie rozpoczynała się
strefa Komisariatu Energii Atomowej, rozmieszczonego w podziemiach, a przed wejściem do tuneli
stało kilka budynków administracyjnych i służbowych, wśród nich elektrownia, która dostarczała prąd
dla maszyn drążących galerie oraz dla laboratoriów i zakładów Komisariatu.

W tunelach funkcjonowały laboratoria i zakłady, w których kontrolowano i montowano ładunki


jądrowe, nadsyłane z Francji w częściach, a także sprawdzano i regulowano aparaturę pomiarową
i analizowano produkty promieniotwórcze, pochodzące z eksplozji. Znajdowały się tu również składy
materiałów wybuchowych i magazyny „serc” z plutonu.

Zostawiając po prawej domenę Komisariatu, droga przebiegała obok ważnych instalacji do


wykrywania skażeo, odkażania sprzętu i ludzi. Instalacje te podporządkowane były Zarządowi
Technicznemu Wojsk Lądowych i Zarządowi Służby Zdrowia.

W wypadku wykrycia na poligonie skażenia przekraczającego możliwości środków wykrywania


i odkażania bazy wysuniętej w Hamoudia, instalacje te miały zadanie sprawdzad i oczyszczad przed
dopuszczeniem do bazy głównej sprzęt, pojazdy i ludzi pokrytych jeszcze pyłem promieniotwórczym.

Bazę otaczało ogrodzenie ze wspomnianym posterunkiem policji przy drodze. Dalej droga biegła
doliną w kierunku poligonu.

Wzdłuż niej ułożony był rurociąg dostarczający wodą wydobywaną ze studni głębinowych na
równinie Azrafil dla bazy wysuniętej.

Trzydzieści kilometrów dalej można było zauważyd rodzaj niewysokiej skały, na której widniały
budynki. Była to Hamoudia. Jeszcze piętnaście kilometrów i droga zaczynała wspinad się zygzakami na
równinę, gdzie znajdowały się urządzenia bazy. Były to przede wszystkim budynki techniczne -
elektrownia, której turbiny kontrolowane przez elektromechaników marynarki wojennej obracały się
latem w straszliwej temperaturze mimo klimatyzacji, zakłady, laboratoria obsługujące bezpośrednio
poligon w zakresie remontów, montażu i prac pilnych. Znajdowało się tu również stanowisko
dowodzenia, podzielone na dwie części:

1) rzut dowodzenia, w którym dowódca grupy operacyjnej prób jądrowych wydaje rozkaz
odpalenia bomby i prowadzenia wszystkich operacji po wybuchu (jeżeli warunki
meteorologiczne były sprzyjające i spełnione zostały wszystkie warunki bezpieczeostwa oraz
działały przyrządy pomiarowe);
2) rzut techniczny, podlegający Komisariatowi Energii Atomowej; stąd uruchamiany był
superdokładny program, automatycznie i w ściśle określonym czasie, wykonujący operacje
poprzedzające odpalenie bomby:
 nagrzewanie przyrządów,
 usunięcie w ostatnim momencie niektórych zabezpieczeo,
 otwarcie przyrządów optycznych,
 uruchomienie aparatów pomiarowych i filmowych,
 przygotowanie bomby do eksplozji,
 spowodowanie eksplozji.

Oba rzuty były ze sobą połączone. W rzucie dowodzenia, w sali operacyjnej, zbierał się sztab; przy
osobnych stołach pracowały poszczególne grupy, odpowiedzialne za aktualizację warunków mających
wpływ na odpalenie ładunku, a po wybuchu za bezpieczeostwo eksperymentatorów i tok operacji
pomiarowych lub odzysk przyrządów. Sala techniczna Komisariatu przypominała tablicę sterowniczą
elektrowni lub reaktora jądrowego.

Rzut dowodzenia miał bezpośrednią łącznośd telefoniczną, dalekopisową i radiotelefoniczną


z poligonem bazą i z peryferyjnymi posterunkami obserwacyjnymi zabezpieczającymi poligon. Rzut
techniczny był połączony z poligonem, do którego prowadziły masy kabli sterowniczych oraz kabel
telekomunikacyjny łączący bezpośrednio salę operacyjną ze szczytem wieży, na której miał
eksplodowad ładunek jądrowy.

W obu salach ekran telewizyjny wyświetlał to, co się działo na szczycie wieży i pozwalał stwierdzid,
czy w ostatniej chwili przed odpaleniem zdalnie kierowane operacje układu wybuchowego
przebiegają sprawnie.

W Hamoudia znajdowały się również kantyny, bary i mieszkania, aby ludzie, którzy przybywali tu
codziennie pracowad, dniem i nocą mogli spożywad posiłki, a kilku stałych mieszkaoców bazy miało
minimum wygód.

Wyjeżdżając z Hamoudia w kierunku poligonu piękną asfaltową szosą długości około czternastu
kilometrów, można było tuż po wyjeździe zauważyd szczyt wieży, na której miała nastąpid eksplozja.
Za Hamoudia, obok drogi ciągnęło się prymitywne lotnisko, które umożliwiało dostarczanie na
miejsce pewnych materiałów wrażliwych na przeładunki oraz utrzymywanie komunikacji między bazą
główną i wysuniętą.

Po przebyciu dziesięciu kilometrów widad już było instalacje poligonu - wielki wydłużony bunkier
betonowy z wielu okienkami, przez które nowoczesne kamery będą fotografowad i filmowad przebieg
eksplozji. Rozłożone też były w terenie różne przedmioty celem zbadania skutków eksplozji. Stały tam
samochody, czołgi, działa, samoloty myśliwskie ouragan, manekiny z różnym doświadczalnym
wyposażeniem.

Wśród tych przedmiotów szczególną uwagę zwiedzającego zwracały nadbudówki okrętu wojennego,
sprawiające niesamowite wrażenie w samym środku absolutnej pustyni. Nadbudówki te, najeżone
radarami i różnego rodzaju innymi antenami, rozmieszczone były w trzech miejscach w różnych
odległościach od punktu zerowego i miały na celu właściwą ocenę szkód w zależności od odległości. O
ile dobrze pamiętam, te trzy punkty dzieliła przestrzeo około kilometra. Z pewnej odległości
sprawiało to wrażenie, jakby na mieliźnie w pobliżu Tanezrouft osiadły trzy okręty w odległości
kilometra jeden od drugiego.

Po minięciu strefy, gdzie znajdował się sprzęt wystawiony na skutki eksplozji, przybywało się do
jednego z kluczowych punktów całej instalacji - do bunkra „alfa”. Wspomniałem już o aparaturze
Edgertona. Bardzo wiele przyrządów pomiarowych było rozmieszczone w pobliżu bomby, na
wysokości wieży. Sygnały elektroniczne, wysyłane przez tę aparaturę w momencie eksplozji są
przekazywane bardzo grubymi kablami współosiowymi do przyrządów, które je analizują,
interpretują i rejestrują. Kable te, opadając swobodnie ze szczytu wieży ku ziemi, przebiegają na dnie
głębokiego wykopu, który je chroni przed mechanicznymi i elektrycznymi skutkami eksplozji. Częśd
kabla zwisająca swobodnie oczywiście wyparuje w chwili wybuchu, ale już po przejściu przez nią
sygnałów elektronicznych.

Trzeba było zabezpieczyd przyrządy, dla których są przeznaczone sygnały przekazywane kablami.
Należało je osłonid przed działaniem podmuchu, gdyż są rozmieszczone w odległości zaledwie 900
metrów od wieży. Do tego celu był potrzebny właśnie bunkier. Budowla ta, umieszczona
w ogromnym wykopie, niewiele wystawała ponad powierzchnię ziemi i komuś, kto ją oglądał od
strony poligonu, przypominała niektóre kazamaty linii Maginota. Samo wznoszenie tej budowli
przysparzało nam wiele trudności, a teraz nie lada problemem było zorganizowanie jak najszybszego
przybycia inżynierów po eksplozji celem wynotowania wskazao przyrządów, a zwłaszcza zabrania
filmów.

Do wieży wznoszącej się sto metrów nad pustynią dochodziło się wzdłuż rowów z kablami. Dla
bezpieczeostwa była ona otoczona metalowym ogrodzeniem i strzeżona przez pluton piechoty. Na jej
szczyt można było wjechad windą towarową. Wieża należała do zasadniczych obiektów poligonu.

Trudności ze zbudowaniem bazy i kłopoty bytowe w Reggane

Niełatwo było zainstalowad na czas to wszystko, co przed chwilą opisałem. Można sobie wyobrazid
trudności transportu przez pustynię dla sprowadzenia wielkiej ilości materiałów, części składowych
i betonu. Najtrudniej jednak było budowad na miejscu, i to w należytym tempie, w krainie tak dalece
niegościnnej, że można było utrzymywad w niej tylko ograniczoną liczbę pracowników.

W koocu 1958 roku i w pierwszych miesiącach 1959 roku staraliśmy się przyspieszyd prace, na ile to
było możliwe. Jednakże mimo wielkiego wysiłku musiałem w marcu 1959 roku stwierdzid, że
mieliśmy znaczne opóźnienie w stosunku do planu. Komisariat Energii Atomowej wymagał zaś
przestrzegania terminów. Na przykład, jeśli próba z bombą miała byd przeprowadzona w lutym 1960
roku, sławetny bunkier „alfa” powinien zostad oddany do użytku 1 października 1959 roku; trzeba
bowiem było przystąpid do skomplikowanego instalowania w nim przyrządów i aparatury,
skontrolowad ten sprzęt i wyregulowad go.

Bunkier należało więc ukooczyd w koocu lata, w marcu zaś i kwietniu, po wykonaniu wykopu, wciąż
trwało jeszcze wznoszenie szkieletu tej ogromnej budowli. Ponieważ stało się jasne, że całkowite
ukooczenie trwałoby szereg miesięcy, zaszła potrzeba zatrudnienia saperów w okresie upałów. Na
pierwszy rzut oka wydawało się to niemożliwe, a jednak musieliśmy do tego doprowadzid.

Zasięgnąłem porady służby zdrowia, co do możliwości przebywania ludzi w Reggane latem


i wykonywania przez nich pracy. Lekarze odnieśli się do mojej propozycji bez entuzjazmu, osiągnąłem
jednak to, że zgodzili się na eksperyment, oczywiście przy zachowaniu odpowiednich środków
ostrożności.

Przede wszystkim na miejscu miała pozostad tylko częśd załogi, którą zakwaterowano
w pomieszczeniach klimatyzowanych. Reszta miała wypoczywad nad morzem, w Port-aux-Poules.
Poza tym praca powinna się odbywad w zasadzie między północą i godziną 9 rano, gdy temperatura
się obniża, a słooca brak lub grzeje nieco słabiej. Wreszcie pracownicy mieli byd objęci dokładną
kontrolą lekarską i przy stwierdzeniu najmniejszego osłabienia natychmiast wysyłani do ośrodka
wypoczynkowego w Port-aux-Poules. W razie wykrycia wypadków ogólnego osłabienia, eksperyment
zostałby przerwany.

W ten sposób w ciągu tego piekielnego lata około połowy stanu osobowego pracowników pozostało
w Reggane.

Blok „alfa” wyglądał w nocy, w środku pustyni, jak senne widziadło. W świetle potężnych reflektorów
dziesiątki ludzi w kąpielówkach i w wysokich butach betonowały lub szczękały żelastwem czyniąc
piekielny hałas. Rurociąg dostarczał wodę do betoniarek i pomp, zraszających ciepłym deszczem
beton - który bez tego wysychałby zbyt prędko - i ludzi, których ten natrysk nieco odświeżał. Zdarzało
się często, zwłaszcza rano, że zrywał się wiatr, chłoszcząc piaskiem nagie torsy i twarze.

Podziwiałem tych chłopców, którzy tak po prostu wykonywali tę nocną, ciężką pracę, a potem szli
wypoczywad do baraków na trzypiętrowe prycze, gdzie mimo klimatyzacji niezbędnej dla przeżycia,
nie było żadnych wygód ani żadnych rozrywek, prócz książek i kart, gdyż kina i pływalni jeszcze nie
zbudowano, kino na wolnym powietrzu zaś było czynne tylko w nocy, raz w tygodniu.

Mimo wszystko eksperyment się udał, a nawet przeszedł oczekiwania. Gdy po dwóch miesiącach
lekarze porównali kartoteki osób pozostałych w Reggane z tymi, których wysłano na odpoczynek do
Port-aux-Poules, stwierdzili ze zdziwieniem, że stan zdrowia pracujących był wyraźnie lepszy od
wypoczywających nad morzem; wydało mi się to paradoksalne.

W rezultacie tego ogromnego wysiłku blok „alfa” i inne podstawowe instalacje bazy zostały
zbudowane w terminie. Kosztowało to jednak wiele trudu i wymagało akceptacji przez żołnierzy
i kadrę nadzwyczaj twardych warunków życia i pracy.

Przez ponad rok pierwsi zatrudnieni na placu budowy mieszkali pod namiotami i w barakach z blachy
falistej, bez klimatyzacji, wyżywienie było prymitywne. Obecnie w normalnej porze roku warunki
bytowe stały się znośne, natomiast oficerowie, podoficerowie i szeregowi, którzy musieli tu
przebywad w porze gorącej, napotykali dawne trudności.

Tej akceptacji ciężkich warunków towarzyszył zresztą nadal humor i wysoki poziom moralny, niekiedy
wprost zdumiewający. Sport nie utracił swych praw w jednostkach i stał się nawet rozrywką
poszukiwaną. Zorganizowano zawody piłki nożnej między drużynami ze wszystkich kompanii i baterii
wojsk inżynieryjnych, artylerii i bazy powietrznej. Można sobie wyobrazid, jak wygląda boisko do piłki
nożnej na pustyni, z której usunięto większośd zalegających tu licznie kamieni i grunt stanowi rodzaj
dośd grubego pylastego dywanu.

PLBT

Nie można opowiadad o pracach wykonanych w bazie i na poligonie nie wspominając pewnej
kategorii siły roboczej, bardzo wydajnej w budownictwie, a jednocześnie stanowiącej element
folkloru.

Od początku prac było jasne, że będziemy potrzebowali znacznej ilości pracowników; celowe więc
było angażowanie robotników niewykwalifikowanych spośród miejscowej ludności.

Robotnik z Touat nie jest zbyt wydajny, często niedożywiony i zmęczony ciężkim klimatem; nie można
go porównad z robotnikiem na przykład włoskim. Był jednak nieoceniony wszędzie tam, gdzie nie
można użyd zmechanizowanego sprzętu wojsk inżynieryjnych.

Początkowo niewielką liczbę robotników rekrutowano bezpośrednio na miejscu, bez żadnego


pośrednika. Dla niewinnego żartu i przeciwstawienia mieszkaocom pracującym tych, którzy spędzają
dni na nieróbstwie, nazwaliśmy ich „pracującą ludnością z Bas-Touat”. Później, ponieważ nazwa ta
była zbyt długa, zaczęto używad skrótu PLBT. Jedna z budów na przykład zapotrzebowała na następny
dzieo pięddziesięciu PLBT; bardzo szybko zapomniano o właściwym znaczeniu skrótu. Ponieważ
jednak liczba robotników miała wkrótce znacznie wzrosnąd, nie mogli byd już rekrutowani wyłącznie
w miejscowych oazach - tym bardziej że ta siła robocza była raczej niestała, z powodu swej filozofii,
skądinąd ponętnej, polegającej na tym, że gdy dany osobnik zarobił kilka tysięcy franków, co w tej
okolicy stanowiło wielką sumę, porzucał robotę, przejadał zarobek i wracał do pracy dopiero wtedy,
gdy nie miał grosza. Z tych względów służba zatrudnienia Sahary zajęła się rekrutacją robotników
w różnych regionach saharyjskich, aby rozdzielid jak najsprawiedliwiej bogactwo, które w postaci płac
spłynęło na kraj z budżetu sił zbrojnych.

Przedstawiciele tej służby skontaktowali się z dowództwem bazy i usłyszeli o PLBT. Skrót ten oznaczał
teraz „mieszkaniec Sahary zwerbowany przez Ośrodek”; pozostawiono go, ponieważ był używany na
co dzieo i w obfitej korespondencji oraz księgowości, obejmującej tysiące pracowników.

Wszędzie było słychad tego rodzaju zdania:

- Proszę przysład pięciu PLBT do rozładowania ciężarówki.

- Jeden PLBT jest chory. Zabierzcie go karetką do szpitala.


Służba zatrudnienia opracowała regulaminy i instrukcje o prawach i obowiązkach PLBT.

Najzabawniejsze jest to, że podczas gdy wszyscy mówili o PLBT, prawie nikt, z wyjątkiem najstarszych
z pierwszego okresu, nie wiedział, co oznacza ten skrót. Oczywiście, najmniej byli zorientowani sami
zainteresowani. A poczciwi PLBT wprowadzali na plac budowy typu amerykaoskiego z potężnymi
maszynami nutkę romantyzmu i folkloru.

Oglądanie spycharek, koparek czy kafarów pracujących w tumanach pyłu nie ma w sobie nic
romantycznego. Ale setka PLBT w swych dżellabach, uzbrojonych w oskardy i łopaty, drążących rów
dla kanalizacji lub dla ułożenia kabla w środku pustyni - to wizja antyczna z rodzaju tych, jakie jawiły
się w innych pustyniach i w innych czasach, gdy budowano piramidy.

Współistnienie tych grup robotników, pracujących metodami rzemieślniczymi z nowoczesnymi,


wysokowydajnymi środkami mechanicznymi, stanowiło jeden z najbardziej zdumiewających
ewenementów naszej budowy.

Wymogi Komisariatu Energii Atomowej dotyczące komfortu


- trudności mniej ważne, ale uporczywe

Trudne warunki bytowania, jakie musieliśmy narzucid personelowi wojskowemu, aby zakooczyd na
czas prace na poligonie, zwielokrotniły naszą niecierpliwośd wobec ciągłych nowych wymagao, jakie
dla swych ludzi wysuwała Dyrekcja Zastosowao Wojskowych Komisariatu Energii Atomowej, tym
bardziej że były one większe, niż żądał sam personel, który przyjmował z humorem niewygody -
zresztą względne - pobytu w Reggane. Wymagania te dotyczyły rozmaitych dziedzin - przede
wszystkim mieszkao. Normy komfortu wymagane przez Komisariat dla swych pracowników
oddelegowanych dla dokonania prób były znacznie wyższe od tych, jakie mogliśmy zapewnid
personelowi wojskowemu stacjonującemu tu stale, a które - naszym zdaniem - równie dobrze
odpowiadały osobom cywilnym przybywającym tu na kilka tygodni. Ponadto inżynierowie i robotnicy
z przedsiębiorstw prywatnych - mechanicznych, elektrotechnicznych lub elektronicznych - przybyli do
Reggane, doskonale przystosowali się do wojskowych warunków bytowania.

Dyskutowaliśmy zawzięcie o tych normach. Było oczywiste, iż nie można zakwaterowad całego
personelu Dyrekcji w pojedynczych pokojach z natryskami. Przyjęto wreszcie po długich układach
rozwiązanie pośrednie, które nie zadowalało całkowicie strony przeciwnej, a nam wydawało się
jeszcze zbyt kosztowne.

Wyżywienie zapewniała kantyna dla oficerów i kantyna podoficerska, prowadzone przez


kwatermistrzostwo sił powietrznych. Minister obrony przyznał całemu wojskowemu składowi
osobowemu Ośrodka dodatek zwany „należnością lotniczą”. Jest on przewidziany dla większości
formacji lotnictwa, których personel pracujący na lotniskach - często bardzo oddalonych od miasta -
zmuszany jest spożywad posiłki w kantynie. Dodatku nie otrzymuje bezpośrednio zainteresowany.
Jest on bowiem swego rodzaju dotacją dla kantyny, która wydaje posiłki. Ponieważ dodatek ten jest
dośd wysoki, a jakośd pożywienia dobra, dla stołownika, który spożywał po dwa posiłki w kantynie,
koszt dziennego utrzymania był stosunkowo niski. Korzystanie ze zwykłych stołówek wojsk lądowych
lub powietrznych, które nie otrzymują „należności lotniczych”, jest znacznie droższe przy tej samej
jakości potraw, a często nawet gorszej.

Owe tanie i dobre kantyny były przeznaczone tylko dla wojskowych. Doszliśmy do wniosku, że nie ma
powodów, by nie korzystali z nich cywile. Uważałem nawet za bardzo pożyteczne, aby cywile
i wojskowi uczestniczący w próbach byli razem zakwaterowani i wspólnie spożywali posiłki, co - moim
zdaniem - umacniało więzi, niezbędne w zespole pracującym dla jednego celu, bardzo trudnego ze
względu na swoją nowośd.

Otóż wcale tego zdania nie podzielali niektórzy działacze Komisariatu. Trzeba przy okazji wspomnied,
że o ile wojskowi płacili za swe posiłki, personel Komisariatu Energii Atomowej nie płacił nic, był
żywiony w Reggane bezpłatnie, co stanowiło wydatne uzupełnienie poborów.

Nie płacąc, uważali prawdopodobnie, że mogliby sobie jeszcze poprawid menu - i tak zresztą bardzo
dobre - nie ponosząc przy tym żadnych kosztów. Uparli się więc, że nie będą jadad w kantynach
wojskowych, lecz utworzą stołówki osobne, tylko dla nich, a niezbędny personel, tzn. kucharzy
i kelnerów, dostarczy oczywiście wojsko. Argumentem koronnym było to, że „mózgi”, czyli
inżynierowie lub technicy nie powinni byd mieszani z „wykonawcami” - lotnikami lub marynarzami,
którzy reprezentowali inny „poziom” i inne zainteresowania.

