Beruflich Dokumente
Kultur Dokumente
W jednej z warszawskich kamienic stary Żyd Mendel Gdański codziennie patrzył przez okna na
przebiegającą za nimi ulicę. Od kilku dni wyczuwał jakiś niepokój panujący wśród ludzi: „Tych ludzi nie
widział on tu jeszcze. Gdzie idą? Po co przystają z robotnikami, śpieszącymi do kopania fundamentów
pod nowy dom niciarza Greulicha? Skąd się tu wzięły te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrzą tak po
sieniach? Skąd mają pieniądze, że idą w pięciu do szynku?”. Przyglądał się robotnikom chodzącym do
pracy przy kopaniu fundamentów pod nowy dom niciarza Greulicha, dzieciom idącym do szkoły czy
ochronki, dziewczętom zmierzającym do fabryki cygar. Mendel zwyczaje ludzi mieszkających w
sąsiedztwie i okolicy znał na wylot: „Wie, kiedy zza którego węgła wyjrzy w dzień pogodny słońce; ile
dzieci przebiegnie rankiem, drepcąc do ochronki, do szkoły; ile zwiędłych dziewcząt w ciemnych
chustkach, z małymi blaszeczkami w ręku przejdzie po trzy, po cztery, do fabryki cygar na robotę; ile
kobiet przystanie z koszami na starym, wytartym chodniku, pokazując sobie zakupione jarzyny, skarżąc
się na drogość jaj, mięsa i masła; ilu wyrobników przecłapie środkiem bruku, ciężkim chodem nóg obutych
w trepy, niosąc pod pachą węzełki, a w ręku cebrzyki, kielnie, liny. siekiery, piły.(...) On, może nawet nie
patrząc w okno, samym uchem tylko rozpoznałby, czy Paweł, stróż, zamiata ulicę nową swoją, czy też
starą miotłą”.Mieszkał w jednej izbie od dwudziestu siedmiu lat. Prowadził warsztat introligatorski oraz
opiekował się wnukiem Jakubem. Całe dnie równał papier, mieszał farby i kleje, oprawiał książki. Wszyscy
go znali i lubili. Sąsiedzi szanowali, czego przykładem może być fakt, iż stary łysy zegarmistrz z
naprzeciwka mówił mu dzień dobry i pytał o Bismarcka (Otto Bismarck 1815-1898, niemiecki mąż stanu) a
straganiarka podawała często przez otwarte okno czarną rzodkiew w zamian za kolorowy papier dla
swych dzieci, z którego kleili latawce. Przychodził również synek gospodarza domu, który przesiadywał
całe dnie w jego izbie, klejąc żołnierzyki z tektury.Mendel miał sześćdziesiąt siedem lat. Był siwowłosym,
długobrodym Żydem, palącym fajkę. Niegdyś miał żonę Resię, z którą byli małżeństwem przez trzydzieści
lat i rodzicami sześciu synów. Doczekał się licznych wnucząt, które rozjechały się teraz po świecie „za
chlebem”: „rozbiegli jak te liście wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smutki różne, i pociechy, i troski”.
Jego najmłodsza i jedyna córka Lija wcześnie wyszła za mąż, urodziła syna i po ogromnych boleściach
umarła. Mendel wychowywał osieroconego wnuka od dziesięciu lat. Sąsiadka codziennie przynosiła dla
nich obiad w blaszanych naczyniach.W momencie akcji właściwej kobieta przyniosła rosół z bułką i mięso
z jarzynami, za co Żyd podziękował i postawił posiłek na ciepłym, żelaznym piecyku. O godzinie drugiej
wrócił ze szkoły do domu Jakub – dziesięcioletni uczeń gimnazjum. Miał piwne oczy, długie, ciemne rzęsy,
drobne usta, orli nos, wysokie czoło, ciemne włosy, przezroczystą cerę, uwypuklającą wątłość jego osoby.
Często kaszlał. Wnuk zdjął długi szynelek (płaszczyk) i tornister z pleców, a dziadek podał mu obiad. Gdy
zjadł posłusznie, pozwolił mu pobawić się na podwórku. Malec rzadko wychodził do kolegów, ponieważ
zawsze miał dużo lekcji do odrabiania: „Jest zmęczony lekcjami, ciężkim szynelem, siedzeniem w szkole,
drogą, dźwiganiem tornistra; ma też dużo zadań na jutro. Powłóczy nogami chodząc, a nawet wtedy,
kiedy się uśmiecha, piwne jego oczy patrzą z melancholią jakąś”.Po obiedzie Mendel ponownie zabierał
się do pracy w warsztacie. Tak wyglądały zwykłe posiłki, ponieważ w piątek sąsiadka przynosiła obiad
składający się z ryby, makaronu i pieczonej kaczki. Gdański stawiał wtedy na stole świecznik, zakładał
czarny żupan, jarmułkę (okrągła, aksamitna czapeczka noszona głównie przez Żydów), buty z długimi
cholewami, natomiast wnuczek przypinał sobie świeży kołnierzyk i czyste mankiety i obydwaj stawali
przed zastawionym stołem. Mendel nakładał tałes (z hebrajskiego była to uroczysta szata w białe i czarne
pasy, nakładana przez Żydów podczas modlitwy), brał do ręki modlitewnik i zaczynał śpiewać. Po
błogosławieństwie, na koniec dziadek i wnuk jedli szabasowy posiłek. W lecie, gdy okna pozostawały
otwarte, zakradali się pod nie chłopcy od ślusarza Kołodziejskiego i szewca Pocieszki i podśmiewali się z
modlitwy. Pewnego razu akurat przechodził ksiądz, który przelotnie spojrzał w okno i, gdy zobaczył
modlącego się Żyda, uchylił kapelusz z ukłonem: „Scena była niema, ale nad wyraz wymowna”. To
spowodowało, iż podglądający chłopcy oniemieli i przestali dokuczać mieszkańcom izby.Wszystko jednak
zmieniło się pewnego dnia. Wówczas zdyszany Jakub przybiegł do domu bez czapki. Poskarżył się
dziadkowi, że jakiś chłopak wołał za nim: „Żyd, Żyd!”. Czapkę zgubił w czasie ucieczki a teraz bał się po
nią wrócić. Wiadomość ta tak zdenerwowała Mendla, iż po obiedzie nie był już w stanie pracować.