Był to oczywiście argument absurdalny. Jeżeli się bowiem nie chce mieszad ścierek z serwetkami,
trzeba najpierw wiedzied, które są ścierki, a które serwetki. Otóż jakkolwiek wśród personelu Dyrekcji
Zastosowao Wojskowych było wielu wybitnych naukowców i techników, zasługujących
bezapelacyjnie na nazwę „mózgów”, znajdowało się tam też niemało miernoty, która w wojsku
otrzymałaby najwyżej klasyfikację „dobry”39, co bynajmniej nie jest wynikiem świetnym.

Należy przy tym zaznaczyd, że bardzo wiele wartościowych osób z personelu Dyrekcji dwa lub trzy
lata temu było oficerami lub podoficerami, których widocznie samo odkomenderowanie do
Komisariatu przekształciło w „mózgi”.

Nie muszę podkreślad, że odrzuciłem kategorycznie ten rodzaj apartheidu między cywilami
i wojskowymi, którzy nie powinni byd poddawani żadnej dyskryminacji, gdy biorą udział w tym
samym dziele. A może by tak, idąc tą samą drogą, uznad, że wojskowi, rekrutując się spośród
cywilów, stanowią osobną rasę?

Musiałem zużyd wiele energii, aby przeforsowad mój punkt widzenia, który został podobno poddany
wysokiemu arbitrażowi obu ministrów - obrony i spraw atomowych, ci zaś teoretycznie przyznali mi
słusznośd.

Problem samochodów służbowych był również źródłem ciągłych zgrzytów i wzajemnego oskarżania
się. Zanim o nim opowiem, należy wyjaśnid, co pociągają za sobą sztuczne warunki życia sporej
społeczności na absolutnej pustyni.

Tradycyjny nomada saharyjski koczuje w dżellabie, ze swoim wielbłądem, żywiąc się garścią daktyli
i ograniczając swoją działalnośd do ścisłego minimum ekonomicznego.

39
Francuska klasyfikacja wojskowa obejmuje poziomy: elitarny, wybitny, bardzo dobry, dobry,
przeciętny.
Jeśli jednak ma tutaj żyd i pracowad normalnie powiedzmy tysiąc osób - eksperymentatorów,
inżynierów, techników - należy otoczyd ich ogromną i skomplikowaną cywilizacją techniczną. Trzeba
dla nich wytwarzad prąd elektryczny, wydobywad wodę, rozdzielad energię, uruchomid duże
radiostacje, zapewnid przyloty i odloty samolotów, tzn. zorganizowad wielką bazę lotniczą wraz
z zespołami techników i służbą zaopatrzenia; dostarczad środków żywności i napojów, prowadzid
kuchnię, podawad posiłki; remontowad samochody, które jeżdżąc bez przerwy po piasku zużywają się
w przyspieszonym tempie; nawet leczyd, co wymaga założenia szpitala lub co najmniej izby chorych
z lekarzami i pielęgniarkami, rozdzielad i odprawiad pocztę; zapewnid bezpieczeostwo przy udziale
żandarmerii i oddziałów wojskowych itp.

Gdy się bliżej temu przyjrzed, chodzi o tysiące ludzi służb pomocniczych, których też należy
uwzględnid w żywieniu, transporcie i leczeniu.

A jeżeli bez zwiększania liczby tysiąca osób wykonujących tzw. pracę „użyteczną” chce się stworzyd im
lepsze warunki, powiększając personel „pomocniczy”, należy brad pod uwagę również ten przyrost
ilościowy. Gdy na przykład, zamiast jednego samochodu citroen na trzy osoby pragnie się polepszyd
warunki transportu w taki sposób, by jedna osoba wypadała na jeden samochód, trzeba przewidzied
odpowiednie zwiększenie liczby kierowców, mechaników, dystrybutorów materiałów pędnych,
magazynierów i księgowych. Jeżeli tych dodatkowych specjalistów ma byd stu, trzeba również
sprowadzid dodatkowy personel potrzebny dla utrzymania tych stu kierowców, kucharzy, kelnerów,
elektromechaników, personelu pomocniczego bazy itp. Jeżeli tych dodatkowych osób ma byd
powiedzmy dwadzieścia pięd, należy przewidzied następne uzupełnienie, które umożliwi pobyt tym
dwudziestu pięciu - itd.

Na szczęście ciąg ten jest zbieżny, w przeciwnym razie rozwiązanie byłoby niemożliwe. Wszystko to
jest nadzwyczaj kosztowne, dlatego dążyłem zawsze do ograniczania personelu obsługującego
zasadniczą grupę, wyłączając z niego wszystkich, którzy nie byli niezbędni.

Obliczyliśmy więc, że ruch w ciągu dnia między bazą i poligonem powinien odbywad się autokarami
jeżdżącymi według rozkładu jazdy i pewnej liczby samochodów citroen 2-CV, bardzo dobrze
przystosowanych do tutejszych warunków. Zorganizowano grupę citroenów z kierowcami
wojskowymi odpowiedzialnymi za konserwację pojazdów; na żądanie wozy mogli wykorzystywad
inżynierowie i technicy po dwie - trzy osoby celem dojazdu na poligon lub rozjazdów na poligonie.

System ten funkcjonował bardzo dobrze. A jednak również w tej dziedzinie stałem się obiektem
niekooczących się oskarżeo. Zdaniem naszych kolegów z Dyrekcji Zastosowao Wojskowych, każdy
inżynier lub technik powinien dysponowad oddzielnym wozem. Można sobie wyobrazid ten ogromny
wzrost liczby stacji benzynowych i warsztatów naprawczych. Dyrekcja proponowała zresztą zakupid
samochody - z naszych funduszów oczywiście - a przy tym twierdziła, że to nas nic nie będzie
kosztowad. Zdawała się nie rozumied, że dla funkcjonowania citroena 2-CV na pustyni potrzeba
jednego lub dwóch ludzi, których oczywiście nie mogła dostarczyd.

Skądinąd trzeba przyznad, że my sami niekiedy widzieliśmy sprawy na wyrost, ale dlatego że
opracowując nasze początkowe plany nie byliśmy w stanie określid dokładnie tego, co powinno
wystarczyd. Na przykład zbudowaliśmy szpital, który z pewnością przekraczał rzeczywiste potrzeby.
Podczas przygotowywania planów wstępnych sądziliśmy, że mając do czynienia z tak niebezpiecznymi
środkami wybuchowymi, jak bomby atomowe, mogą się zdarzyd ciężkie wypadki, pociągające za sobą
masy rannych. Niektórych można by ewakuowad samolotami do szpitali w Algierii północnej i we
Francji, ale inni musieliby byd operowani i leczeni na miejscu. Dlatego postanowiono zorganizowad
szpital na sto łóżek z nowoczesną salą operacyjną zabezpieczoną przed piaskiem, z instalacjami
odkażania rannych i aparaturą dozymetryczną dla eksperymentatorów. Później okazało się, że
wprawdzie sala operacyjna była potrzebna - zresztą raczej dla wypadków normalnych niż atomowych
- jak również przyrządy do odkażania oraz aparatura dozymetryczna, to jednak sto łóżek okazało się
liczbą przesadzoną.

W rzeczywistości nie mógł zdarzyd się żaden wypadek atomowy pociągający za sobą wielką liczbę
rannych. Zapewne, w czasie transportu bomby atomowej, zwłaszcza klasycznych materiałów
wybuchowych potrzebnych dla implozji, teoretycznie mógłby nastąpid wypadek z tymi materiałami,
ale nie w większym stopniu niż przy przewożeniu pocisków artyleryjskich lub bomb lotniczych. A
przecież nie buduje się szpitali na sto łóżek wszędzie tam, gdzie ma się transportowad pociski lub
zwykłe bomby.

W wypadku gdyby w trakcie koocowego montowania bomby nastąpiła przedwczesna eksplozja


jądrowa - co zresztą było całkowicie wykluczone - w momencie tym w pobliżu ładunku przebywałoby
tylko kilku operatorów, zostaliby oni zatomizowani i nie potrzebowaliby łóżek szpitalnych. Po prostu
staliby się częścią opadu promieniotwórczego.

Wydaje się, że najcięższym masowym wypadkiem w Reggane mogłoby byd rozbicie się podczas
lądowania dwupokładowego samolotu bréguet z setką osób na pokładzie. Tylko taki wypadek mógłby
zapełnid szpital na sto łóżek. Jednakże nie buduje się szpitali na sto łóżek wszędzie tam, gdzie lądują
samoloty pasażerskie. Ryzyko nie warte jest takiego wydatku.

Mieliśmy więc wspaniały szpital, z pewnością przekraczający potrzeby prób jądrowych. Gdy
dokonywaliśmy eksplozji, przebywali tu wybitni lekarze i chirurdzy - przeważnie profesorowie z Val-
de-Grâce - którzy, mając bardzo mało pacjentów, dla wprawy i pożytecznej działalności leczyli wielu
mieszkaoców oaz.

Ćwiczenia różne.
Skąd się wzięły „czapki z Reggane”

Aczkolwiek rok 1959 wykorzystałem w dziewięddziesięciu procentach dla przygotowania prób,


robiłem jednak również inne rzeczy. W czerwcu, na przykład, uczestniczyłem w dwiczeniu atomowym
eskadry śródziemnomorskiej, które miało znaleźd malowniczy oddźwięk w ubarwieniu nakryd głowy
pracowników poligonu.

Z mostka kapitaoskiego lotniskowca „Bois-Belleau” obserwowałem ruchy samolotów lądujących lub


katapultowanych. Uderzyło mnie to, co zauważyłem na pokładzie lotniskowym - pracowała tu duża
liczba osób, pełniących różnorodne funkcje w wielkim pomieszaniu wynikającym z ich stłoczenia na
małej przestrzeni; jedni ciągnęli lub pchali samoloty, inni te samoloty obsługiwali, jeszcze inni
zajmowali się katapultą. Pozorne pomieszanie było jednak oczywistym porządkiem z uwagi na to, że
każda kategoria pracowników odróżniała się od innych barwą trykotu, jaki noszą marynarze.
Znalazłem tu rozwiązanie problemu dotyczącego naszych przyszłych prób jądrowych, który bez
powodzenia usiłowałem rozwiązad od szeregu miesięcy. W czasie przygotowania prób będziemy mieli
na poligonie tysiące ludzi, pracujących we wszystkich dziedzinach, ubranych po cywilnemu lub
w mundurach, tzn. bardzo podobnie, gdyż cywile nosili odzież przypominającą mundury wojskowe.
Kierownicy prowadzący całośd operacji i kontrolujący na poligonie ogólną działalnośd wszystkich
uczestników nie mają innego sposobu niż zapytanie, aby dowiedzied się, czy dany osobnik jest
pracownikiem Dyrekcji Zastosowao Wojskowych, obsługi bomby czy też służby prób tej samej
Dyrekcji, czy jest oficerem Zarządu Technicznego Sił Lądowych, czy oficerem STBFT40 bądź lekarzem,
weterynarzem, członkiem służby informacyjnej, oficerem sztabu dowodzenia, członkiem służby
zabezpieczenia radiologicznego lub kimś z jednej z dwudziestu lub trzydziestu różnych służb
współdziałających w przygotowaniu prób jądrowych.

Otóż byłem zdania, że kierownik i jego pomocnicy, głównie ze względów bezpieczeostwa, powinni
orientowad się we wszystkim, co dzieje się na terenie doświadczeo w dniach i godzinach
poprzedzających eksplozję i rozróżniad poszczególne osoby.

Od czasu pobytu na pokładzie „Bois-Belleau” widziałem rozwiązanie w kolorowych ubiorach.


Jednakże z jednej strony, trudno byłoby z powodu upału nosid w Reggane trykot w ciągu dnia,
z drugiej, zakup wielu tysięcy koszul trykotowych byłby zbyt kosztowny. Postanowiłem więc zastąpid
trykoty różnokolorowymi czapkami, pozwalającymi rozpoznad jednym rzutem oka, z kim się ma do
czynienia; czapka biała - członek sztabu dowodzenia; czapka zielona - służba zdrowia, czerwona -
służba zabezpieczenia radiologicznego, pomaraoczowa - służba informacyjna i kinematograficzna -
itd. Ponieważ jednak służb było znacznie więcej niż barw tęczy, trzeba było zastosowad czapki
dwubarwne. Tak więc personel Zarządu Technicznego Sił Lądowych nosił cztery kwadraty - dwa
czerwone i dwa białe. Nazywano ich „stacjami pomp”, gdyż w ten sposób były pomalowane wieże
ciśnieo w bazie, aby sygnalizowad lotnikom swoją obecnośd w wypadku złej widoczności.

„Rozkwit” czapek dodał pracom przygotowawczym niewątpliwej malowniczości. Niestety, te nakrycia


głowy upatrzyli sobie kolekcjonerzy i po drugiej eksplozji znikły one prawie całkowicie. Pewne jest
jednak, że podczas pierwszej próby, w czasie której działaliśmy po omacku, bardzo się przydały
w ostatnich tygodniach przygotowao, gdyż zawsze można było rozpoznad, od razu i z daleka, kim byli
ludzie pracujący na terenie poligonu.

Zarys strategii jądrowej i wykład w obecności prezydenta Republiki

Oprócz przygotowao „Błękitnego Skoczka” przystąpiłem od początku 1959 roku do syntetycznego


ujęcia wszystkich prac, które od siedmiu lat wykonywałem na temat skutków broni jądrowej
w działaniach wojennych. Postanowiłem bowiem, że obecną działalnośd będę kontynuował do
pierwszej eksplozji; po wykonaniu tego zadania zwrócę się do dowództwa z prośbą o zwolnienie
z tego niewątpliwie pasjonującego stanowiska, które jednak piastowałem osiem lat, i wyznaczenie
mnie na dowódcę dywizji w Algierii. Uważałem, że powinienem przed odejściem zebrad i ująd w jedną

40
Zarząd Techniki Budownictwa, Fortyfikacji i Prac Inżynieryjnych.
całośd wnioski z mych prac o broni jądrowej, z których częśd została już opublikowana, ale w sposób
bardzo rozproszony; niektóre z tych prac powinny byd nieco zmienione.

Zatytułowałem to studium syntetycznie Zarys strategii jądrowej. Zostało ono wydane w tysiącu
egzemplarzy przez Zarząd Techniczny i rozprowadzone w siłach zbrojnych.

W listopadzie miałem inne zajęcie. Pewnego dnia wracałem z Reggane samolotem nord, który
lądował koło osiemnastej w Maison-Blanche i odlatywał do Paryża dopiero następnego dnia rano.
Poszedłem do klubu oficerskiego, aby zainstalowad się w pokoju i zjeśd kolację, gdy podoficer
służbowy przyniósł mi pilny telegram następującej treści:

„Został pan wyznaczony do wygłoszenia wykładu w Wyższej Szkole Wojennej w piątek w obecności
generała de Gaulle'a - stop - Jutro rano o 10.00 odprawa w Wyższej Szkole Wojennej dla ustalenia
szczegółów - stop - Obecnośd obowiązkowa - Lavaud”.

Nie była to dobra wiadomośd. Zapewne bardzo pochlebiał mi fakt, że zostałem wybrany, aby
przemawiad w obecności prezydenta Republiki, ale był już wtorek wieczór i przygotowanie wykładu
na piątek na temat, którego jeszcze nie znałem i z uwzględnieniem wszystkich innych zajęd stanowiło
ogromnie trudne zadanie.

Ponadto żaden samolot wojskowy nie startował tego wieczoru do Paryża. Oficerowie, którzy mi
towarzyszyli, wyruszyli na polowanie i w ciągu kilku minut zdobyli bilet turystyczny na samolot
bréguet z Air France, odlatujący o 22.00 do Paryża przez Marsylię, gdzie miał godzinę postoju.
Zdecydowałem się lecied tym nocnym omnibusem; przelot nad Morzem Śródziemnym odbył się
podczas burzy, która okropnie rzucała maszyną i pasażerowie bardzo ciężko chorowali, co nie było
przyjemne ani dla nich, ani dla sąsiadów.

W drodze miałem czas, aby zastanowid się i dojśd do wniosku, że nie powinienem byd zbyt dumny
z powodu przemawiania w obecności generała de Gaulle'a, gdyż mój wybór zawdzięczam właściwie
temu, że inni - będąc w tym czasie w Paryżu - wybronili się pod mniej lub bardziej wiarygodnym
pretekstem od tego zaszczytu. Było bowiem wiadome, że generał jest dośd surowy w swych ocenach
- a ponieważ ja byłem nieobecny, nie miał kto zaprotestowad. Takie prawdopodobnie było tło
sprawy.

Przybyłem na odprawę nazajutrz, po spędzeniu obrzydliwej nocy na pokładzie brégueta


i dowiedziałem się, że - tak jak to już czyniłem wielokrotnie w poprzednich latach - miałem wygłosid
wykład na temat Sztuka wojenna a ewolucja uzbrojenia. Ściślej mówiąc, w obecności generała, który
przybędzie o dokładnie oznaczonej godzinie, wygłoszę tylko dziesięciominutowe podsumowanie wraz
z wnioskami. Tak więc najpierw odbędzie się główna częśd wykładu, potem nastąpi kilkuminutowa
przerwa i zakooczę prelekcję, gdy przybędzie prezydent Republiki.

Wszystko to nie sprawiało mi najmniejszych trudności i wyszedłem uspokojony.

Po przybyciu do biura dowiedziałem się, że generał Lavaud życzy sobie mnie widzied. Udałem się więc
do ministerstwa; generał wyjaśnił mi, iż ze względu na to, że w obecności prezydenta miałem mówid
o sprawach techniki, byłoby celowe wspomnied, iż produkcja uzbrojenia jest źle przystosowana do
budżetów rocznych, należałoby przejśd na system planów długoterminowych zapewniających
niezbędną ciągłośd.
Odpowiedziałem, że - moim zdaniem - stwierdzenie takich oczywistych faktów wobec generała de
Gaulle'a nie jest szczególnie potrzebne, gdyż on sam z pewnością już się o tym przekonał, ale zrobię
to bardzo chętnie.

Oto, co powiedziałem na ten temat w moim wykładzie:

„Ustalanie programów uzbrojenia stanowi więc działanie, które, ze względu na swą wielostronnośd
i rozciągłośd w czasie, w trakcie wykonania wykracza znacznie poza ramy przewidywao rocznych,
wystarczających wtedy, gdy armia odnawiała się z roku na rok.

Działanie to może mied przebieg pomyślny tylko wówczas, jeżeli wszystkie fazy realizacji oraz
odpowiadające im środki są przewidziane z góry, na cały czas trwania realizacji, w ramach planu
zapewniającego stałą koordynację wszystkich zamierzeo i dla zagwarantowania wykonawcom
ciągłości, której wymaga produkcja.

Działanie to - nawet krótkotrwałe - wiąże przyszłośd w sposób trudno odwracalny lub nawet
nieodwracalny i w związku z tym powinno byd wyrażone w planie długoterminowym, który powinien
byd jednocześnie prognozą i wykazaniem zdecydowania w dążeniu do celu”.
W ten sposób wypełniłem przyrzeczenie dane generałowi Lavaud.

Istotnie, generał de Gaulle szybko spowodował opracowanie planów długoterminowych modernizacji


naszych sił zbrojnych. Nie wiedziałem, postulując wobec niego taki program, że w kilka lat później,
gdy zostanę szefem Sztabu Generalnego, da mi on ten twardy orzech do zgryzienia.
Rozdział XVII
Okres przygotowań do eksplozji

Zaawansowanie prac budowlanych w końcu 1959 roku

W ciągu trzech ostatnich miesięcy 1959 roku trzeba było jednocześnie prowadzid prace budowlane
Ośrodka - które były jeszcze dalekie od zakooczenia - oraz przygotowywad wybuch i związane z tym
liczne dwiczenia.

Stan zaawansowania instalacji był stosunkowo zadowalający i można było liczyd na ich ukooczenie 1
lutego 1960 roku, pod warunkiem jednak, że tempo prac nie ulegnie zwolnieniu.

Oceny sytuacji dokonano 1 grudnia 1959 roku, z okazji inspekcji ministra obrony, Pierre Guillaumata.
Porównując w tym dniu prace wykonane z pozostałymi jeszcze do zrobienia, odnosiło się wrażenie, że
postępują one zgodnie z terminarzem. Okazało się jednak, że wielu instalacji drugo
i trzecioplanowych nie uda się wykonad na 1 lutego. Natomiast instalacje pierwszoplanowe będą
zakooczone w ostatniej chwili. Oceniając sytuację z tego punktu widzenia można było mniemad, że
roboty nie posuwały się naprzód tak szybko, jak byśmy sobie tego życzyli.

Natomiast, jeżeli oceniad wykonane prace pod względem ich wartości absolutnej - uwzględniając
krótki okres ich trwania - to była ona znaczna. Przed dwoma laty bowiem na płaskowyżu stały dwa
lub trzy namioty i maszt z flagą, a w Hamoudia nic tylko piasek i liczne oczekujące nas kłopoty, jak:

 trudności logistyczne, których nie ma potrzeby podkreślad, związane z charakterem


pustynnym rejonu budowy oraz z długością linii komunikacyjnych i ich brakiem;
 trudności planowania wynikające z faktu, że prace musiały byd rozpoczęte wtedy, gdy służby
użytkujące nie opracowały jeszcze samej koncepcji prób, a więc niezbędnych instalacji, co
wyraziło się w dublowaniu urządzeo przewidzianych początkowo, w zależności od potrzeb
oszacowanych przez eksperymentatorów.

Na przykład jedna z największych budowli, która postawiła przed wojskami inżynieryjnymi wyżej
wspomniany ogromny problem - bunkier stanowiska dowodzenia „alfa” - nie była nawet
przewidziana w czasie powstawania koncepcji poligonu.

Technicy zaprojektowali ją dopiero po wizycie z misją „Aurora” w Stanach Zjednoczonych,


a wskazówki dotyczące tej budowli dostarczono realizatorom w czerwcu 1958 roku. Ten pierwszy
projekt był modyfikowany we wrześniu, potem jeszcze raz 15 listopada, przy czym pozostał do
ustalenia szereg szczegółów, jeśli chodzi o plany wykonawcze. I było to całkiem normalne;
opracowanie bowiem przez użytkowników charakterystyki tak ważnej i z natury rzeczy
specjalistycznej budowli zajmuje najczęściej ponad rok studiów. Natomiast dotrzymanie terminu
zbudowania bunkra, który w stanie surowym powinien był byd gotów przed koocem lata 1959 roku,
wymagało niezwykłego wysiłku konstruktorów i budowniczych. Podobnie było z 800-metrowym
wykopem dla kabli, którego potrzeby nawet sobie nie wyobrażaliśmy, opracowując pierwszy „Czarny
Plan”.
Koniecznośd wprowadzenia zmian, jakkolwiek całkiem logicznych i naturalnych, do programu
będącego w pełnym toku realizacji poważnie utrudniła wykonanie planu i spowodowała zużycie
znacznych środków dla prac przewidzianych w „Czarnym Planie”, przeznaczonych początkowo dla
innych instalacji. Nowe prace uzupełniły „Czarny Plan”, w którym bynajmniej nie zrezygnowano
z dawniejszych - były one tylko przesuwane w czasie.

Mieliśmy wreszcie trudności związane z ograniczeniem urządzeo konstrukcyjnych przydzielanych dla


Reggane. Oprócz bowiem pewnych wielkich robót, dla których istnieją przedsiębiorstwa
wyspecjalizowane i wysoko kwalifikowane, potencjał firm przemysłowych, jakie można było
wykorzystad dla wykonania prac bieżących, był bardzo ograniczony z powodu braku personelu, który
dopiero należało zwerbowad. Personel ten praktycznie stanowiła stosunkowo niewielka liczba
wykwalifikowanych robotników. Ponadto było prawie niemożliwe natychmiastowe zawieranie
z przedsiębiorstwami umów o prace, które znajdowały się dopiero w stadium przygotowawczym; nie
pozwalały na to przepisy administracyjne, jak wiadomo, piekielnie formalistyczne. Musieliśmy więc
sięgnąd do regulaminów wojskowych, które są bardziej elastyczne w tym względzie, zważywszy, że
początkowo tylko nasza logistyka była w stanie wyżywid i zatrudnid liczną siłę roboczą w środku
pustyni.

Do tego dochodziły trudności personalne, ponieważ w Algierii północnej trwały aktywne działania
bojowe, które długo jeszcze ograniczały możliwości czerpania stamtąd uzupełnieo dla jednostek
obsługujących Reggane. Dysponowaliśmy tylko 11 pułkiem saperów saharyjskich i jedną kompanią
inżynieryjną lotnictwa. Dopiero później, wobec zwiększenia zakresu prac, stało się możliwe
otrzymanie dodatkowej jednostki inżynieryjnej w postaci 157 batalionu.

Biorąc pod uwagę wszystkie te trudności należy stwierdzid, że instalacje zostały wykonane
w możliwie najkrótszym terminie, chociaż nam czas ten wydał się bardzo długi.

Trzeba skądinąd podkreślid, że presja dat dostaw na budowę bazy odbiła się na planach i sposobach
ich wykonania, pociągając za sobą konsekwencje, których pewne skutki warto poznad.

Jak wspomniałem, mieliśmy nadzieję, że umieszczenie znacznej części urządzeo pod ziemią uda się
wykonad szybko i niedrogo. Skała - rodzaj piaskowca - okazała się niezbyt twarda; drążenie szło łatwo,
ale zarazem było uciążliwe i niebezpieczne. Należało betonowad solidnie, podczas gdy w ocenie
początkowej zamierzano zadowolid się zwykłym tynkiem na metalowej siatce. Trzeba więc było
zmniejszyd liczbę pomieszczeo podziemnych i zwiększyd częśd bazy budowanej na powierzchni.

Plan bazy na płaskowyżu był początkowo opracowany z wyraźnym dążeniem do estetyki.


Projektowano zabudowania na rozległym obszarze, budynki rozrzucone na znacznej przestrzeni
i ustawione w sposób niezwykle symetryczny.

Baraki traktowano jako pomieszczenia tymczasowe, które w przyszłości miały zastąpid budynki typu
saharyjskiego, wyimaginowane przez Zarząd Prac Inżynieryjnych i zresztą godne uwagi. Niestety
szybko okazało się, że budowana w wydaniu „luksusowym” baza nie będzie ukooczona
w przewidzianym terminie. Dlatego musiałem kolejno podejmowad następujące decyzje:

 zbudowad częśd bazy w skromnych barakach lub budynkach prefabrykowanych, które


z tymczasowych stałyby się w ten sposób stałymi;
 zredukowad wymiary bazy w taki sposób, aby zyskad na pracy i czasie w dziedzinie usuwania
odpadków, kanalizacji, linii przesyłowych prądu elektrycznego;
 przenieśd na skraj falezy dzielnicę mieszkalną oficerów i podoficerów, aby ułatwid
odprowadzenie zużytej wody, które w części bazy usytuowanej na samym płaskowyżu
powodowało wielkie trudności, ze względu na zaleganie powierzchniowe warstwy bardzo
twardej skały;
 wybudowad dzielnicę mieszkalną dla oficerów i podoficerów w postaci piętrowych,
prefabrykowanych budynków metalowych.

Przedsięwzięcia te, bez których nie można było dotrzymad terminów, wywarły ujemny wpływ na
ostateczny kształt bazy z punktu widzenia estetyki urbanistycznej. Wydawała się ona
nieuporządkowana, jednak zadanie mogło zostad wykonane w wyznaczonym czasie.

Kilka tygodni przed operacją „Błękitny Skoczek” zadałem sobie pytanie, czy wszystkie główne
urządzenia będą gotowe na czas, zwłaszcza że data eksplozji została przed kilkoma dniami nieco,
przyspieszona.

Odpowiedź była twierdząca, jakkolwiek pozostało jeszcze wiele kłopotów; potrzebny był ciągły
manewr posiadanymi środkami, aby wykonywad prace pierwszej kolejności, co pociągało za sobą
niekiedy trudne decyzje. Wciąż mieliśmy kłopoty z klimatyzacją, tak bardzo potrzebną w niektórych
pomieszczeniach Dyrekcji Zastosowao Wojskowych, w których przeważająca częśd aparatury mogła
funkcjonowad tylko w warunkach ściśle określonej temperatury i wilgotności. Firmą dostarczająca
sprzęt klimatyzacyjny zaczęła zalegad z dostawami. Powodowało to z kolei opóźnienie w instalowaniu
niektórych aparatów lub części ładunku jądrowego, z którym miała byd przeprowadzona próba -
a więc groziło opóźnienie eksplozji.

Trzeba było podjąd decyzję przetransportowania samolotami wojskowymi z Francji pięddziesięciu ton
sprzętu, który normalnie powinien przybyd tanią drogą morską i lądową, oraz sprowadzid drogą
lotniczą do Reggane personel dostawczy. Trzeba było również zadecydowad, by oddziały inżynieryjne,
chociaż przeciążone pracą, podjęły pewne operacje z zakresu montażu, których producent
klimatyzacji nie mógł wykonad na miejscu, przesuwając na dalszy termin wykonanie czynności mniej
pilnych, na przykład robót ziemnych związanych z ustawieniem sprzętu wojsk lądowych dla
sprawdzenia, jak działa na nie wybuch jądrowy. Prace te, ku naszemu zmartwieniu, trzeba było
potraktowad jako drugorzędne i zaniechad ich.

Tak więc 1 grudnia można było stwierdzid, że, pod warunkiem kontynuowania wysiłku i stałego
ratowania zagrożonych operacji, wszystko będzie przygotowane do eksplozji z początkiem lutego.

Z każdym dniem wzrastało w Reggane zaaferowanie wszystkich, cywilów i wojskowych. Coraz więcej
techników i naukowców z Komisariatu Energii Atomowej zwiększało szeregi pracowników dla
montowania, kontrolowania i regulowania aparatury wywołującej wybuch i dokonującej pomiarów.

Dośd już krytykowałem pracowników Komisariatu za ich niekiedy przesadne pretensje, czas
podkreślid, że w tych ostatnich miesiącach poprzedzających eksplozję dokonali oni ogromnego
wysiłku w terminach niezwykle napiętych. Od czasu do czasu odwiedzałem ich w miejscu pracy, na
szczycie wieży lub w bloku „alfa”. Patrzyłem, jak instalują szybko, umiejętnie i troskliwie te niezwykłe
przyrządy z mnóstwem skomplikowanych kabli. Szczerze ich podziwiałem, widząc, jak pracują
z sercem i oddaniem. Można było mied pewnośd, nie będąc nawet specjalistą w tych sprawach, że
z ich strony wszystko będzie gotowe na czas. Muszę zresztą powiedzied, że ci, którzy - jak to mówią -
wkładali w pracę całą duszę, nigdy nie skarżyli się na warunki życia w bazie, które przecież, mimo
wszelkich wysiłków czynionych dla ich polepszenia, były jednak trudne.

Ostateczna wersja „Czarnego Planu”,


Ćwiczenia „Fenek”, czyli próba generalna

W ciągu trzech ostatnich miesięcy 1959 roku musieliśmy ostatecznie sprecyzowad plan operacji
mających odbyd się podczas kilkudziesięciu godzin poprzedzających eksplozję „Błękitnego Skoczka”.
Plan ten został w najdrobniejszych szczegółach opracowany w Paryżu, ale należało go skontrolowad
teoretycznie za pomocą dwiczeo, w miarę możliwości w skali 1 :1, w których powinni wziąd udział
główni aktorzy prawdziwej eksplozji i oczywiście sztab grupy operacyjnej mający kierowad całością
operacji, jak również osoby odpowiedzialne za bezpieczeostwo.

Odbyły się dwa dwiczenia tego typu, pod kryptonimem „Fenek” - jedno w październiku, drugie
w listopadzie 1959 roku. Każde trwało trzy lub cztery dni. Na odprawach z meteorologami, w czasie
których dowództwo miało podejmowad decyzje, byli obecni wszyscy zainteresowani. W ten sposób
można było dwukrotnie przeżyd pasjonującą przygodę prognozy meteorologicznej i odpowiednich
obliczeo opadów promieniotwórczych, w warunkach podobnych jak podczas rzeczywistej eksplozji.
Przyswoiliśmy sobie terminy stosowane przez kolegów meteorologów i w wyniku zgodności prognozy
z realną sytuacją nabraliśmy do nich wielkiego zaufania.

Mogliśmy też skontrolowad czas obliczony dla niektórych operacji, na przykład dla transportu
i umieszczenia na miejscu ładunku plutonu bomby w ciągu nocy poprzedzającej eksplozję.
Oczywiście, w dwiczeniu pluton zastępowała stal lub ołów. Ale wszystkie operacje były
przeprowadzone przy zastosowaniu tych samych środków ostrożności i bezpieczeostwa, jak gdyby
chodziło o właściwą substancję rozszczepialną. Mieliśmy możnośd sprawdzenia terminów wszystkich
przewidzianych działao, a w pewnych wypadkach skorygowania ich w zależności od wyników
dwiczenia.

Sztab, powtarzając czynności, jakie będzie wykonywad w dniu eksplozji, nabrał zaufania do swych
możliwości oraz do systemu łączności, warunkującego jego działania.

Fakt, że w Reggane zebrał się główny trzon sztabu i przeprowadził dwiczenia w warunkach zbliżonych
do rzeczywistości, był bardzo korzystny. Chociaż sztab ten w praktyce stanowił Dowództwo Broni
Specjalnych, a więc składał się z ludzi zgranych jako zespół, dobrze się stało, że wykonał wszystkie
działania, jak podczas eksplozji „Błękitnego Skoczka”. Wspólne przebywanie w bazie wzmocniło więź
i solidarnośd zespołu, który był równie zdyscyplinowany w pracy, jak odprężony w czasie wolnym.
Rozdział XVIII
Ostatnie przygotowania do operacji „Błękitny Skoczek”

Zainstalowanie w Reggane sztabu grupy operacyjnej

3 stycznia 1960 roku wraz z trzonem sztabu grupy operacyjnej wyjechałem do Reggane, gdzie
mieliśmy zainstalowad się aż do naszej pierwszej eksplozji. Zaczęła się operacja „Błękitny Skoczek”.

Nasze przybycie na miejsce było bardzo celowe. W przedsięwzięciu tak zupełnie dla nas nowym,
z którym w dodatku musieliśmy sami dawad sobie radę, powstawały codziennie nowe problemy,
o jakich przedtem nie pomyślano, a które należało rozwiązywad natychmiast.

Na szczęście mieliśmy obecnie doskonałe połączenie radiowe z Paryżem. Z mego biura w Reggane
mogłem telefonowad do drugiego rzutu sztabu w Paryżu lub do Zarządu Inżynieryjnych Prac
Specjalnych w Algierze, co umożliwiało załatwianie pilnych spraw dotyczących sprzętu lub transportu.

Nasz radiotelefon i dalekopisy funkcjonowały wspaniale, z wyjątkiem niektórych godzin, gdy warunki
w troposferze nie sprzyjały rozchodzeniu się fal radiowych, zwłaszcza w godzinach poprzedzających
zachód słooca i następujących po nim. Zdarzały się wówczas poważne zakłócenia, a nawet przerwy
w łączności. Na co dzieo stanowiło to niewielką przeszkodę, ale było trudnym i kłopotliwym
problemem na dzieo eksplozji.

Miała ona nastąpid tuż przed świtem. W momencie eksplozji na ziemi powinny jeszcze panowad,
ciemności, aby ułatwid wielką ilośd pomiarów optycznych, którym przeszkadzałoby silne światło
dzienne. Natomiast w górnych warstwach atmosfery, dokąd miała wznieśd się chmura, powinno byd
już jasno, aby mogły ją śledzid posterunki obserwacyjne, które miały określid jej rzeczywistą
trajektorię, a zwłaszcza by mogła byd widoczna dla samolotów vautour, przelatujących przez nią dla
pobrania próbek pyłów promieniotwórczych potrzebnych do chemicznego określenia mocy ładunku.
Ponieważ noc na ziemi i jasnośd w przestworzach trwają jednocześnie tylko kilka minut przed
wschodem słooca, właśnie na ten moment wyznaczono godzinę „G”.

Otrzymaliśmy kategoryczne zalecenie - natychmiast po eksplozji, gdy będzie wiadomy pozytywny jej
rezultat, mieliśmy w następnej minucie zawiadomid o wyniku ministra obrony, który przekaże tę
wiadomośd generałowi de Gaulle'owi. Byłoby to całkiem proste, gdybyśmy byli na przykład na
poligonie Mourmelon, w la Courtine lub Coetquidan. Wystarczyłoby założyd specjalną linię
telefoniczną, sprawdzid jej działanie z adiutantem ministra i wezwad ministra do telefonu na kilka
sekund przed przekazaniem meldunku. Teoretycznie mogliśmy to wykonad za pomocą naszych
środków, zwłaszcza BLU41, którą można było w centrali w Paryżu połączyd zawczasu z telefonem
ministra. Nie wiadomo jednak, czy w momencie oznajmiania nowiny ta diabelska BLU będzie działad,
gdyż w okolicach świtu zdarzały się często zakłócenia w odbiorze i nadawaniu.

Zwielokrotniliśmy więc systemy łączności, aby mied jak najwięcej szans na natychmiastowe
połączenie. Zastosowaliśmy jako rozwiązanie „nr 1” BLU bezpośrednią do Paryża, która będzie
zawczasu przyłączona do linii telefonicznej prowadzącej do gabinetu ministra. Drugie rozwiązanie

41
Bande Latérale Uniquè – radiostacja z modulacją jednowstęgową.
polegało na wykorzystaniu sieci radiotelefonicznej łączącej nas z Algierem, która mogła funkcjonowad
nawet wówczas, gdyby łącznośd BLU z Paryżem miała zakłócenia. Koocówka z Algieru będzie w chwili
eksplozji włączona do normalnej linii telefonicznej Algier-Paryż, prowadzącej również do pokoju
ministra.

Trzeba było jednak przewidzied również przypadek jednoczesnego zakłócenia kosmicznego o świcie
BLU Paryż i BLU Algier.

Przygotowano więc trzeci i czwarty zapasowy środek łączności - te jednak nie były tak szybkie.
Wojskowa służba bezpieczeostwa miała dla swoich rozmów specjalną radiostację wysyłającą sygnały
telegraficzne i utrzymującą łącznośd z centralą w Paryżu. Postanowiono wykorzystad tę radiostację
dla przekazania sprawozdania z eksplozji. Meldunek będzie przekazany z Hamoudia telefonicznie do
wojskowej służby bezpieczeostwa w Reggane, która przekaże go do Paryża, a tu zostanie odtworzony
telefonicznie i przesłany ministrowi.

Wreszcie samolot, który ma krążyd w powietrzu, może w wypadku, gdyby żaden inny system nie
działał, otrzymad informację za pośrednictwem wieży kontroli lotów i wysład ją telegraficznie do
sztabu sił powietrznych w Paryżu, skąd zostanie przekazana telefonicznie ministrowi.

Każdego rana sprawdzaliśmy system łączności pod względem technicznym. Gdy wszystko szło dobrze,
połączenie następowało niemal natychmiast. Natomiast gdy trzeba było uciec się do środków
zastępczych, trwało to oczywiście nieco dłużej. W rezultacie wszelkich prób okazało się niemożliwe,
by zawiodły wszystkie środki łączności. W najgorszym wypadku minister zostanie powiadomiony
w ciągu pięciu lub sześciu minut.

A jednak problem ten stał się dla pewnej osoby obsesją. Człowiek, który w Paryżu miał zadanie
czuwad nad dostarczeniem meldunku ministrowi, zamęczał nas zaleceniami i przestrogami, aby
meldunek o sukcesie został wysłany natychmiast. Było to niepotrzebne i irytujące, gdyż rozumieliśmy
to doskonale sami i zrobiliśmy wszystko, co leży w ludzkiej mocy. Zresztą nasza rola w eksperymencie
była naprawdę trudna w porównaniu z dziecinną rolą owej osoby.

Natarczywośd jego znudziła mnie do tego stopnia, że gdy pewnego dnia w styczniu znów
zatelefonował, powtarzając wciąż te same głupstwa, posłałem go do diabła, mówiąc, że uczyniliśmy
wszystko, aby łącznośd działała; a jeśli nie jest zadowolony, niech przyjedzie na nasze miejsce robid to
sam, a nam da wreszcie spokój. Nie muszę dodawad, że wolał roztropnie pozostad w Paryżu, gdzie nie
ponosił żadnej odpowiedzialności. Nigdy już o nim nie usłyszeliśmy.

Zresztą, jak zobaczymy, w dniu eksplozji system działał znakomicie i po dwóch lub trzech minutach
Pałac Elizejski został powiadomiony o pomyślnym wyniku doświadczenia.

W tym okresie zaczęto mówid o nas w prasie i w radiu. Radio marokaoskie zwracało się do ludności
oaz starając się wmówid jej, że nasze próby będą dla niej nadzwyczaj niebezpieczne. Nasi poczciwi
mieszkaocy Touat nie słuchali go prawie wcale, zainteresowani opatrznościową manną, jaką
stanowiła dla nich możliwośd znalezienia pracy. Prowokacje te wykorzystywały jednak dośd zręczny
argument, jakkolwiek całkowicie fałszywy. Mówiono, że po wykonaniu wszystkich przygotowao
Francuzi oddalą się na znaczną odległośd, a w chwili wywołania eksplozji pozostawią na miejscu
stałych mieszkaoców, aby narazid ich na skutki wybuchu. Bez trudu przeciwstawialiśmy się tej
dywersji, szerząc propagandę odwrotną wśród ludności miejscowej tym łatwiejszą, że w miarę
zbliżania się daty eksplozji przybywało coraz więcej ludzi, którzy instalowali się w Reggane i w
Hamoudia.

Poziom moralny wojskowych i cywilów zatrudnionych na poligonie był nadal bardzo wysoki. Nikt
nigdy nie przejawiał najmniejszego niepokoju co do skutków eksplozji; nawet stali mieszkaocy,
przebywający tu z rodzinami.

Jeden raz tylko, na kilka dni przed eksplozją, można było zauważyd pewne poruszenie. Po południu
redagowałem w moim biurze jakiś dokument, gdy wszedł Cellerier i zameldował, że w bazie narasta
panika. Mianowicie przybyła kolumna ciężarówek, przywożąc coś, co początkowo wzięto za zwykłe
skrzynie, a po wyładowaniu na dworcu autobusowym okazało się, że były to trumny. Oczywiście
wieśd rozeszła się po obozowisku lotem błyskawicy. Wszyscy wyciągnęli od razu wniosek: jeżeli
Dowództwo Broni Specjalnych sprowadziło dwieście trumien, oznacza to, że oczekuje się stosu
trupów w momencie eksplozji, albowiem stan sanitarny bazy był doskonały, nikt dotychczas nie
umarł i nie miał chęci umierad. Emocji było więc co niemiara.

Nie trzeba udowadniad, że Dowództwo Broni Specjalnych nie miało z tym nic wspólnego i nawet nie
myślało o sprowadzeniu chodby jednej trumny. Po prostu intendentura, dostarczająca trumny dla
wojskowych zabitych w wypadkach, obliczyła teoretycznie na podstawie naszych stanów osobowych
ich liczbę do zmagazynowania w Reggane, stosując normy ustanowione dla Algierii północnej, gdzie
toczyły się działania wojenne i gdzie dośd często jednak trafiali się kandydaci do pogrzebu z honorami
wojskowymi. Jest prawdopodobne, że w stosunku do liczby osób obecnych w Ośrodku Badao
Jądrowych na Saharze wyliczono, iż należy mied zapas około dwustu trumien. Kłopot - jeśli tak można
powiedzied - polegał na tym, że w promieniu setek kilometrów nie było tu ani jednego partyzanta
i wobec tego nie istniał żaden powód, aby przewidywad, że ktoś może zostad zabity w walce lub
zasadzce; nie było sensu stosowad dla Touat tych samych wskaźników, co dla Kabylii, Aurès lub gór
Medjerda.

-Co robid?

Nie było mowy, aby zwymyślad intendentów, którzy prawdopodobnie działali w dobrej wierze
i popełnili tylko jeden błąd - nie wiedzieli, że w Reggane nie ma żadnych rozruchów.

Ponieważ mieliśmy wielką ilośd ładunków do wysłania na Północ, postanowiłem odesład natychmiast
jako opakowania wszystkie te trumny, w których nikt w całej bazie nie miał zamiaru dad się zamknąd.
Poleciłem jednak, aby zatrzymano około dwudziestu, różnych rozmiarów; może przecież zdarzyd się
jakiś atak serca lub wypadek samochodowy. Resztę kazałem jak najszybciej załadowad do pierwszych
ciężarówek, które odjeżdżały w kierunku Bécharu.

Po odesłaniu trumien podniecenie znikło tak szybko, jak się pojawiło.

Mieliśmy również do czynienia z kampanią innego rodzaju. Niektóre gazety wysunęły oskarżenia, że
w Reggane znajduje się wielu Niemców, że to właściwie oni konstruują francuską bombę
i przeprowadzają próby i że bez nich Francja nie byłaby zdolna dokonad eksplozji „swojej” bomby.

Było to tak idiotyczne, że właściwie należałoby się roześmiad. Musieliśmy jednak odpowiadad na
pytania dziennikarzy, którzy chcieli wiedzied, czy rzeczywiście są w Reggane Niemcy i ilu. Nie było
oczywiście ani jednego i kampania rychło ucichła.
W tych ostatnich tygodniach przed eksplozją pędziliśmy życie bardzo intensywne. Obok załatwiania
pilnych spraw ostatniej chwili, obserwowaliśmy w szczegółach instalowanie różnych urządzeo, aby
znad je do głębi w dniu eksplozji i przygotowad się do podejmowania w razie potrzeby ważnych
decyzji.

Życie dowódcy grupy operacyjnej prób jądrowych

Wstawałem zazwyczaj o 7 rano i po zapoznaniu się w biurze szefa sztabu, znajdującym się naprzeciw
mojego, z depeszami, jakie nadeszły w ciągu nocy, szliśmy z Cellerierem na śniadanie.

Następnie udawałem się do biura meteorologów, gdzie pan Jallut referował szczegółową prognozę
pogody tak, jakby rzeczywiście eksplozja miała odbyd się w dniu następnym. W ten sposób moi
zastępcy i ja zapoznawaliśmy się dokładnie z ruchami powietrza w tym rejonie. Powrócę jeszcze do
tej sprawy.

Później odwiedzałem bądź obiekty w trakcie budowy na terenie bazy, bądź kontrolowałem przebieg
prac na poligonie. W razie potrzeby podejmowałem na miejscu pilne decyzje.

Około południa wracałem do biura, aby podpisad dokumenty i szliśmy na obiad. Rzadko nie mieliśmy
jednego lub dwóch gości. Była to zwykle jakaś osobistośd bawiąca przejazdem lub któryś z dowódców
czy szefów służb wchodzących w skład Ośrodka. Po obiedzie wracałem do biura albo na poligon.

Miałem zwyczaj codziennie wyjeżdżad jeepem do rejonu około dwóch kilometrów na południe od
bazy. Znajdowała się tam naturalna strzelnica. Niewielki wzgórek nad dolinką służył za kulochwyt,
tarczę zastępowały puszki od konserw. Wystrzeliwałem z karabinu około dwudziestu pocisków
dziennie. Po sześciu tygodniach doszedłem do takiej wprawy, że mogłem zadziwid wszystkich, gdy
kilka miesięcy później objąłem w Bône dowództwo dywizji.

Polowanie na sprzyjające warunki eksplozji.


Moja antypatia - oaza Akabli

Nasze codzienne informacje w biurze meteorologicznym i liczby statystyczne, jakie można było z nich
wydedukowad, pozwoliły mi uzmysłowid sobie nieprzewidzianą trudnośd w przeprowadzeniu
eksplozji.

Reggane i punkty zerowe, niezbyt oddalone, są tak usytuowane, że najbliższe skupienia ludności
znajdują się w bardzo dużym oddaleniu, z wyjątkiem pewnego ograniczonego sektora, który
obejmuje oazą Touat i leżące bardziej na wschód Aoulef i In-Salah. Jest jednak ponadto jeszcze jedna
oaza mała, lecz zamieszkała przez kilkaset osób, znajdująca się dokładnie na wschód od Reggane
i nosząca nazwę Akabli. Zdaniem niektórych żartownisiów, powinna ona nazywad się raczej
Akablant42.

42
Franc., accablant - kłopotliwy.
Teoretycznie wydawało się, że znajdujemy się w sytuacji bardzo korzystnej - (mogliśmy
przeprowadzad eksplozję zawsze wtedy, gdy wiatr wiał w kierunku obszaru stanowiącego wycinek
koła o łuku 270°, w którym nie było ludności. Nie należało jej natomiast przeprowadzad w wypadku
wiatru wiejącego do małego sektora o łuku 90°, w którym znajdowała się wspomniana oaza.

Niestety, najczęściej był to wiatr zachodni, zmieniający się z południowo-zachodniego na północno-


zachodni, a nie z północy lub wschodu, co by nam bardzo odpowiadało.

„Biruta” - jak technicy zwykli nazywad zarys prognozy opadów - oscylowała więc najczęściej wokół
równoleżnika punktu zerowego, lekko ku północy, to znów nieco na południe od niego. Ta oscylacja
albo obejmowała Akabli, albo ocierała się niebezpiecznie o tę oazę.

Jeśliby nie było Akabli, warunki sprzyjające eksplozji występowałyby o wiele częściej. Oczywiście,
przeprowadzilibyśmy eksplozję tylko wówczas,, gdyby „biruta” nie obejmowała Akabli,
z odpowiednim marginesem bezpieczeostwa. Ponieważ jednak nawet najbardziej precyzyjne
przewidywania nie dają nigdy absolutnej pewności, byłem zmuszony zapewnid Akabli bezpieczeostwo
na wypadek zawsze przecież możliwej nagłej zmiany kierunku wiatru. Zainstalowałem więc tam
wojskowy posterunek pomiaru promieniotwórczości pod dowództwem majora Loubeta, byłego
chemika broni specjalnych, któremu całkowicie ufałem.

Mając łącznośd radiową z głównym stanowiskiem dowodzenia, mógł on nas zaalarmowad po


eksplozji, gdyby w Akabli nastąpił najmniejszy opad promieniotwórczy, oraz był w stanie udzielid
ludności niezbędnych zaleceo zapewniających jej bezpieczeostwo, w zależności od natężenia
promieniowania.

Zorganizowałem też w Aoulef kompanię transportową wyposażoną w ciężarówki, które w dniu


eksplozji miały rozmieścid się nieco na północ od Akabli, gotowe do ewakuacji tej małej miejscowości
do Aoulef, gdzie znajdowała się placówka służby odkażania i służby zdrowia. Oddział ten miał też
zadanie w razie potrzeby zaopatrzyd ludnośd w nie skażone artykuły żywnościowe.

Tak więc podjęliśmy wszystkie środki ostrożności, jakie tylko leżały w ludzkiej mocy, aby uniknąd
najmniejszego niebezpieczeostwa zagrażającego ludności tej nieszczęsnej Akabli. Mimo to Akabli aż
do ostatniej chwili była dla mnie przedmiotem troski. Ten samotny punkt na mapie znalazł się tam
chyba specjalnie, aby nas denerwowad i komplikowad nam życie.

„Obrona powietrzna” poligonu

Na krótko przed operacją „Błękitny Skoczek” pewni nieodpowiedzialni ludzie wpadli na myśl, że baza
i poligon nie są strzeżone przed ewentualnym atakiem z powietrza, i w związku z tym zażądali, aby
zorganizowad obronę przeciwlotniczą.

Było zupełnie oczywiste, że w ówczesnej sytuacji nie istniało żadne niebezpieczeostwo, iż ktoś
przyleci, aby nas w Reggane zbombardowad. Kraje, które byłyby w stanie tego dokonad, z pewnością
nie miały takiego zamiaru. Gdyby zaś te same kraje wysłały nowoczesne samoloty, aby przeleciały
nad nami na bardzo dużej wysokości i sfotografowały nasze prace, nie moglibyśmy im tego zabronid.
Dla przechwycenia tych samolotów musielibyśmy dysponowad obroną powietrzną, obejmującą wiele
posterunków radiolokacyjnych wokół Reggane, na dostatecznej odległości oraz posiadad nowoczesne
samoloty przechwytujące, rozmieszczone również wokół poligonu. Mieliśmy wprawdzie aparaturę
radiolokacyjną, pracującą na fali 25 cm, ale była ona tam umieszczona dla kontrolowania naszych
samolotów uczestniczących w próbach. Ponadto z finansowego punktu widzenia było absurdem, aby
na czterech kraocach pustyni instalowad radar tylko dlatego, że ktoś ciekawski mógłby nadlecied, aby
nas ukradkiem obserwowad.

O tym wszystkim myśleliśmy od dawna i pogodziliśmy się z myślą, że nowoczesne samoloty mogłyby
nas sfotografowad, gdyby miały chęd i tupet, gdyż widzielibyśmy je na ekranie radiolokatora w
Reggane, zaś Francja mogłaby zaprotestowad drogą dyplomatyczną przeciw pogwałceniu jej
przestrzeni powietrznej. Zdecydowaliśmy się więc nie robid nic w tym zakresie.

Tymczasem nasi nieodpowiedzialni usiłowali swymi bezpodstawnymi troskami zainteresowad sfery


rządowe; poproszono nas o zbadanie, w porozumieniu z lotnictwem, jakie środki należałoby
przedsięwziąd dla zmniejszenia niebezpieczeostwa.

W rezultacie kilka dni później przybyło do Reggane parę starych meteorów reprezentujących
lotnictwo myśliwskie. Były one całkowicie niezdolne zarówno do przechwycenia jakiegokolwiek
podejrzanego samolotu - gdyż spostrzeżono by go na ekranie radiolokatora w Reggane o wiele za
późno - jak również nie mogłyby doścignąd nowoczesnego samolotu z powodu małej prędkości lotu.

Liczono się tylko z możliwością przechwycenia przez nie i zawrócenia z drogi powolnego samolotu
transportowego - wówczas było jeszcze niewiele odrzutowych transportowców dalekiego zasięgu -
który by zabłądził lub nadleciał, nie znając NOTAM43 i przelatywał przez strefę niebezpieczną
w momencie eksplozji lub tuż po niej.

Niepewność co do mocy ładunku „Błękitnego Skoczka”

Czas mijał i stopniowo zbliżaliśmy się do dnia eksplozji. Wszystko było gotowe i zaplanowane z góry.
Gdy tylko technicy z Komisariatu zakooczą montaż ładunku i organizowanie pomiarów, pozostanie
oczekiwad na sprzyjający wiatr.

Jednakże w ostatnich dniach nowy element skomplikował nasze plany. Wiadomo obecnie, że moc
naszej pierwszej eksplozji mieściła się w granicach 60-70 kiloton, tzn. była trzykrotnie większa, niż
moc bomby z Hiroszimy. Taką właśnie moc przewidywali inżynierowie z Dyrekcji Zastosowao
Wojskowych i według niej obliczaliśmy nasze środki zabezpieczające, przyjmując niewielki
współczynnik pewności. Na przykład, przy tej mocy ładunku baza wysunięta Hamoudia, odległa o 14
kilometrów od punktu zerowego, nie ryzykowała absolutnie niczym. Pod tym kątem widzenia zostały
opracowane plany operacji i rozmieszczenia rozmaitych organów dowodzenia i innych między
Hamoudia i bazą tyłową.

Otóż kilka dni przed eksplozją służby Komisariatu zaalarmowały nas, że ze względu na niektóre
czynniki, mogące w sposób niespodziewany wywrzed wpływ na funkcjonowanie bomby,

43
Ostrzeżenie dla nawigatorów powietrznych; powinno byd urzędowo potwierdzone na kilka godzin przed
eksplozją, aby wskazad strefy niebezpieczne dla lotu.
prawdopodobieostwo mocy 60-70 kiloton jest wprawdzie bardzo duże, ale nie można wykluczyd, że
będzie ona mniejsza lub nawet dwukrotnie większa. Chod prawdopodobieostwo to było minimalne,
nie można było jednak całkiem wykluczyd, że moc nie przekroczy wielkości przewidzianej.

Ten stan rzeczy zmieniał wszystkie kalkulacje. Przede wszystkim dotyczące opadu
promieniotwórczego, którego intensywnośd może stad się znacznie większa. Następna sprawa
dotyczyła podmuchu. Nie było pewności, czy przy silniejszej eksplozji nie ucierpią budynki w
Hamoudia - zerwanie dachów, zarysowanie ścian i temu podobne, plus możliwośd ranienia ludzi przez
odłamki murów.

Największe zaniepokojenie jednak budziło niebezpieczeostwo zwiększonej promieniotwórczości w


Hamoudia, odległej tylko o 14 kilometrów od punktu zerowego. Niekorzystne warunki
meteorologiczne w warstwie przyziemnej powietrza, bardzo trudne do przewidzenia, mogły
spowodowad napływ pyłów radioaktywnych w ilościach niebezpiecznych aż do wysuniętej bazy.

Nawet zresztą jeśli pył nie opadnie bezpośrednio na Hamoudia, może nastąpid takie skażenie terenu
w strefie liczącej wiele kilometrów wokół punktu zerowego, że przed upływem dłuższego czasu - kilku
godzin lub dni - niemożliwe będzie sprawdzenie po eksplozji jej skutków w terenie. Niektóre z tych
zadao stawały się już skomplikowane w przypadku eksplozji ładunku o mocy kilkudziesięciu kiloton.

Tak więc, aby technicy mogli kilka minut po wybuchu dostad się do bloku „alfa” i zabrad stamtąd
nadzwyczaj cenne filmy, które mogłyby w miarę upływu czasu ulec zniszczeniu, należałoby ich
przewieźd w uszczelnionym transporterze opancerzonym AMX, wyposażonym w filtry powietrzne.
Jednakże metoda ta, wystarczająca dla ochrony osób przejeżdżających dośd wąską strefę o słabej
promieniotwórczości, nie zapewniała bezpieczeostwa, gdyby transportery musiały przejechad
rozległy teren silniej skażony.

Wreszcie można było mied obawy, że po eksplozji ładunku o większej mocy skażenie gruntu wokół
punktu zerowego będzie tak wielkie, iż przez dłuższy czas, liczony w dniach lub tygodniach, mogłoby
w Hamoudia zagrażad skażenie opóźnione skutkiem przenoszenia pyłu przez wiatr południowy.

W tej sytuacji musieliśmy zrewidowad wszystkie nasze plany, zwłaszcza zorganizowad po eksplozji
ewakuację całego personelu z Hamoudia, gdyby temu wysuniętemu posterunkowi groziło skażenie.
Zgodnie z naszymi zamiarami, w Hamoudia miało przebywad wiele osób i przyspieszona ich
ewakuacja wymagałaby dużej liczby samochodów i prawdopodobnie zbyt wiele czasu, aby
wyprzedzid pojawienie się wzmożonej promieniotwórczości.

Musiałem więc zdecydowad się na ewakuowanie zawczasu wszystkich, którzy nie byli absolutnie
niezbędni podczas doświadczenia. Ewakuowany personel miał wieczorem w przeddzieo eksplozji
udad się do Reggane i powrócid do Hamoudia dopiero wtedy, gdy służba bezpieczeostwa uzna to za
możliwe. Dla pozostałych osób niezbędne do natychmiastowej ewakuacji środki transportu miały byd
zgromadzone w określonych miejscach, a plan załadowania opracowany i podany do wiadomości
zainteresowanych. Wszyscy powinni byli odbyd dwiczebny załadunek.

Jeśli chodzi o mój sztab, nie było możliwe - jak przewidywano początkowo - umieszczenie go
w całości na stanowisku dowodzenia w Hamoudia, gdyż całkowita ewakuacja tej miejscowości
pozostawiłaby dowództwo grupy operacyjnej bez żadnej możliwości dowodzenia w ciągu co najmniej
jednej lub dwóch godzin, właśnie w chwili, gdy trzeba kierowad bardzo ważnymi operacjami.
Postanowiłem więc podzielid stanowisko dowodzenia grupy operacyjnej na dwa rzuty; tyłowe SD
zostało rozmieszczone na równinie Reggane pod dowództwem generała Thiry, mego zastępcy,
któremu z góry przekazałem uprawnienia na wypadek, gdyby przymusowe wycofanie się z Hamoudia
na północ uniemożliwiło mi dowodzenie przez jakiś czas.

Wysunięte stanowisko dowodzenia uległo redukcji, zachowując jednak środki niezbędne do


wykonania jego zadao.

Ta reorganizacja w ostatniej chwili spowodowała wielkie zamieszanie, zmuszając nas do


zrewidowania wielu zarządzeo podjętych dla zapewnienia bezpieczeostwa całości. Oprócz pracy
organizacyjnej, Akabli stała się jeszcze bardziej „akablant”, gdyż przy ładunku o dwukrotnie większej
mocy ryzykowała otrzymanie podwójnej dawki promieniowania.

Jednakże nie tylko nie mieliśmy za złe naszym kolegom z Komisariatu Energii Atomowej tak późnego
ostrzeżenia, ale byliśmy wdzięczni, że zdołali nas uprzedzid o tej możliwości, zapewne bardzo mało
prawdopodobnej, ale której nie wolno było zlekceważyd.

Wydaliśmy odpowiednie zarządzenia dla stawienia czoła zmianom w ostatniej chwili i zbliżaliśmy się
powoli do daty eksplozji.
Rozdział XIX
Wykonanie operacji „Błękitny Skoczek”

Pierwsze ustalenia daty eksplozji

Dopiero 20 stycznia można było ustalid w przybliżeniu datę eksplozji. Wydawało się wówczas, że
wszystkie sprawy techniczne uda się zrealizowad w całości w dniu 9 lutego. Dzieo ten wyznaczyłem
więc jako prawdopodobną datę eksplozji ładunku M-1 i wysłałem do Paryża meldunek o tej decyzji.

Właśnie w tym czasie w Algierze nastąpiły wydarzenia, zwane „okresem barykad”. O ile pamiętam,
prawie wcale o nich nie mówiliśmy i nie przykładaliśmy do nich wagi, zajęci własnymi kłopotami.
Bardzo słabo orientowałem się w sprawach politycznych Algierii; miałem wrażenie, że Algieria
francuska, będąc tylko małą częścią Francji (pod względem jej znaczenia), nie mogła żyd i byd
francuska bez niej, i w związku z tym sądziłem, że nie jest możliwy ani bunt, ani odłączenie się jej od
Francji. Opinia ta, zgodna z logiką, nie była jednak zgodna - jak dowiodły wydarzenia - z rzeczywistym
stanem rzeczy.

Byliśmy zresztą w Reggane bardzo źle informowani o tym, co się działo w Algierze, gdyż odbiór
radiostacji francuskich był słaby do tego stopnia, że aby mied pojęcie o tym, co się dzieje w świecie,
musiałem słuchad nadającej po angielsku radiostacji amerykaoskiej z Tangeru.

Przywiązywałem więc mało wagi do wydarzeo w Algierze sądząc, że mogą wprawdzie doprowadzid
do rozruchów i spowodowad ofiary w ludziach - żandarmi pułkownika Debrosse już opłacili drogo swe
poświęcenie - ale nie mogły pociągnąd za sobą zmian w sytuacji na tyle ważnych, by odbiły się na
naszych operacjach w Reggane. Ciekawe zresztą, że dwukrotnie eksplozje jądrowe zbiegły się
zupełnie przypadkowo z dwiema eksplozjami politycznymi w Algierii: jeden z kolejnych wybuchów
atomowych nastąpił w Reggane podczas puczu w 1961 roku44.

Nasza beztroska wobec niepokojów algierskich została jednak pewnego wieczoru zakłócona. Około
godziny osiemnastej przylecieli dakotą wszyscy członkowie Komitetu, wśród nich mój własny brat.
Trzeba stwierdzid, że oni również - naukowcy i technicy - uważali wypadki w Algierze za sprawę
drugorzędną. Innego jednak zdania było kilku oficerów i inżynierów, którzy im towarzyszyli. Mój stary
przyjaciel, generał Buchalet, interesujący się polityką, był szczególnie podniecony:

- Nie masz pojęcia, jak wzburzony jest Algier - powiedział. To prawdziwa rewolucja antyrządowa,
a wojsko idzie razem z buntownikami.

Gdy powiedziałem, że moim zdaniem wszystko to nie może zajśd zbyt daleko, rzekł:

- Tak sądzisz? A ja ci mówię, że wcale nie jest niemożliwe, iż jutro rano zbudzisz się w Algierii
oderwanej od Francji!

44
Skrajnie prawicowe francuskie ugrupowania polityczne (tzw. ultrasi) i elementy reakcyjne w wojsku usiłowały
wywoład w kwietniu 1961 roku pod przewodnictwem generałów: Challeá, Salana, Zellera i Jouhauda rebelię w
Algierze, celem niedopuszczenia do uzyskania przez ten kraj niepodległości (tłum.).
Te słowa wywarły na mnie wrażenie, gdyż Buchalet znany był z rozsądku i dobrej orientacji
w kwestiach politycznych. Czy rzeczywiście można oczekiwad, że nasze wysiłki, tak bliskie
uwieoczenia, pójdą na marne z powodu algierskiej burzy rewolucyjnej? Wyznaję, że zacząłem
poważnie się niepokoid.

Posłaliśmy naszych szacownych gości na nocleg do hotelu Estienne, w Regganeville. Nazajutrz


zaprosiłem ich na kolację. W czasie jej trwania generał de Gaulle wygłosił przez radio przemówienie,
zwracając się do wojska. Słychad go było bardzo niewyraźnie, prawie nic nie zrozumieliśmy.
Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że chwila była poważna. Wszyscy w milczeniu nadstawialiśmy uszu,
by rozróżnid pojedyncze zdania.

Później wysłuchaliśmy tego samego przemówienia nagranego na taśmie magnetofonowej, z lepszego


odbiornika zaopatrzonego w antenę. Zrozumieliśmy niewiele więcej, ale pojęliśmy, że kryzys jest
poważny.

W minorowym nastroju poszedłem spad zadając sobie pytanie, czy ten bałagan będzie trwał długo
i czy odczujemy skutki sytuacji na Północy? Następnego dnia rano, idąc do ogólnej umywalni,
dowiedziałem się od Celleriera i Barbiera, którzy już tu byli i zdążyli zebrad nowiny, że bunt w Algierze
zdawał się wygasad, a barykady były w trakcie rozbierania. Odtąd nie słyszeliśmy więcej o tych
wypadkach, które tak poważnie wstrząsnęły wielkimi miastami Algierii i jej ludnością europejską
i które znalazły oddźwięk w siłach zbrojnych.

W koocu stycznia i w pierwszych dniach lutego nic nie wskazywało, że ustalona na 9 lutego data
eksplozji może byd zmieniona. Wydawało się że nic nie jest w stanie zakłócid normalnego toku
wydarzeo. Tymczasem 6 lutego wieczorem dowiedziałem się, że niewielki defekt techniczny mógłby
spowodowad przesunięcie eksplozji o 48 godzin; podczas kontroli obwodu powodującego wybuch
powstały wątpliwości co do funkcjonowania jednej z linii. Trzeba było przystąpid do nowych prób,
a byd może, do naprawy.

W czasie odprawy 7 lutego zatwierdziłem przesunięcie terminu i ustaliłem dzieo „D” (weather
permitting)45 na czwartek 11 lutego. Oczywiście, wysłałem meldunek do Paryża.

Na odprawie 8 lutego nie zaszły zmiany i ustalony dzieo „D” obowiązywał nadal.

Około południa technicy z Dyrekcji Zastosowao Wojskowych Komisariatu w obecności Celleriera


przyszli mi zameldowad, że przeszkoda napotkana w obwodzie nie została usunięta; w obwodzie
kontrolnym powstaje dodatkowe pole elektryczne. Jest bardzo prawdopodobne, że nie pojawia się
ono we właściwym obwodzie, jednakże zachodzi potrzeba sprawdzenia go, co wymaga dodatkowo
jednego dnia.

Gdyby kontrola wykazała defekt, trzeba by wówczas zmieniad obwód; zajęłaby to dalsze trzy lub
cztery dni.

W oczekiwaniu na wyniki sprawdzenia postanowiłem przełożyd eksplozję na piątek 12 lutego.

Myliłby się ten, kto by sądził, że wypadki te stworzyły w Reggane klimat nerwowy. Wszyscy
pracowali, jak mogli najlepiej; panowała dobra atmosfera. Dzięki przeprowadzeniu licznych dwiczeo,

45
Jeżeli warunki atmosferyczne są sprzyjające.
w czasie których nauczono się zapobiegad przypadkom i wypadkom, a także dzięki zgraniu wskutek
przebywania razem od miesiąca wszystkich głównych aktorów operacji, byli oni wciąż w doskonałym
nastroju.

Wydaje się natomiast, że nerwowośd, wzrastała w Paryżu, sądząc po licznych rozmowach


telefonicznych, żądających wyjaśnienia.

Wieczorem, podczas kolacji, inżynierowie z Dyrekcji Zastosowao Wojskowych powiadomili mnie, że


badania potwierdziły, iż w obwodzie kontrolnym powstawało dodatkowe wzbudzenie; w związku
z tym byli gotowi przeprowadzid eksplozję 11 lutego, jeżeli warunki meteorologiczne będą pomyślne.
W założeniu tym kryło się niewielkie ryzyko niemożliwości dokonania wybuchu według programu
rezerwowego, który nie był wszechstronnie sprawdzony. Trzeba było ryzykowad.

Zdecydowałem więc, w porozumieniu z nimi, przenieśd dzieo „D” z 12 na 11 lutego, jeśli 10 rano
będzie odpowiednia pogoda. W przeciwnym razie powrócilibyśmy do daty poprzedniej, tzn. 12
lutego.

Na odprawie 9 lutego o godzinie piętnastej podjęto decyzję, aby uznad 9 lutego jako dzieo „D-2”.

Zameldowałem przełożonym w Paryżu, że jeśli 10 rano sytuacja meteorologiczna okaże się wątpliwa,
przeniosę eksplozję na piątek 12 lutego, aby umożliwid dodatkową kontrolę - niekonieczną
wprawdzie, ale pożądaną - celem usunięcia wszelkiego prawdopodobieostwa awarii technicznej,
która mogłaby przeszkodzid w dokonaniu eksplozji w ostatniej chwili.

A tymczasem po dwóch lub trzech dniach dobrej pogody sytuacja meteorologiczna stała się
niekorzystna i na 10 zapowiadała się wyraźnie zła. Jednakże synoptycy mieli nadzieję na poprawę
w dniu 11 lub 12 lutego. Gdyby nastąpiła ona 11 lutego, moglibyśmy ją wykorzystad.

Mimo moich raportów, wysyłanych każdego ranka po odprawie u meteorologów, zaczęliśmy


otrzymywad z Paryża pytania, czy jest coś nowego. Liczne bowiem osobistości miały zamiar
uczestniczyd w historycznym wybuchu, ale chciałyby znad dokładną datą, aby mogły przybyd tuż
przed eksplozją i natychmiast potem odjechad, nie czekając całymi dniami w Reggane.

Wieczorem wysłałem telegram do generała Lavaud wyjaśniając, że prognoza pogody na 11 lutego jest
pesymistyczna, ale sytuacja wyjaśni się dopiero jutro rano o godzinie 8.15.

Wieczorem 9 lutego Dyrekcja Zastosowao Wojskowych dała znad, że na wieży wszystko w porządku.
Czynności przygotowawcze zostały w praktyce zakooczone. Klasyczne materiały wybuchowe dla
ładunku jądrowego były na miejscu. Pozostawało umieszczenie na wieży rdzenia z plutonu, aby
bomba była całkowicie gotowa do odpalenia.

10 lutego rano o godzinie 8.15 meteorologowie wciąż przewidywali na następny dzieo bardzo silny
wiatr południowo-zachodni, dający „birutę” bardzo blisko, zbyt blisko Akabli. Postanowiłem więc
przesunąd eksplozję na 12 lutego, dla tego dnia zresztą prognozy długoterminowe były również
pesymistyczne.

Teraz, gdy wszystko było gotowe, w okresie wyczekiwania mogła ujawnid się niewczesna nerwowośd
wśród wykonawców, pogrążonych w zrozumiałym niepokoju o wynik operacji, którego już nie
zagłuszały gorączkowe działania przygotowawcze. Na zakooczenie odprawy wezwałem więc
obecnych dowódców jednostek i szefów służb, aby trzymali swe formacje w garści. Uprzedziłem
Paryż, że eksplozja została przesunięta na 12 lutego i że również w tym dniu prawdopodobieostwo
wykonania operacji było niewielkie. Po południu o 17.30 udałem się do biura prognoz, aby złożyd
wizytę panom Barbé i Jallut. Sytuacja była wciąż niekorzystna, chociaż front chłodny napłynął ku
Morzu Śródziemnemu, co dawało nam szansę eksplodowania ładunku między dwoma nie
sprzyjającymi okresami. Szansa ta jednak była nikła.

Zawsze miałem usposobienie optymistyczne i w głębi ducha nie traciłem nadziei, że nagle powstaną
warunki odpowiednie dla naszego przedsięwzięcia. Jednak ciarki przebiegały, gdy przypominałem
sobie moje doświadczenia w Nevadzie - czy raczej doświadczenia Atomic Energy Commission - gdy
przez trzy tygodnie codziennie oczekiwałem na eksplozję, która nie mogła byd przeprowadzona,
ponieważ wiatr nie chciał wiad z odpowiedniego kierunku. Co stałoby się z nami, gdybyśmy w ciągu
piętnastu dni lub trzech tygodni musieli z dnia na dzieo odkładad eksplozję ad calendas graecas? Nasi
młodzi pracownicy mogliby się wściec. Biura w Paryżu nie omieszkałyby stwierdzid, że mamy pietra. A
cóż zrobilibyśmy przez kilka tygodni z ważnymi osobistościami, które przybyłyby obserwowad
eksplozję?

Wyszedłem z biura prognoz z mocnym postanowieniem, aby - nie popełniając nieostrożności -


skorzystad z każdej szansy, nawet przelotnej, przeprowadzenia wybuchu.

Następnie udałem się do „bliźniąt” profesora Rocarta. Było to małe laboratorium urządzone w dwóch
tunelach wydrążanych na górnej krawędzi równiny w stronę punktu zerowego. Profesor zainstalował
tam liczne przyrządy dla dokonania pomiarów na różnych częstotliwościach fal emitowanych przez
eksplozję. Powiedział mi, że ostatnie obliczenia dokonane w Dyrekcji Zastosowao Wojskowych były
prawidłowe, ale wychodziły z założeo zbyt optymistycznych. Osobiście sądził, że moc ładunku
wyniesie około 65 kiloton i najprawdopodobniej nie osiągnie 100 kiloton.

Byłem z tego oświadczenia bardzo zadowolony, nie musiałem się bowiem lękad o los Hamoudia, gdyż
odległośd od punktu zerowego do bazy wysuniętej została obliczona dla tego rzędu mocy ładunku.

Zresztą nazajutrz, 11 lutego, gdy przybyłem na odprawę o godzinie 8.15, główny inżynier Robert, szef
Dyrekcji, powiadomił mnie, iż - jak wynika z ostatnich obliczeo -najbardziej prawdopodobna moc
wyniesie 60 kiloton, a maksymalna 100. Przy zastosowanych środkach ostrożności nie należało więc
martwid się zbytnio o Hamoudia i jej garnizon.

Na odprawie przedstawiono niekorzystną na następny dzieo prognozę meteorologiczną. Synoptycy


jednak przewidywali możliwośd przejściowej poprawy. Rozwinęła się dyskusja, w której zabierali głos
główni aktorzy dramatu na temat: czy należy skorzystad z mało prawdopodobnej, ale możliwej
okazji? Odpowiedź ogólna była - tak. Utrzymaliśmy więc termin eksplozji 12 lutego, ale z możliwością
rewizji sytuacji na odprawie o. 13.30. Zameldowałem dowództwu: „Eksplozja wyznaczona wstępnie
na piątek, ale istnieje duże prawdopodobieostwo anulowania o 13.30. Proponuję, aby start generała
Lavaud i obserwatorów nastąpił dopiero po nadejściu do Paryża mej decyzji z godziny 13.30”.

O godzinie dziesiątej dowiedziałem się w biurze prognoz, że podczas sondowania z godziny ósmej nie
znaleziono potwierdzenia poprawy z godziny czwartej. Tym samym anulowanie decyzji o 13.30 było
niemal pewne. Uprzedziłem Paryż, aby uniknąd przedwczesnego przybycia osobistości pragnących
asystowad podczas eksplozji.
Tego dnia po raz pierwszy usłyszeliśmy o „ojcu bomby”. Wielu z nas powiadomiono w listach z domu,
że w telewizji odbył się wywiad z generałem w stanie spoczynku, sugerujący, iż był on wynalazcą
i realizatorem naszego ładunku jądrowego. Śmiech śmiechem, ale ludzie nie byli z tego bardzo
zadowoleni.

O godzinie 13.15 eksplozję ostatecznie anulowaliśmy i niepokój z powodu ciągłego jej odkładania stał
się nieznośny.

„D”: 13 lutego, godzina 7.04

12 lutego na odprawie o 8.15 sprawy zapowiadały się jeszcze bardzo źle. Prognoza była wyraźnie
niekorzystna. „Biruta” sporządzona na podstawie przewidywanych kierunków wiatru znów objęła
Akabli. Ponieważ jednak meteorologowie, chociaż z pesymizmem, nie wykluczali niespodziewanej
zmiany na lepsze, utrzymałem termin. Nie było to kłopotliwe, gdyż dopiero decyzja podjęta o północy
miała byd obowiązująca i niemal nie do odwołania.

O 13.15, zdecydowany, aby nie zaniedbad żadnej szansy i przeprowadzid eksplozję nawet wówczas,
gdyby „biuruta” dotykała Akabli, oczywiście z zachowaniem przewidzianych środków ostrożności,
nadal utrzymałem termin, gdyż strefa przewidzianego opadu promieniotwórczego nieznacznie
odsunęła się we właściwym kierunku, na południe.

Rozesłałem ostrzeżenie do nawigatorów powietrznych, aby unikali strefy prób.

Miałem jednak tylko niewielką nadzieję, że będę mógł wieczorem utrzymad decyzję przeprowadzenia
wybuchu w dniu jutrzejszym. Z Paryża otrzymałem wiadomośd, że wystartował samolot wiozący do
Reggane gości, którzy postanowili wyjechad, mimo mych pesymistycznych przewidywao. Na
pokładzie tego samolotu przybywali Pierre Guillaumat, minister do spraw atomowych, generał
Lavaud, Buchalet i szereg innych ważnych osobistości.

Samolot miał przylecied około godziny dwudziestej, tzn. przed odprawą zwołaną na 21.15, na której
zostanie przedstawiona nowa prognoza na jutro, na godzinę siódmą.

Pojechałem więc na lotnisko, aby oczekiwad przybycia gości. Dworzec lotniczy ukooczono kilka dni
temu; właśnie pomalowano obudowę wielkich szyb w drzwiach na wspaniały błękitny kolor.
Zmęczony wydarzeniami dnia, w którym nie usiadłem ani na chwilę, oparłem się o jedną z ram
i dopiero wówczas spostrzegłem, że farba była jeszcze mokra i że mam na plecach szeroki, błękitny
pas od jednego ramienia do drugiego. Na szczęście, mając zamiar, w przewidywaniu nocnego chłodu,
nałożyd coś cieplejszego, byłem tylko w polowym mundurze spadochroniarza w kolorze maskującym.
Nikt więc nie zauważy, czy jest tu trochę mniej czy trochę więcej koloru.

Powitałem osobistości i oświadczyłem, że jest mało prawdopodobne, aby mogli przyjrzed się eksplozji
jutro rano. Zapytałem, dlaczego przylecieli mimo mych pesymistycznych przewidywao. Odpowiedzieli
mi, że mieli dośd oczekiwania i woleli spróbowad szczęścia. Poza tym dysponowali bardzo małą ilością
czasu; jeżeli eksplozja nie odbędzie się jutro, odlecą i nie zobaczą jej. Byli rozczarowani
ewentualnością, że operacja może się jutro nie odbyd.
Generał Lavaud wziął mnie na stronę i powiedział, że widział się z generałem de Gaulle i że jest
pożądane, aby eksplozja została dokonana jak najszybciej. Odrzekłem, iż jest to również moje
najgorętsze życzenie, ale nie mogę zmienid wiatrów wiejących nad Saharą.

Oczywiście zdawano sobie sprawę, że obecnie w Paryżu prasa zajęła się naszą operacją, która nie
mogła już byd dłużej trzymana w tajemnicy, chociażby z powodu ostrzeżenia dla nawigatorów
powietrznych. Gazety, które przywieźli ze sobą goście, zapowiadały na pierwszej stronie rychłą
eksplozją, a „France-Soir” zamieścił nawet moją fotografię, zrobioną w biurze paryskim; pojęcia nie
mam, w jaki sposób ją zdobyli.

Wszystkich znaczniejszych gości - a przybyli również szefowie paostw kontynentu afrykaoskiego i


Madagaskaru, zaproszeni przez rząd francuski - wysłałem do hotelu Estienne w Regganeville.
Wyjaśniłem im, że tam będą mogli o wiele spokojniej zjeśd kolację i spędzid noc, niż wśród ruchu na
równinie, i że odwiedzę ich po odprawie o godzinie 21.15, aby poinformowad na bieżąco o sytuacji.

Gdy odjechali, udałem się na odprawę. Byli tu już wszyscy uczestnicy, o rysach nieco ściągniętych ze
zmęczenia, niepewności, niepokoju i nadziei.

Zdaniem synoptyków sytuacja znacznie się poprawiła w wyższych warstwach atmosfery, ale była
wciąż niekorzystna w warstwach niższych. Mimo wszystko utrzymałem termin eksplozji, odkładając
decyzję do północy. Jak wiadomo, właśnie o tej godzinie zaczynają się najtrudniej odwracalne
operacje takie, jak umieszczenie w bombie rdzenia z plutonu.

Pojechałem do hotelu Estienne, gdzie wszystkie przybyłe osobistości wciąż siedziały razem, popijając
kawę. Wyjaśniłem im, że eksplozja nie została wprawdzie anulowana, ale jeśli sytuacja w dolnych
warstwach atmosfery nie ulegnie poprawie, rano nie będzie można próby przeprowadzid.

Generał Lavaud znów wziął mnie na stronę i stwierdził, że trzeba operację przeprowadzid, chyba żeby
wiatr był całkowicie niekorzystny; że wcale nie trzeba czekad na idealne warunki meteorologiczne i że
powinno się przyjąd znaczny margines ryzyka pod tym względem.

Wyjął nawet z kieszeni dokument, który zredagował kilka minut przedtem, potwierdzający na piśmie
te instrukcje.

Mówiłem już, że dla generała Lavaud żywię szczery szacunek i doceniam w pełni możliwośd pracy pod
jego rozkazami, gdyż mówi on jasno to, czego sobie życzy i w ogóle porządny chłop. Muszę jednak
stwierdzid, że tego dnia jego rady, instrukcje i ten dokument mnie irytowały. Czyniłem wszystko, aby
próbę przeprowadzid jak najszybciej. Byłem gotów wziąd na siebie każde ryzyko osobiste - mam
wrażenie, iż udowodniłem całym przebiegiem mej służby, że nie obawiałem się go nigdy - nie
naruszając jednak zaleceo bezpieczeostwa, ustalonych przez Komisję, a zatwierdzonych przez naszych
ministrów. Nie musiano więc wydawad mi bezużytecznych rozkazów, gdyż wydałem je sobie sam
o wiele wcześniej.

Pojąłem tego dnia bardziej niż kiedykolwiek i odtąd zawsze pamiętałem, iż dowodząc nie należy nigdy
wydawad rozkazów zbytecznych. Jest całkowicie słuszne, gdy dowódcy, przejawiającemu tendencję
do wycofania się, posyła się rozkaz prowadzenia walki na miejscu lub atakowania do kooca.
Natomiast wydanie rozkazu dowódcy, aby dał się zabid wraz z całym oddziałem, gdy wiadomo, że
właśnie to czyni i zrobi to na pewno, może mied tylko skutek katastrofalny.
Pożegnałem się mówiąc, że muszę udad się na stanowisko dowodzenia na płaskowyżu.
Zaproponowałem tym panom, aby udali się na spoczynek, zapowiadając, że jeśli eksplozja zostanie
odłożona, będą zbudzeni dopiero rano na śniadanie. W przeciwnym wypadku pobudka nastąpi
o piątej, aby mogli zdążyd do Hamoudia na godzinę 6.30.

Odjechałem do biura, gdzie położyłem się oczekując na odprawę o godzinie 0.45.

Na odprawie sytuacją w warstwach niskich była wciąż niekorzystna, ale meteorologowie spodziewali
się przejściowego polepszenia za kilka godzin, gdy siła wiatru w tych warstwach znacznie osłabnie.
Postanowiłem więc chwilowo utrzymad termin eksplozji, ale wyznaczyłem nową odprawę na godzinę
3.00, dla powzięcia ostatecznej decyzji. Wróciłem do biura, aby wypocząd przez dwie godziny, ale nie
mogłem zasnąd.

O trzeciej synoptycy zapowiedzieli prawie całkowity brak ruchu powietrza w warstwie przyziemnej.
Sytuacja będzie prawdopodobnie sprzyjająca w ciągu kilku godzin poprzedzających moment
wybuchu, jakkolwiek pewien brak stabilności w warstwach niższych nie pozwala na pełne
potwierdzenie.

Postanowiłem dokonad eksplozji.

Ostatnie godziny

Wraz z Cellerierem i grupą sztabową wyjechałem na stanowisko dowodzenia w Hamoudia, gdzie


przybyliśmy tuż przed czwartą.

O czwartej rozpoczęło się wycofywanie wszystkich ekip, które pracowały jeszcze na poligonie.
Pozostało tylko kilku inżynierów i techników Dyrekcji Zastosowao Wojskowych, którzy krzątali się
przy ostatecznym przygotowaniu bomby do działania - a dla ich bezpieczeostwa przebywał tam
pluton żandarmerii i mały zespół lekarski.

O czwartej trzydzieści, w czasie gdy ze wszystkich stron napływały meldunki stwierdzające, że


wszystko było przygotowane do odpalenia ładunku: posterunki bezpieczeostwa i obserwacji na
miejscu, samoloty w powietrzu lub gotowe do startu itp., wsiadłem do jeepa i z jednym z oficerów
pojechaliśmy na poligon, aby sprawdzid, czy wszystko jest tam w porządku. Kazaliśmy się
skontrolowad posterunkom przy wjeździe, gdyż od dwóch dni nikt nie mógł wchodzid na poligon bez
odnotowania odejścia i powrotu - i skierowaliśmy się do bloku „alfa” i wieży.

Wkrótce napotkaliśmy wiele wozów. Byli to eksperymentatorzy, którzy przeprowadzali ostatnią


regulację i kontrolę. Później nie było już na drodze nikogo. Oprócz wznoszących się tu i ówdzie
budowli naziemnych i sylwetek samolotów, dział, czołgów i ciężarówek rozmieszczonych w różnych
odległościach od punktu zerowego, znajdowaliśmy wszędzie tę samą pustynię, ze swym
przerażającym milczeniem i pustką, pustynię pragnienia i śmierci, którą znaleźliśmy trzy lata temu i o
której trochę zapomnieliśmy, obserwując, jak drążą ją i przesypują potężne maszyny.
Podjechaliśmy do wieży, gdzie dałem się rozpoznad żandarmom. Strzegli okolic w swych wozach,
gotowych już do odjazdu. Potwierdzili, że na górze jest tylko trzech lub czterech techników, którzy
mieli zejśd w ciągu paru minut.

Pozostaliśmy kilka chwil z nimi. Wymieniliśmy wrażenia z oficerem, który mi towarzyszył. Co stanie
się w momencie, gdy rozlegnie się komenda „ognia”, z tą majestatyczną stalową wieżą o ciężarze
setek ton, z jej windą, kablami, kamerami telewizyjnymi i bombą? Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie
z przewidywaniami - nie zostanie nic: ani wieży, ani podwójnego ogrodzenia w odległości stu metrów,
ani dodatkowych urządzeo zbudowanych wewnątrz ogrodzenia. Wszystko to, w temperaturze setek
tysięcy lub milionów stopni, w zależności od miejsca, ulotni się i przekształci w chmurę gazową, która
skieruje się na wschód, omijając - teraz jest to niemal pewne - przedmiot mej obsesji - Akabli.

Wyruszyliśmy w drogę powrotną, gdyż na godzinę „G” - 35, czyli na 5.29, była przewidziana odprawa
na wysuniętym stanowisku dowodzenia. Na odprawie tej prognozę meteorologiczną otrzymaliśmy
z głównego stanowiska dowodzenia, skąd telefonował generał Thiry. Sytuacja atmosferyczna nie była
doskonała, ale uległa poprawie. Dobrze więc uczyniliśmy, utrzymując termin eksplozji.

Na SD wrzało teraz jak w ulu. Zewsząd napływały ostatnie meldunki o pogotowiu. O godzinie 6.19
dowódca bazy Hamoudia zameldował, że wszyscy powrócili z poligonu.

Stopniowo na tablicy sytuacyjnej wszystkie sygnały czerwone - zabraniające, przekształciły się


w zielone - zezwalające na eksplozję.

O godzinie 6.10, czyli „G” - 0.54, nowa odprawa. Sytuacja meteorologiczna poprawiła się jeszcze
bardziej. Tylko leciutki, słaby wiatr w warstwie przyziemnej wiał w kierunku Hamoudia, ale nie
wydawał się w praktyce niebezpieczny.

Podjąłem decyzję dokonania eksplozji i o, godzinie 6.29, czyli „G” - 0.35, włączono program.

W tym momencie przybyli goście. Można sobie wyobrazid, jak bardzo byli zadowoleni i podnieceni
spodziewanym widowiskiem.

O 6.37 uruchomiono kamery telewizyjne na wieży. Odpalenie naszego pierwszego ładunku


doświadczalnego miało odbyd się na zasadzie zdalnego kierowania. Podobnie były włączane
przyrządy pomiarowe otaczające ładunek. Telewizja umożliwiała nam uczestniczenie przy tych
operacjach z odległości 14 kilometrów tak, jakbyśmy znajdowali się w kabinie obok bomby.

Wszystkie osobistości przebywały na moim stanowisku dowodzenia i przypatrywały się niezwykłym


widokom.

O 6.56 montaż automatyczny bomby został zakooczony pomyślnie i poprosiłem widzów oraz
wszystkich członków sztabu, aby wyszli z baraku. W razie bowiem, gdyby siła eksplozji znacznie
przewyższała oczekiwania, fala podmuchu lub burza, która powinna jej towarzyszyd, wywołałaby
uszkodzenia w barakach Hamoudia. Zdecydowano więc, że cały personel, z wyjątkiem osób
absolutnie niezbędnych, opuści zabudowania. Na stanowisku dowodzenia mieli zastad przy
telefonach i przy kluczu, który niemal do ostatniej sekundy mógł wstrzymad eksplozję, tylko Cellerier,
naczelny inżynier Robert i ja.
Cały personel Hamoudia zebrał się na placu przed budynkiem dowództwa; po jego południowej
stronie nie było żadnego budynku, co zabezpieczało to miejsce nawet w wypadku, gdyby
towarzysząca fali podmuchu burza przyniosła niebezpieczne odłamki.

Obserwowad bezpośrednio eksplozję mieli prawo tylko eksperymentatorzy i osobistości, którym


wręczano specjalne czarne okulary. Wszyscy inni powinni byli przed wybuchem odwrócid się ku
północy, zasłonid oczy ramionami i tak trwad kilka chwil, do odwołania przez głośnik.

Pozostałem sam z Cellerierem i Robertem koło klucza, umożliwiającego niedopuszczenie do wybuchu


aż do dziesięciu sekund przed godziną „G”. Odszedłem z tego stanowiska, które stało się nieaktualne,
gdyż nie było już żadnych przeszkód, i nakładając okulary stanąłem obok szczeliny w drzwiach,
patrząc w kierunku punktu zerowego.

Eksplozja

Głośnik zaczął odliczad czas wstecz w absolutnym milczeniu, w którym słychad było tylko szmer
elektrowni. Nikt nic nie mówił. Odgadywało się w ciemności masę ludzi i czuło się jej napięcie do
ostateczności. Za kilka sekund będzie widad na niebie, czy cztery lata wysiłków - a dla mnie znacznie
więcej - przydały się na coś.

Punktualnie o godzinie 7.04, w chwili gdy głośnik oznajmił „zero”, niezwykły blask, widoczny nawet
przez okulary, pozwalające zaledwie dostrzec słooce w dzieo, ukazał się tam, gdzie był szczyt wieży.
Natychmiast potem powstała wielka kula ognista, która istniała dwie lub trzy sekundy, unosząc się
z ogromną szybkością w przestrzeo. Wtedy zaczęła formowad się chmura, widoczna już na niebie na
tle świtu, podczas gdy ziemia pogrążona była jeszcze w ciemności.

Ciszę wśród tłumu widzów przerwał nagle koncert głosów, mówiących jednocześnie. Wszystkich
obecnych, ważne osobistości, eksperymentatorów, inżynierów, cywilów i wojskowych, podoficerów
i techników ogarnęła radośd ze wspólnego sukcesu i uczucie satysfakcji z powodu uczestnictwa
w tych historycznych sekundach.

Był to jeden z tych rzadkich i krótkich momentów, gdy wszyscy uczestnicy tego samego
przedsięwzięcia są jednomyślni mimo różnicy stanowisk, stopni, wykształcenia, poziomu
intelektualnego i poglądów. W gwarze rozmów krzyżowały się wykrzykniki i zawołania; wszyscy
w euforii tej niezwykłej chwili zapomnieli o tym, co miało się zdarzyd zaraz potem, tzn. o nadejściu fali
podmuchu, która rozchodząc się z prędkością około 300 metrów na sekundę, powinna była dotrzed
do Hamoudia po czterdziestu sekundach.

Cellerier i ja nie zapomnieliśmy o tym i zajęliśmy z powrotem miejsca przy telefonach. W tym
momencie fala nadeszła. Usłyszeliśmy huk jak bardzo mocne i krótkie uderzenie pioruna, podobny
akustycznie do wybuchu pocisku 155 mm rozrywającego się w odległości około dziesięciu metrów od
baraku. Barak zadrżał i przez chwilę sprawiał wrażenie, że się kołysze, ale nie doznał żadnych
wyraźnych uszkodzeo. Powstało jednak bardzo dziwne zjawisko - powietrze w pokoju stało się nagle
całkowicie nieprzejrzyste; miało się wrażenie, że została w nim zawieszona gęsta chmura pyłu, przez
którą można było zaledwie dostrzec światło żarówki.
Osłupiali, zrozumieliśmy jednak od razu, co się stało. Chociaż pokój był od czasu do czasu zamiatany,
aby usunąd piasek wciskający się nawet przy drzwiach zamkniętych, wielka ilośd drobin pyłu
pozostała w szparach drewnianej podłogi. Te właśnie cząstki zostały uniesione w powietrze przez
potężny wstrząs spowodowany falą podmuchu, która rozprzestrzeniła się po ziemi.

Po przejściu lali podmuchu eksplozja zakooczyła się. Mieliśmy wiele rzeczy do zrobienia, ale nie zaraz.
Wyszedłem więc z baraku, aby wymienid wrażenia z ministrem, szefem Sztabu Generalnego oraz
z innymi osobistościami i z kolegami. Większośd widzów została całkowicie zaskoczona przez falę
podmuchu do tego stopnia, że niektórzy upadli na plecy, nie czyniąc sobie na szczęście żadnej
krzywdy.

Gdy wyszedłem z budynku dowództwa, powrócił spokój w atmosferze, ale umysły wciąż były
podniecone; entuzjazm osiągnął szczyt. Zaledwie zrobiłem kilka kroków, gdy dostrzegł innie minister
Guillaumat. Jest to człowiek bardzo sympatyczny, ale przy całej swej uprzejmości nie miał zwyczaju
manifestowania swych uczud. Teraz stał się ogromnie wylewny, podbiegł do mnie i uścisnął mnie
porywczo. W jego ślady poszedł generał Lavaud.

Ale entuzjazm nie przeszkadzał gościom pamiętad, że im szybciej wrócą do Paryża, tym dla nich lepiej.
Pożegnali się więc czym prędzej, składając gratulacje autorom sukcesu i, wsiadłszy do samochodów,
popędzili na pełnym gazie na lotnisko, a stamtąd transportowym SO-30 do Paryża.

Po eksplozji

My pozostaliśmy, aby załatwid dalszy ciąg operacji, gdyż dla nas doświadczenie trwało nadal.

Pierwsze informacje napływające z posterunków obserwacyjnych i z samolotów w powietrzu


wskazywały, że chmura przesunęła się w przewidzianym kierunku, nie przechodząc nad sławetną
Akabli. Jeśli o to chodzi byliśmy spokojni.

Moc ładunku, zmierzona środkami szybkiego pomiaru, wyniosła prawdopodobnie 50-80 kiloton.
Wszystko więc zdawało się iśd bardzo dobrze.

Zdarzył się wprawdzie incydent, spowodowany przez człowieka niepoważnego - gdzież ich nie ma -
który, stosując własny system pomiaru, przyszedł kilka minut po eksplozji, aby oświadczyd, że jej moc
wynosiła 15-18 kiloton. Oczywiście nie znalazł posłuchu u nikogo i musiał przyznad się, że z pośpiechu
powiedział głupstwo.

Wszystko przebiegało sprawnie - samoloty vautour pobrały w sposób właściwy próbki w chmurze;
drużyny dezaktywacji z 620 grupy rozpoznania broni specjalnych wyruszyły, aby wyznaczyd zarys
strefy skażonej wokół punktu zerowego i na wschód od niego.

Wsiadłem do śmigłowca, aby obejrzed teren z góry. Licznik Geigera zainstalowany na pokładzie
wskazywał przy zbliżeniu natężenie wielu milirentgenów na godzinę, już w dużej odległości od punktu
zerowego. Nie było więc jeszcze wskazane przelatywad nad samym punktem. Ale z okolicy, do której
mogliśmy się zbliżyd, widad było doskonale miejsce, gdzie przedtem wznosiła się wieża. Nic z niej nie
pozostało. W szerokim kręgu wokół jej podstawy widoczna była rozległa czarna plama, jak gdyby
piasek uległ zeszkleniu. W tym miejscu kula ognista dotknęła ziemi. Chmura piasku zawieszonego
w powietrzu otaczała wciąż miejsce eksplozji.

Wśród sprzętu wystawionego na skutki działania wybuchu wiele przedmiotów było wywróconych lub
zmiażdżonych. Jeden z samochodów palił się wielkim płomieniem. Inne, już spalone, dymiły.

Widziałem dośd i poleciłem zawrócid śmigłowiec do bazy.

Wyprawa pancernych wozów terenowych AMX, które miały udad się do bloku „alfa”, aby zabrad
różne przyrządy pomiarowe, przebiegła pomyślnie. Wszystko więc odbyłoby się w najlepszym
porządku, gdyby nie ogłoszono w Hamoudia alarmu o zwiększonej promieniotwórczości.

Chodzi o to, że lekki wiatr południowy, wiejący tuż przy ziemi, przyniósł pył promieniotwórczy
wywołany przez wybuch. Podjęto wszystkie środki ostrożności. Personel z maskami przeciwgazowymi
w pogotowiu zamknął się w barakach i przygotowywał się do ewakuacji, wykonując nadal swoją
pracę. Rzeczywiście, liczniki wykazały kilka milirentgenów na godzinę. Intensywnośd promieniowania
rosła powoli i stopniowo w ciągu dziesięciu minut, potem malała. Niewielka chmura przeszła
i wkrótce promieniowanie spadło do zera. Alarm nie trwał długo.

Około godziny 11.00 wielka chmura z dala ominęła Akabli, nie zbliżając się na odległośd, w której
opad promieniotwórczy mógłby byd niebezpieczny. Meldunki telefoniczne z Aoulef, In-Salah i
Tamanrasset powiadomiły, że promieniowanie wynosi tam zero.

Drużyny rozpoznawcze z 620 grupy broni specjalnych, przybywając z północy i z południa, wyznaczyły
już granicę strefy radioaktywnej. Krzywa natężenia 0,1 rentgena na godzinę przebiegała zgodnie
z przewidywaniem. Jej wielka oś miała kierunek zachód-wschód. Sama krzywa rozciągała się około 50
kilometrów poza drogę nr 1, przecinając ją na przestrzeni około 20 kilometrów. Zaszła więc, jak
przypuszczaliśmy, potrzeba wstrzymania na jakiś czas ruchu na tej ważnej drodze biegnącej przez
pustynię. Obliczyliśmy jednak, że po kilku dniach, uwzględniając naturalny spadek
promieniotwórczości, jej natężenie w tej okolicy będzie niższe od normy bezpieczeostwa i szosę
będzie można otworzyd dla ruchu. Tak się też stało.

Skądinąd zostało potwierdzone, że moc ładunku wynosiła od 60 do 70 kiloton.

Operacja powiodła się więc; nie było kompromitacji. Dla nas operacja pod kryptonimem „Błękitny
Skoczek” została w praktyce zakooczona. Mogłem wsiąśd do jeepa i powrócid do Reggane na
śniadanie.

Gdy przybyłem na stanowisko dowodzenia, wręczono mi liczne telegramy gratulacyjne, które


napłynęły w czasie, gdy znajdowałem się w drodze. Jeszcze tego ranka, gdy Pierre Guillaumat był
z nami, otrzymał następujący telegram od prezydenta republiki:

„Hurra na cześd Francji! Od tego ranka jest ona silniejsza i ma powód do dumy. Z głębi serca dziękuję
panu i wszystkim, którzy przyczynili się do tego wspaniałego sukcesu. De Gaulle.”

Obecnie otrzymałem dwie depesze; jedna od premiera:

„Do generała Aillereta, Reggane. W imieniu rządu składam panu i współpracownikom gratulacje
z powodu pomyślnego wyniku operacji »Błękitny Skoczek«. Debré.”
Druga była od generała Lavaud; przekazywała nam powinszowania od generała de Gaulle'a.

Mogliśmy iśd na śniadanie spokojnie, bez potrzeby zaglądania do biura prognoz, opracowującego
przewidywaną pogodę na jutro.

Nieudany wyjazd z Reggane

Operacja „Błękitny Skoczek” zakooczyła się, ale trzeba było jeszcze ją „zdemontowad” i ściągnąd
oddalone posterunki, wysład do Francji personel, który na miejscu nie miał nic więcej do roboty,
odesład częśd sprzętu, przeprowadzid odkażanie.

Postanowiłem odesład nazajutrz do Paryża większośd sztabu i trzy lub cztery dni popracowad ze
zredukowaną grupą sztabową, po czym powrócid do stolicy. Sądziłem wówczas, że opuszczam
Reggane, aby tu nigdy więcej nie powrócid. Generał Dulac, dowódca 2 dywizji zmotoryzowanej
i strefy wschodniej Constantine, którego miałem zastąpid natychmiast po zakooczeniu „Błękitnego
Skoczka”, pytał mnie listownie, kiedy przybędę, gdyż przebywając szereg lat w Algierii, pragnął jak
najszybciej przekazad mi funkcje.

Miałem więc zamiar natychmiast po powrocie do Paryża przekazad Dowództwo Broni Specjalnych
generałowi Thiry, który został wyznaczony na moje miejsce i po wykorzystaniu kilku dni urlopu
pojechad do Bône. Nie miało to jednak nastąpid tak prędko.
Rozdział XX
Niespodziewana operacja „Biały Skoczek”

Przewiduje się nową eksplozję jądrową

Cztery dni później wróciłem do Paryża. Złożyłem wizytą panu Messmerowi, naszemu nowemu
ministrowi obrony i zameldowałem mu, że jestem gotów objąd 2 dywizję zmotoryzowaną, jeżeli
zechce zatwierdzid mój przydział, tak jak to było przewidziane.

Minister odpowiedział, że o tym na razie nie ma mowy. Wkrótce ma się odbyd w Paryżu konferencja
„Wielkiej Czwórki” i może powziąd uchwałę o zaprzestaniu doświadczalnych eksplozji jądrowych. W
związku z tym rząd, na propozycję Komisariatu Energii Atomowej, przewiduje dokonanie przed tą
konferencją nowej eksplozji, tym razem małej mocy, zaledwie kilku kiloton. Dyrekcja Zastosowao
Wojskowych uznała, że ta druga eksplozja jest potrzebna, aby uzyskad dodatkowe elementy
niezbędne dla przygotowania bojowych ładunków jądrowych.

Ponieważ druga eksplozja miała odbyd się wkrótce, minister uznał, iż powinienem znów objąd
dowództwo nad grupą operacyjną prób jądrowych, ze względu na to, że - jak powiedział - powiodła
mi się doskonale poprzednia operacja.

Zwróciłem uwagę, że generał Thiry, który pracował ze mną od dwóch lat i był w pełni wprowadzany,
mógł teraz kierowad tą grupą równie dobrze jak ja; minister Messmer jednak pozostał przy swoim
punkcie widzenia. Obiecał, że zachowa dla mnie dowództwo 2 dywizji zmotoryzowanej aż do czasu,
gdy będę wolny od nowych obowiązków, ale prosił mnie, abym zaczął niezwłocznie przygotowywad
nową operację, której nadałem od razu kryptonim „Biały Skoczek”.

Skontaktowałem się natychmiast z Dyrekcją Zastosowao Wojskowych Komisariatu. Organizacja tej


eksplozji nie zdawała się stwarzad poważniejszych trudności. Miała ona, jak powiedział minister, nie
przekraczad kilku kiloton i przedsięwzięcie to nie wymagało wznoszenia wieży - wybuch nastąpi na
powierzchni ziemi, a ładunek zostanie umieszczony na postumencie z betonu, w niewielkim domku
prefabrykowanym dla ochrony przed piaskiem. Przy tego rodzaju doświadczeniu należało oczekiwad
utworzenia dośd dużego krateru oraz bardzo silnego skażenia okolic tego krateru i przestrzeni
zawietrznej o średnicy około dwudziestu kilometrów przez opad cząstek ciężkich. Natomiast nie
trzeba się było obawiad - jak przy „Błękitnym Skoczku” - powstania chmury lekkich pyłów, która
przesuwana wiatrem mogłaby spowodowad skażenie dużego obszaru w wielkiej odległości od miejsca
eksplozji.

Wystarczyło przesunąd się na południe w głąb pustyni na odległośd piętnastu kilometrów, aby
uniknąd ryzyka skażenia promieniotwórczego innych punktów zerowych, przewidzianych dla
następnych prób na wieży w okolicy eksperymentu przeprowadzonego 13 lutego, i dokonad eksplozji
wówczas, gdy wiatr w dolnej i średniej warstwie atmosfery utworzy strefę opadu kierującą się na
wschód, na południe lub na zachód - aby zapewnid całkowite bezpieczeostwo.

Rozpoczęliśmy takie przygotowania. Wróciłem do Reggane, by uczestniczyd w ostatecznym wyborze


punktu zerowego i ruchomego stanowiska dowodzenia, które będzie jednocześnie pod namiotem
i na samochodach ciężarowych. Po dokonaniu tego wyboru w porozumieniu z Komisariatem
poleciałem do Paryża, podczas gdy na miejscu trwały różnorodne prace wstępne, ułatwione nabytym
doświadczeniem w czasie poprzedniej operacji.

Odznaczenia „za Reggane”

20 lutego, udając się do biura, kupiłem gazetę w kiosku na bulwarze Delesisert. Otwierając,
zauważyłem tytuł: Legia Honorowa.

Promocja Reggane, a następnie przeczytałem, że na mocy dekretu rządowego przyznano szereg


orderów Legii Honorowej jako nagrody dla personelu cywilnego i wojskowego, który przyczynił się
w sposób istotny do zbudowania pierwszej francuskiej bomby atomowej.

Generał Lavaud i ja otrzymaliśmy Order Legii Honorowej II stopnia; zważywszy, że komandorię


otrzymałem w roku 1956, było to nie tylko bardzo wysokie, ale i bardzo szybko przyznane
odznaczenie.

Byłem tym bardziej szczęśliwy, że nie zostali pominięci moi najbliżsi współpracownicy. Guernon,
dowódca Ośrodka Reggane i Durcos, szef inżynieryjnych prac specjalnych, zostali komandorami
orderu, Cellerier, szef mego sztabu, Barbier, szef Oddziału IV, i Dupont, szef Oddziału Technicznego,
otrzymali krzyże oficera Legii Honorowej.

10 marca, podczas uroczystego apelu na dziedziocu Pałacu Inwalidów, generał, de Gaulle wręczył
odznaczenia „za Reggane”. Otrzymałem mój Order z rąk prezydenta republiki zaraz po generale
Lavaud. Później, w czasie gdy gen. de Gaulle wręczał nadal wstęgi, my z generałem Lavaud podjęliśmy
się wręczenia rozetek i krzyży. Jedyny raz w ciągu mej długiej służby miałem podwójną satysfakcję -
sam otrzymałem odznaczenie i dekorowałem współtowarzyszy i przyjaciół, z którymi pracowaliśmy
z jednakowym poświęceniem dla powodzenia tej samej operacji.

Nazajutrz 11 marca wsiedliśmy do transportowca bréguet i odlecieliśmy do Reggane, aby


przygotowad nowego „Skoczka”. Rozpoczęliśmy podobną działalnośd jak w styczniu, ale w znacznie
mniejszym napięciu, gdyż urządzenia zasadnicze były już ukooczone, a cały problem przedstawiał się
o wiele prościej.

Dziennikarze w Reggane

Zaledwie zdążyłem tam powrócid, gdy telegram z Paryża powiadomił o rychłym starcie samolotu
wiozącego około sześddziesięciu dziennikarzy wojskowych i cywilnych; miałem im pokazad Reggane.

Przylot powinien był nastąpid pewnego dnia po południu; następny dzieo przeznaczony był na
zwiedzanie, a trzeciego dnia rano - powrót. Zorganizowaliśmy wizytę w taki sposób, aby pokazad im
wszystko na temat „Błękitnego Skoczka” i nic z „Białego”, który stanowił jeszcze tajemnicę.

Od razu na wstępie postanowiłem wygłosid dla nich wykład, aby wyjaśnid im, na czym polegała
operacja dokonania pierwszej eksplozji, czym było Reggane oraz jak je zbudowano i dlaczego w taki
właśnie sposób. Uważałem, że tego rodzaju wprowadzenie pozwoli im lepiej zrozumied to, co zobaczą
w terenie. Nazajutrz pod kierownictwem oficerów-specjalistów miało byd zwiedzanie poligonu, po
czym około szóstej po południu zaplanowano konferencję prasową, na której wraz z głównymi
współpracownikami i władzami Komisariatu Energii Atomowej mieliśmy odpowiadad na pytania.

W trakcie wykładu podałem wszystkie dane nie stanowiące tajemnicy i zapowiedziałem, że na


następnym spotkaniu chętnie odpowiem na pytania. - Ale - dodałem - bardzo proszę wstrzymad się
od zadawania pytao, o których z góry wiadomo, że nie mogę na nie odpowiedzied, na przykład:

- Kiedy odbędzie się następna eksplozja?

- Czy jesteście w trakcie przygotowywania nowej eksplozji?

- Jak była skonstruowana bomba „Błękitny Skoczek”?

Mam nadzieję, że nie chcecie mnie zmuszad do nieudzielania odpowiedzi na pytania niedyskretne;
dodam, że będę bardzo szczęśliwy, jeżeli jutro wieczorem weźmiecie wraz z nami udział w spotkaniu,
które odbędzie się na dziedziocu biura Spraw Saharyjskich.

Otóż nazajutrz wieczorem, gdy po szczegółowym zwiedzeniu, które, zdaniem towarzyszących


oficerów, bardzo zainteresowało dziennikarzy, i w czasie którego odpowiedziano na ich pytania,
zaczęliśmy konferencję, pewien dziennikarz wstał i zapytał mnie zupełnie serio:

- Chciałbym wiedzied, co pan tutaj robi i czy nie przygotowuje pan następnej eksplozji? Jeżeli tak, to
kiedy się odbędzie?

Miał wygląd bardzo zdziwiony, gdy mu odpowiedziałem, że został uprzedzony wczoraj, iż nie będę
zaspokajał ciekawości odpowiedziami na tak niedyskretne pytania.

„Mechoui” przebiegło bardzo przyjemnie. Upał i pragnienie sprawiły, że niektórzy goście byli bardzo
rozweseleni pod koniec przyjęcia. Trzeba zaznaczyd, że zrywając z tradycjami Maghrebu, zastąpiliśmy
miętową herbatę winem beaujolais.

Wreszcie dziennikarze wyjechali, a ja miałem obowiązek przeczytad większośd artykułów, które


później napisali. Muszę powiedzied, że nie byłem olśniony. Tylko dwa wydały mi się wartościowe,
odpowiadające wadze problemu, jaki stanowiła nasza pierwsza eksplozja. Najlepszy był artykuł
zamieszczony w dzienniku „Tin-tin” - króciutki, ale rzeczowy - pod którym mógłbym sam się podpisad.
Bardzo dobry był również artykuł w „La Voix du Nord”.

Operacja „Biały Skoczek”

Po wyjeździe dziennikarzy prowadziliśmy dalej przygotowania do nowej eksplozji. Podobnie jednak


jak przy „Błękitnym Skoczku” mieliśmy również opóźnienie, spowodowane tym razem Ramadanem.
Znajdowaliśmy się w ostatnich dniach tego okresu, a umysły były, zdaje się, bardzo rozgrzane w całej
Afryce muzułmaoskiej, zwłaszcza w Maroku. Z tego powodu otrzymałem z Paryża rozkaz przesunięcia
eksplozji na koniec marca. Tak więc odbyła się ona 1 kwietnia 1960 roku o godzinie 6.16 czasu
lokalnego.
Poprzedniego dnia prognoza pogody o 13.15 była pomyślna. Nazajutrz przewidywano wiatr północny
- tego właśnie należało sobie życzyd najbardziej. Zdecydowałem więc dokonad wybuchu następnego
dnia rano, a ostrzeżenie dla nawigatorów powietrznych wydano o 13.30.

O godzinie 17.00 rozpoczęła się bez incydentów ewakuacja poligonu. Następne prognozy o 21.15 i
23.45 potwierdziły dobry rozkład wiatrów. O 24.00 technicy z Dyrekcji Zastosowao Wojskowych mogli
rozpocząd instalowanie ładunku plutonowego bomby.

Przespawszy się dwie i pół godziny, o 3.02 wysłuchałem nowej prognozy na stanowisku dowodzenia
na płaskowyżu. Wszystkie dane były wciąż korzystne. Wyjechałem więc z moim sztabem, bardzo
ograniczonym tym razem, na wysunięte stanowisko dowodzenia, które znajdowało się pod namiotem
około dziesięciu kilometrów na północ od punktu zerowego. Jego wyposażenie ograniczało się do
kilku aparatów telefonicznych i tablicy, na której wpisywano, w miarę nadchodzenia informacji,
gotowośd służb do odpalenia ładunku.

Posterunki wokół poligonu były rozrzedzone, gdyż na wschód od drogi nr 1 nie należało spodziewad
się żadnej niebezpiecznej radioaktywności. Ruch na tej ważnej drodze został wstrzymany tylko dla
spokoju sumienia; natomiast szlaki karawanowe przebiegające bardziej na wschód nie były tym
razem zamknięte i kontrolowane. Znacznie mniej niż 13 lutego było też do sprawdzenia elementów
warunkujących eksplozję.

I tym razem nie przeszkodziła nam, przyjemna wprawdzie, ale kłopotliwa masa gości.

O godzinie 5.32 i 6.07 opracowano ostatnie prognozy. Powiadomiono mnie telefonicznie, że


przewidywane warunki meteorologiczne są wciąż doskonałe. Toteż o 6.15 dałem rozkaz odpalenia.
Tym razem, ze względu na prostotę doświadczenia, program automatyczny był znacznie krótszy, niż
przy „Błękitnym Skoczku”. O 6.17 - godzinie „G” - oślepiająca jasnośd po raz drugi przebiła ciemności
pustyni.

Po eksplozji pozostałem jeszcze trzy godziny na moim wysuniętym stanowisku dowodzenia. W tej
bazie pierwszego rzutu cały personel nosił kombinezony zabezpieczające przed promieniowaniem
wraz z maską przeciwgazową, było to jednak całkiem zbyteczne, z wyjątkiem tych osób, które miały
zbliżyd się do punktu zerowego po wybuchu. Około godziny dziewiątej rozpoznanie ustaliło, że opad
promieniotwórczy był dokładnie taki, jaki przewidziano wokół rozległego krateru wydrążonego przez
eksplozję w pustynnej dolinie i na południe od niego.

Mogliśmy obecnie wracad do Reggane, aby zameldowad władzom w Paryżu, iż operacja przebiegła
bez wypadku.

Dwa dni później odjeżdżałem do Paryża. O siódmej rano udałem się na lotnisko po raz ostatni jako
dowódca broni specjalnych sił zbrojnych. Bateria z 621 grupy z orkiestrą oddała honory wojskowe.
Byli tu obecni ustawieni w dwuszeregu wszyscy oficerowie Ośrodka i wojsk inżynieryjnych oraz wielka
liczba pracowników odpowiedzialnych i inżynierów Komisariatu Energii Atomowej.

Skłoniłem się przed sztandarem, przeszedłem przed frontem baterii prezentującej broo, a następnie
uścisnąłem dłonie wszystkich obecnych współpracowników, którzy z takim oddaniem, talentem
i inicjatywą w ciągu trzech lat pracowali na pustyni, tak przerażającej w swej naturalnej postaci,
a która stała się wygodnym miejscem bytowania w warunkach stworzonych ręką i umysłem
człowieka.

Później wsiadłem do brégueta, w którym znajdowali się już wszyscy pasażerowie, i wkrótce po raz
ostatni wystartowałem do Algieru i Paryża.

Ze ściśniętym sercem patrzyłem przez iluminator na znikającą rozległą przestrzeo piasku i kamieni;
ponosiłem tu historyczną odpowiedzialnośd za dokonanie dwóch eksplozji naszych pierwszych
ładunków jądrowych. Była to dla mnie wspaniała rekompensata za pracę w Dowództwie Broni
Specjalnych.

Otrzymałem zadośduczynienie za wszystkie kiepskie żarty i dowcipy, a niekiedy zniewagi, jakie


musiałem znosid wraz z mymi pierwszymi współpracownikami, gdy prowadziliśmy kampanię
o francuską broo jądrową, a także za protekcjonalne i powątpiewające uśmieszki naszych
amerykaoskich i angielskich sojuszników.

Byłem przekonany, że zespół doskonale wykwalifikowanych pracowników, jaki pozostawiłem, będzie


nadal prowadził podjęte dzieło i wywiąże się z niego równie dobrze beze mnie, tym bardziej że na
szczeblu rządowym będzie nim kierował i pomagał mu generał de Gaulle.
Rozdział XXI
Refleksje odchodzącego

Czy mogłem uważać się za „zadowolonego”?

7 kwietnia 1960 roku pożegnałem Dowództwo Broni Specjalnych, instytucję, w której pracowałem
ponad osiem lat i przeżyłem wszystkie fazy tworzenia i narodzin francuskiej broni jądrowej.

Eksplodowały dwa doświadczalne ładunki atomowe i było teraz pewne, że inżynierowie z ekipy
Komisariatu będą wkrótce w stanie produkowad z plutonu wytwarzanego w Marcoule bojowe
ładunki jądrowe. Skądinąd wiadomo było, że rząd postanowił rozpocząd studia, a następnie
przystąpid do produkcji seryjnej samolotu mirage-IV, nowoczesnego bombowca naddźwiękowego
o dalekim zasięgu, zdolnego do przenoszenia broni jądrowej. Można więc oficjalnie uznad, że był to
akt narodzin francuskiej siły jądrowej. Jeśli jednak siła ta stanie się szybko rzeczywistością, jaka będzie
ocena naszych wysiłków? Czy można byd zadowolonym z tego, czego Francja dokonała? Czy można
było zrobid to szybciej, lepiej lub taniej? Czy na podstawie tego, co zdziałaliśmy w przeszłości, można
przewidzied, że w przyszłości nastąpi szybki rozwój broni jądrowej, potem termojądrowej? Czy
pozwoli na to nasz potencjał naukowy, techniczny i przemysłowy?

Takie pytania stawiałem sobie teraz, gdy zdjęto ze mnie wszelką odpowiedzialnośd w tej dziedzinie.

Patrząc na sprawy obiektywnie wydaje mi się, iż można byd w pełni zadowolonym z tego, czego
dokonali członkowie ekipy Dyrekcji Zastosowao Wojskowych Energii Atomowej. Natomiast
osiągnięcie to nabiera dopiero właściwej wagi, jeżeli rozpatrywad je oddzielnie na płaszczyźnie
politycznej i naukowej.

Francuski handicap polityczny

Jeśli chodzi o znaczenie polityczne, trzeba wyraźnie stwierdzid, że kwestia produkcji bomb
nuklearnych we Francji, jej rytmu i skali, była sprawą przede wszystkim polityczną, i to najwyższego
rzędu. Niestety, o ile ludzie IV Republiki posiadali - jak widzieliśmy - w pewnych chwilach zdolnośd
myślenia politycznego, zachowywali się też często jak politykierzy, kierując się nie tyle interesem
Francji, co chęcią pozyskania wyborców i względami partyjnymi.

Fakt ten dowodzi chwiejności stanowiska niektórych ludzi z tego okresu. Jednego z nich widziałem w
1953 lub 1954 roku, tzn. w czasie gdy prowadziliśmy walkę o wojskowy program atomowy i zostałem
mu - jako ministrowi - przedstawiony przez jednego z moich byłych zastępców w Ruchu Oporu, który
- podobnie jak ja - zakooczył wojnę w Buchenwaldzie, a wówczas pracował w jego gabinecie. Po
wysłuchaniu moich argumentów odpowiedział, że długo zastanawiał się nad tym problemem i uważa,
iż byłoby absurdem tworzenie francuskiej broni atomowej, gdyż przedsięwzięcie to przekracza nasze
możliwości, i że przystąpienie do realizacji planu budowy reaktorów w Marcoule nie oznacza
produkcji plutonu dla wojska, lecz dla zastosowao cywilnych. Po czym pozbył się mnie, uprzejmie, ale
stanowczo.
Cztery lub pięd lat później człowiek ten znalazł” się w grupie rządowej IV Republiki, która zasłużyła się
podjęciem decyzji o produkcji doświadczalnych ładunków atomowych. Można więc przypuszczad, że
w międzyczasie zmienił poglądy, zrozumiał, jaka korzyśd dla naszego kraju i jego niepodległości
wynika z posiadania własnej siły jądrowej oraz przekonał się, że istnieje możliwośd wykonania takiego
programu.

Dlaczego zatem w kilka lat później odnajdujemy go wśród zdecydowanych przeciwników francuskiej
force de frappe, której nie tak dawno był współtwórcą? Czy znów zmienił zdanie i dla jakich
powodów? A może po prostu stało się tak dlatego, że uzbrojenie jądrowe stanowi jeden z elementów
polityki rządu V Republiki, a on sam jest w opozycji, więc uważał za swój obowiązek zwalczad
systematycznie w ramach wspólnego programu partii wszystko to, co czyni ów rząd, nawet jeśli
w głębi ducha żywił przekonanie, że pewne elementy polityki rządowej były całkowicie
usprawiedliwione.

Jeśli zaś sprzeciwiał się produkcji broni jądrowej w 1953 lub 1954 roku, to czy nie dlatego, że opinia
wyborców była przeciwna? A ewolucja, jaką przeszedł w 1958 roku, czyż nie wynikała z faktu, że
opinia ta - jak wykazaliśmy w tych wspomnieniach - zaczęła byd przychylna tej broni?

I nie był to wypadek odosobniony. Mógłbym przytoczyd liczne nazwiska członków parlamentu
i byłych ministrów, którzy pomagali nam z przekonaniem i skutecznie za czasów IV Republiki,
natomiast stanowczo przeciwstawili się broni jądrowej w dniu, w którym przeszli do opozycji wobec
generała de Gaulle'a i tylko z tego powodu, że on był jej zwolennikiem.

A jako dowód przeciwny mógłbym z kolei zacytowad nazwiska tych, którzy odnosili się kiedyś
obojętnie lub byli nastawieni wręcz nieprzychylnie do francuskiej broni jądrowej i nagle stali się
żarliwymi zwolennikami „siły uderzeniowej”, gdy jako gaulliści opowiedzieli się za rządem, który tę
siłę uderzeniową uczynił najważniejszym składnikiem obronności Francji.

Odnoszę wrażenie, że nasi działacze z czasów IV Republiki, będąc politykami poważnymi


i przewidującymi, jednocześnie chwiali się jak chorągiewki na wietrze, wśród wzajemnie
przeciwstawnych opinii wyborców. W tej sytuacji jest prawdopodobne, że decyzje ostateczne -
mówiliśmy o podejmowanych przez Mendès-France'a w grudniu 1954 roku - mogły byd powzięte
wcześniej. Zapewne nie oznaczałoby to, że nasza pierwsza bomba eksplodowałaby na długo przed
dniem 13 lutego 1960 roku, gdyż i tak trzeba było czekad, aż Marcoule wyprodukuje dostateczną ilośd
plutonu, ale wówczas z większą swobodą można by rozpocząd prace organizacyjne i wstępne,
a personel odpowiedzialny podjąłby zadania w atmosferze zdecydowania, zamiast braku decyzji
i wątpliwości. Mogłoby to znacznie przyspieszyd realizację następnego programu po pierwszych
eksplozjach.

Myślę, że był to w tej dziedzinie bardzo wyraźny handicap w stosunku do Stanów Zjednoczonych,
gdzie decyzja Roosevelta o przystąpieniu do prób z bronią jądrową była szybka i wyraźna, a także w
(stosunku do Wielkiej Brytanii, gdzie rząd labourzystowski, widząc, że nie może liczyd na pomoc
amerykaoską, zdecydował, aby zrealizowad program jądrowy w stu procentach własnymi środkami,
wreszcie również w stosunku do ZSRR i Chin.
Francuski handicap naukowy

Drugi powód, by sądzid, że nasz program nie rozwijał się w takim tempie, jak to było możliwe,
stanowił fakt, iż nauka francuska nie wzięła w tym przedsięwzięciu należytego udziału. Wyjaśniam to
poniżej.

Gdy Stany Zjednoczone przystąpiły do realizowania broni jądrowej, amerykaoscy naukowcy-atomiści


zaangażowali wszystkie swe siły, talent, a niektórzy - jak Einstein, Fermi, Teller, Oppenheimer i kilku
innych - również cały swój geniusz. Ludzie ci nie tylko uczestniczyli w tym wysiłku, ale interweniowali
u władz, informując je o teoretycznej możliwości wyprodukowania środka wybuchowego o mocy
jeszcze wówczas nie znanej, wynikającej z rozszczepienia jąder niektórych ciężkich atomów, którą to
możliwośd przewidział jako pierwszy uczony francuski Fryderyk Joliot - a także przekonali prezydenta
Roosevelta, aby zlecił przeprowadzenie odpowiednich badao.

Następnie, gdy pojawiła się sprawa wyprodukowania broni jeszcze potężniejszej i gdy niektórzy
naukowcy, jak Oppenheimer, zrezygnowali z pracy nad tą bronią ze względów ideologicznych,
większośd wielkich uczonych w dalszym ciągu udzielała pomocy instytucji zwanej Atomic Energy
Commission.

Podobnie było w Anglii. Atomiści brytyjscy uczestniczyli w dużym stopniu w badaniach wojskowych.

Wreszcie nie ulega żadnej wątpliwości, że w ZSRR, a potem w Chinach najwięksi fizycy uczestniczyli
w jądrowych badaniach wojskowych. Przypomnijmy tylko, że dwaj spośród największych uczonych
chioskich, którzy uczestniczyli w dokonaniu pierwszej eksplozji termojądrowej w Chinach: Czen Sang
Tiang i Wang Teh Thao, jakby przypadkiem znaleźli się przed wojną wraz z Kovarskim i
Goldschmidtem w ekipie Joliota w chwili, gdy rozwijał on teorię możliwości eksplozji jądrowych.

Należy jeszcze wziąd pod uwagę fakt, iż podczas gdy Czen Sang Tiang i Wang Teh Thao pracowali nad
wytworzeniem bomb chioskich, Fryderyk Joliot i p. Kovarsky byli zdecydowanymi przeciwnikami
francuskiego wysiłku wojskowego w dziedzinie atomowej. Na tym właśnie polegała ogromna różnica
między wysiłkiem Francji a innych krajów.

Wielkie nazwiska nauki francuskiej na ogół nie uczestniczyły w naszym działaniu. Trzeba jednak
zauważyd, że działanie takie w dziedzinie, która należy bezpośrednio zarówno do domeny
najnowszych odkryd naukowych, jak i do rozwoju nowoczesnej techniki, daje największy efekt
wówczas, gdy opiera się na ścisłej współpracy wielkich uczonych i wielkich inżynierów. Jeżeli program
powierza się tylko wybitnym inżynierom, mogą oni go oczywiście zrealizowad, ale nie tak szybko
i tanio jak wówczas, gdy wielcy naukowcy wnoszą wkład w postaci swej wiedzy, talentu i wyobraźni.

A właśnie nasz zespół z Komisariatu Energii Atomowej, który podjął wysiłek stworzenia własnej broni
jądrowej, był zespołem wielkich inżynierów - inżynierów uzbrojenia, oficerów-atomistów
odkomenderowanych z wojska, inżynierów cywilnych - a więc ekipą inżynierów, a nie naukowców we
właściwym tego słowa znaczeniu. Nie obejmowała ona wielkich nazwisk francuskiej fizyki jądrowej.
Niektórzy z nich znali problemy jądrowych ładunków wybuchowych i nawet byd może konsultowali
inżynierów - na przykład wysoki komisarz Francis Perrin i profesor Rocard - poświęcali jednak tym
sprawom tylko drobną częśd swej działalności, a stanowili oni przecież tylko nieznaczną mniejszośd.
Inni wielcy fizycy faktycznie nie uczestniczyli bezpośrednio w wojskowych zastosowaniach energii
jądrowej.

Jakie były powody tego stanu rzeczy, który miał tak ujemny wpływ na nasz postęp w tej dziedzinie?

Niektórzy uważali, że wielu naszych uczonych atomistów było zdecydowanymi pacyfistami,


niezależnie od ideologii, która skłaniała ich do nieuczestniczenia w tworzeniu narodowego uzbrojenia
jądrowego. Jedni byd może dlatego, że sprzeciwiali się samemu istnieniu tej broni, niezależnie od jej
dysponenta, lub też nie życzyli jej sobie we Francji nie wyrażając jednak sprzeciwu, aby posiadali ją
inni - Stany Zjednoczone lub Związek Radziecki - w zależności od wyznawanej ideologii.

Mówiono także, iż ci z naszych naukowców, którzy wydawali się nie przejawiad zastrzeżeo osobistych
co do uczestnictwa w tworzeniu uzbrojenia jądrowego, zachowywali się często tak, jakby mieli takie
obiekcje, gdyż żyjąc w środowisku pacyfistycznym nie chcieli, aby ich bliscy i krewni sądzili, że biorą
udział w przedsięwzięciu haniebnym.

Twierdzono również, że niektórzy, zwłaszcza spośród młodych, obawiali się - w połączeniu


z powodem poprzednim - że udział w pełnym wymiarze godzin w pracach nad bombą atomową
przeszkodzi im później włączyd się do wybitnych zespołów naukowych, w których byliby traktowani
jak parszywe owce.

O innych mówiło się, iż uważali, że praca nad sprawami tajnymi, o których nie można publikowad
rezultatów badao, zaszkodzi ich karierze naukowej, gdyż rozgłos uczonego mierzy się objętością
i poziomem prac naukowych wdrażanych przez Akademię Nauk.

Wyrażano też inny pogląd - mianowicie, że wśród naszych naukowców było wielu takich, którzy
bardzo chętnie pracowaliby nad koncepcją broni jądrowej i termojądrowej, ale nawet jeśli nie
wyeliminowałaby ich służba bezpieczeostwa, jako osób nie dających pełnej gwarancji dyskrecji, to
zespół z Komisariatu, zazdrosny o swój monopol, nie chcąc dzielid chwały ze swych osiągnięd,
grzecznie by się ich pozbył.

Nie byłem dostatecznie wprowadzony w samą koncepcję naszych ładunków jądrowych od czasu, gdy
ich realizację powierzono Dyrekcji Zastosowao Wojskowych Komisariatu Energii Atomowej i nie
mogłem - jak nie mogę również dziś - określid dokładnie powodów trzymania się z daleka naszych
uczonych od współpracy w dziedzinie utworzenia francuskiej broni jądrowej.

W każdym razie broo ta powstała głównie dzięki wysiłkowi inżynierów i wydaje się pewne, że nasi
wielcy naukowcy nie udzielili im takiej pomocy, jak w innych krajach „atomowych”. Tym większa
zasługa naszych inżynierów, że dopięli swego, chociaż mogło to zaważyd na tempie i skuteczności.

Kolacja w „Reine Pédauque”

Pewnego ranka w pierwszych dniach kwietnia 1960 roku przekazałem klucze od kasy pancernej
generałowi Thiry i po raz ostatni przekroczyłem bramę budynku, w którym w ciągu ośmiu lat
walczyliśmy i pracowaliśmy, aby francuskie ładunki jądrowe mogły eksplodowad na Saharze, zgodnie
z wszelkimi założeniami.
Po wykonaniu tego zadania czułem się odprężony jak nigdy od ośmiu lat. Patrzyłem w przyszłośd
z optymizmem.

Jednakże, o ile tego ranka zakooczyłem z Dowództwem Broni Specjalnych wszelkie kontakty
administracyjne, pozostał jeszcze kontakt towarzyski: moi oficerowie zaprosili mnie bowiem na
kolację pożegnalną w gospodzie „Reine Pédauque”, blisko dworca Saint-Lazare.

Było to doskonałe przyjęcie, zarówno pod względem gastronomicznym, jak i nastroju. Sztab
Dowództwa Broni Specjalnych przeprowadził bez zarzutu dwie pierwsze próby jądrowe - wszyscy
chcieli to powiedzied; mieli w perspektywie dalsze próby powietrzne z serii „Skoczek” w Reggane
i rozpoczęli przygotowania w In Amguel, w rejonie Tamanrasset, nowego poligonu dla eksplozji
podziemnych, których wstępne studia zostały już przeprowadzone.

Do satysfakcji z sukcesu doszła więc dla mych dawnych współpracowników perspektywa


kontynuowania pasjonującej działalności bez ryzyka znalezienia się następnego dnia bez pracy.
Panowała atmosfera optymizmu.

Kolacja pożegnalna bardzo się udała. Gdy podano szampana, generał Thiry wstał, by wygłosid mowę.
W bardzo uprzejmych słowach, których dokładnej treści dziś sobie niestety nie przypominam,
nakreślił wspólną działalnośd sztabu i moją. Pamiętam dwa ważne szczegóły z tego przemówienia:

„Pewna dama zapytała cesarza, czy jeden z jego oficerów jest dobrym generałem. Napoleon
odpowiedział: Madame, nie należy nigdy pytad, czy jakiś generał jest dobry lub zły, lecz czy ma
szczęście?”

Thiry powiedział o mnie, że podobnie jak ów generał wspomniany przez Napoleona, miałem
szczęście.

Następnie wyjął z kieszeni mały pakiet i oświadczył, że sztab z okazji mego odejścia pragnie wręczyd
mi upominek. Uczynił wówczas aluzję do mojej manii dokładności czasu - często robiono mi na ten
temat kawały - i wyjaśnił, że upominkiem tym jest zegarek. Otworzyłem pakiecik i znalazłem piękny
chronometr jaeger w kształcie bransoletki, który noszę dziś jeszcze pisząc te słowa. Byłem bardzo
wzruszany tym praktycznym podarkiem, który pozwolił mi zachowad zwyczaj punktualności,
niezbędnej moim zdaniem we współczesnym życiu społecznym, a zwłaszcza w życiu wojskowym.

Odpowiedziałem generałowi Thiry, ale nie przypominam sobie wypowiedzianych słów. Wróciłem do
domu pieszo, po kolacji, kawie i koniaku. Kilku kolegów towarzyszyło mi do placu Saint-Augustin.
Potem pożegnaliśmy się; poszedłem bulwarem Hausmanna i aleją Friedland do placu Gwiazdy.
Zbliżała się północ, ulice były puste i samotny spacerowicz mógł spokojnie pogrążyd się w myślach.

Zadałem sobie pytanie, czy nie było tylko uprzejmością ze strony Thiry, gdy stwierdził wobec
wszystkich, że miałem szczęście. Czy nie oznaczało to raczej, że to wszystko, co uczyniłem w
Dowództwie Broni Specjalnych, udało się przez przypadek i nie było w tym mojej zasługi? Istotnie,
muszę przyznad, że kilkakrotnie otworzyła się przede mną szansa, sprzyjająca powodzeniu:

 generał Blanc zechciał powierzyd problemy broni specjalnych wojsk lądowych nie
wielogwiazdkowemu generałowi, lecz skromnemu pułkownikowi;
 znalazłem od razu dwóch utalentowanych współpracowników: majora Celleriera i kapitana
Maurina, których zalety i umiejętności, uzupełniające się wzajemnie i dopełniające moje
cechy, pozwoliły utworzyd natychmiast trzon solidnego, dynamicznego i skutecznego
w działaniu zespołu;
 pracowałem w kierunku zgodnym z ewolucją opinii publicznej i parlamentarnej;
 miałem przełożonych, którzy mi zaufali i dostarczyli środków działania;
 wreszcie w trudnym dniu operacji „Błękitny Skoczek” warunki meteorologiczne stały się
sprzyjające właśnie w momencie dokonania eksplozji - szansa, którą zresztą trzeba było
chwytad za włosy, jak na afiszach reklamujących loterię paostwową.

Żart cesarza miał prawdopodobnie oznaczad, że jeśli jakiś generał nie ma szczęścia, nie ma również
sukcesów; gdy jednak dana mu jest szansa - co jest głównym warunkiem powodzenia - trzeba jeszcze,
aby umiał ją wykorzystad.

Zastanawiając się nad tymi sprawami na pustej alei Friedland, musiałem się zgodzid - rzeczywiście
w tym wypadku dopisało mi szczęście. Nie oznacza to jednak, że w ogóle byłem szczęściarzem, gdyż
teoria prawdopodobieostwa uczy, że szczęście nie jest przypisane do jednostki, lecz jest dziełem
przypadku.

Miałem więc szczęście. Obecnie nasuwało się pytanie, czy będę je miał również nadal, w mych
przyszłych poczynaniach?

Byłem w każdym razie zdecydowany w przyszłości, podobnie jak wczoraj, spożytkowad jak najlepiej tę
szansę dla naszych sił zbrojnych i dla Francji.
Przypuszczalne usytuowanie poligonu pierwszych francuskich prób z bronią jądrową (oprad. J. Zabiełlo).
Spis treści
Przedmowa do wydania polskiego .......................................................................................................... 3
Wstęp .................................................................................................................................................... 11
Częśd pierwsza LATA POWOJENNE (1945-1951) Pierwsze epizodyczne kontakty z bronią jądrową .... 14
Rozdział I Paryż - Moskwa – Paryż ..................................................................................................... 14
Zostałem wyznaczony na stanowisko zastępcy attaché wojskowego w Moskwie ....................... 14
Cztery miesiące w stolicy Związku Radzieckiego ........................................................................... 16
Rozdział II W Sztabie Sił Lądowych .................................................................................................... 19
Pierwszy raz w mej karierze wojskowej pracuję w gmachu na bulwarze Saint-Germain nr 231 .. 19
Koncepcja i koleje losu czołgu AMX 13 oraz innego sprzętu ......................................................... 19
Przypadkowe narodziny zdalnie kierowanych pocisków przeciwpancernych SS-10 i SS-11 ......... 22
Problemy techniki przyszłości ....................................................................................................... 24
Pierwszy kontakt z bronią jądrową ............................................................................................... 25
Odejście ze sztabu sił lądowych .................................................................................................... 26
Rozdział III 43 półbrygada powietrznodesantowa ............................................................................ 30
Pierwsze kontakty ze spadochroniarzami ..................................................................................... 30
Cechy szczególne życia spadochroniarzy....................................................................................... 31
Własne prace teoretyczne na temat sztuki wojennej i techniki wojskowej ................................. 33
Wyjazd z 43 półbrygady................................................................................................................. 36
Rozdział IV Zastępca szefa Zarządu Technicznego Wojsk Lądowych ................................................ 37
Praca w Zarządzie. Wbrew przewidywaniom nie zostałem szefem Zarządu ................................ 37
Nowy kontakt osobisty z bronią jądrową ...................................................................................... 38
Pierwsze zapowiedzi utworzenia Dowództwa Broni Specjalnych. Moje odejście z Zarządu
Technicznego Wojsk Lądowych na nieoczekiwane stanowisko .................................................... 41
Rozdział V 11 miesięcy w SHAPE bez sławy i pożytku ....................................................................... 44
Rozczarowanie i strategia .............................................................................................................. 44
Znów mówi się o broniach specjalnych ......................................................................................... 45
Częśd druga Dowódca broni specjalnych (1952-1956) .......................................................................... 48
Rozdział VI Na początku byliśmy bezdomni ...................................................................................... 48
Dowództwo Broni Specjalnych i jego zadania ............................................................................... 48
Przyziemne problemy znalezienia locum ...................................................................................... 49
Rozdział VII 1952-1953. Co robid? ..................................................................................................... 51
Zarys działalności Dowództwa Broni Specjalnych ......................................................................... 51
Wypracowanie doktryny wojny chemicznej, biologicznej i jądrowej............................................ 52
Informacje dla dowództwa i rządu. Opinie środowisk zainteresowanych .................................... 58
Odpowiedzi na zastrzeżenia do polityki uzbrojenia jądrowego .................................................... 64
Sposoby oddziaływania na opinię ................................................................................................. 68
Rozdział VIII 1952-1953 -dwa lata przezwyciężania obojętności ...................................................... 71
Dwiczenia, podróże, wykłady. Instytut i Ośrodek Wyższych Studiów Wojskowych ...................... 71
Sprawy ruszają z miejsca ............................................................................................................... 78
Rozdział IX Podjęcie decyzji coraz bliższe .......................................................................................... 80
Fałszywe alarmy na temat rządowych decyzji atomowych........................................................... 80
Praca bieżąca. Odejście generała Blanc ze Sztaba Sił Lądowych ................................................... 81
Zintensyfikowanie naszej pracy informacyjnej. Różne publikacje ................................................ 84
Pierwsze oznaki ewolucji w kierunku wojskowej polityki jądrowej. Budżet na rok 1954 ............. 92
Plan K-103 ...................................................................................................................................... 97
Alarm: projekt Euratomu! ........................................................................................................... 101
Rozdział X 1954-1955-1956: Postęp w poglądach taktycznych i strategicznych............................. 109
Zbyt mało dwiczeo dowódczo-sztabowych z zastosowaniem broni atomowej .......................... 109
Prace nad oficjalną „doktryną” taktyczną ................................................................................... 112
Konserwatyzm doktryn i postęp w uzbrojeniu............................................................................ 115
Rozdział XI Pozorne trudności z marynarką wojenną. Przyszłośd okrętom nawodnych i atomowy
okręt podwodny o napędzie na uran naturalny .............................................................................. 117
Marynarka wojenna uważa mnie niesłusznie za swego przeciwnika.......................................... 117
Przyszłośd okrętów nawodnych................................................................................................... 117
Okręt podwodny napędzany uranem naturalnym ...................................................................... 121
Rozdział XII Styczeo - czerwiec 1957 roku. Przygotowanie prób - wybór poligonu i pierwszy
rekonesans ...................................................................................................................................... 125
Podział odpowiedzialności. Pierwsze poszukiwania poligonu .................................................... 125
Pierwsze plany ............................................................................................................................. 131
Pierwsza wizyta w „Nevada Proving Ground” ............................................................................. 133
Drugi rekonesans na pustyni Tanezrouft..................................................................................... 134
Częśd III DOWÓDCA BRONI SPECJALNYCH SIŁ ZBROJNYCH (1957-1960) ............................................ 144
Rozdział XIII Opracowanie planów i rozpoczęcie prac na Saharze .................................................. 144
Wykooczenie planów .................................................................................................................. 144
Zostaję dowódcą broni specjalnych sił zbrojnych ....................................................................... 149
Normy bezpieczeostwa, opady promieniotwórcze i prognozy meteorologiczne ....................... 149
Rozdział XIV Luty 1958 - misja „Aurore” w USA .............................................................................. 156
Druga wizyta na poligonie atomowym Nevada........................................................................... 156
Rozdział XV Francuska polityka wojskowa ulega sprecyzowaniu. Poligon Reggane nabiera kształtu
......................................................................................................................................................... 161
Sytuacja w chwili przekształcenia się IV Republiki w V ............................................................... 161
Nasz pierwszy „turysta”............................................................................................................... 162
Burzliwy powrót do Paryża .......................................................................................................... 164
13 maja 1958 roku ....................................................................................................................... 165
Nowe podróże na Saharę ............................................................................................................ 167
Rozdział XVI Opis i organizacja bazy Reggane; drobne kłopoty z Komisariatem Energii Atomowej170
Zwiedzamy bazę Reggane ........................................................................................................... 170
Trudności ze zbudowaniem bazy i kłopoty bytowe w Reggane .................................................. 173
PLBT ............................................................................................................................................. 175
Wymogi Komisariatu Energii Atomowej dotyczące komfortu - trudności mniej ważne, ale
uporczywe ................................................................................................................................... 176
Dwiczenia różne. Skąd się wzięły „czapki z Reggane” ................................................................. 179
Zarys strategii jądrowej i wykład w obecności prezydenta Republiki ......................................... 180
Rozdział XVII Okres przygotowao do eksplozji ................................................................................ 183
Zaawansowanie prac budowlanych w koocu 1959 roku ............................................................. 183
Ostateczna wersja „Czarnego Planu”, Dwiczenia „Fenek”, czyli próba generalna ...................... 186
Rozdział XVIII Ostatnie przygotowania do operacji „Błękitny Skoczek” .......................................... 187
Zainstalowanie w Reggane sztabu grupy operacyjnej................................................................. 187
Życie dowódcy grupy operacyjnej prób jądrowych..................................................................... 190
Polowanie na sprzyjające warunki eksplozji. Moja antypatia - oaza Akabli ................................ 190
„Obrona powietrzna” poligonu ................................................................................................... 191
Niepewnośd co do mocy ładunku „Błękitnego Skoczka”............................................................. 192
Rozdział XIX Wykonanie operacji „Błękitny Skoczek” ..................................................................... 195
Pierwsze ustalenia daty eksplozji ................................................................................................ 195
„D”: 13 lutego, godzina 7.04........................................................................................................ 199
Ostatnie godziny .......................................................................................................................... 201
Eksplozja ...................................................................................................................................... 203
Po eksplozji .................................................................................................................................. 204
Nieudany wyjazd z Reggane ........................................................................................................ 206
Rozdział XX Niespodziewana operacja „Biały Skoczek” .................................................................. 207
Przewiduje się nową eksplozję jądrową ...................................................................................... 207
Odznaczenia „za Reggane” .......................................................................................................... 208
Dziennikarze w Reggane .............................................................................................................. 208
Operacja „Biały Skoczek”............................................................................................................. 209
Rozdział XXI Refleksje odchodzącego .............................................................................................. 212
Czy mogłem uważad się za „zadowolonego”? ............................................................................. 212
Francuski handicap polityczny ..................................................................................................... 212
Francuski handicap naukowy ...................................................................................................... 214
Kolacja w „Reine Pédauque” ....................................................................................................... 215

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ


Tytuł oryginału:
L'aventure atomique française
© Editions Bernard Grasset, Paris 1968
Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował WALDEMAR ŻACZEK
Przełożył z francuskiego JERZY ZABIEŁŁO
Kolacjonował WINCENTY IWANOWSKI
Redaktor TERESA PŁOOSKA
(C) Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1979
ISBN-83-11-06284-6
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1979 r. Wydanie I
Nakład 5000+333 egz. Objętośd 18,46 ark. wyd., 21,5 ark. druk. Papier druk. sat. IV kl. 65 g, format 61x86/16 z Kluczewskich Zakładów
Papierniczych Im. J. Dąbrowskiego. Oddano do składania 17.X1.1978 T. Druk ukooczono w lipcu 1979 r. Wojskowa Drukarnia w Gdyni. Zam.
nr 1549 z dnia 23.XI.1978 r.
Cena zł 50,-
U-9

Das könnte Ihnen auch gefallen