Przeprowadził poważną rozmowę z wnukiem. Powiedział, że wychowuje go od momentu urodzenia,
ponieważ jest sierotą. Uzmysłowił mu, że to w Warszawie – miejscu urodzenia – jest jego miejsce: „- Nu,
co to jest Żyd? Nu, jaki ty Żyd? Ty się w to miasto urodził, toś ty nie obcy, toś swój, tutejszy, to ty prawo
masz kochać to miasto, póki ty uczciwie żyjesz. Ty się wstydzić nie masz, żeś Żyd. Jak ty się wstydzisz,
żeś ty Żyd, jak ty się sam za podłego masz, dlatego żeś Żyd, nu, to jak ty możesz jakie dobro zrobić dla to
miasto, gdzie ty się urodził, jak ty jego kochać możesz?... Nu?...”. Zakazał mu ponownej ucieczki przed
chuliganem, mówiąc: „- Uczciwym Żydem być jest piękna rzecz! Ty to pamiętaj sobie!”. Obiecał kupić
nową czapkę, co spowodowało, że chłopiec ucałował dziadka w rękę i zabrał się do odrabiania lekcji.
Mendel nie mógł jednak opanować nerwów. Od dependenta (praktykant lub pomocnik prawnika,
adwokata), który go odwiedził, dowiedział się, iż ludzie „szykują się” na Żydów. Gdański to samo usłyszał
od zegarmistrza. Choć tłumaczył mu, że jest Polakiem, urodził się w Warszawie, w której żył i pracował
całe życie, oprawiając uczciwie książki, z których uczą się polskie dzieci, podkreślał, że nikomu nie zrobił
krzywdy, nikogo nie okradł - zegarmistrz odpowiedział: „Żyd zawsze Żydem!”.Gdy zagubiony Gdański
zapytał, kim teraz ma być, by przypodobać się ludziom, rozmówca odparł: „Was, Żydów, lęgnie się jak tej
szarańczy, a zawsze to żywioł cudzy...”. Mimo iż introligator odpierał zarzuty o chciwości swej nacji,
przedstawiając argumenty o rzetelnej pracy i stale pustych kieszeniach, tamten nie chciał słuchać. Na
koniec rozmowy starzec zapewnił, że nawet gdy dostanie od kogoś kamieniem – podniesie go bez lęku.
Opowiedział zegarmistrzowi genezę swego imienia i nazwiska. Nazywał się Mendel, ponieważ był
piętnastym dzieckiem swym rodziców. Urodził się na Starym Mieście w żółtej kamienicy, w której obecnie
znajdowała się apteka. Ojciec był kochającym mężczyzną. Z kolei nazwisko było umotywowane faktem, iż
był prawdziwym Polakiem o polskim pochodzeniu, tak samo jak budka gdańska czy szafa gdańska. Jakub
również nosił to nazwisko, w Warszawie uczęszczał do szkoły i miał polskich kolegów. W chwili, gdy z
racji późnej pory chłopiec poszedł spać (łóżko stało za pąsową firanką, dzieląc izbę od małej alkowy),
Mendel zapytał szeptem gościa o nazwisko osoby rozsiewającej te okrutne plotki, lecz nie otrzymał
odpowiedzi. Domyślił się jednak, iż byli to ludzie pijący wódkę w szynku, popychani złością i głupotą:
„Ludzie tego nie powiadają(…) to powiada zły wiatr, co wieje”. Następnego ranka Mendel pracował w
warsztacie w skórzanym fartuchu, a Jakub pospiesznie jadł śniadanie i pakował książki. Trochę zaspał i
teraz musiał nadgonić stracone minuty. Nagle w drzwiach ich izby stanął student z okrzykiem, że w
mieście biją Żydów. Choć prosił, by dziadek z wnukiem uciekali, ale oni nie mieli dokąd (przecież byli we
własnym domu): „- Co to uciekaj?... Gdzie un ma uciekać?..- Na co un ma uciekać?... Czy un tu ukradł co
komu, coby un uciekać miał?... Czy un tu w cudzej stancji siedzi?... W cudzy dom?... Un tu w swojej
stancji siedzi! w swój dom! Un tu nikomu nic nie ukradł! Un do szkoły idzie! Un nie będzie uciekał!...”.
Chłopiec stał wystraszony. Gdy zaczęło być coraz głośniej z racji zbliżającej się wrzawy ulicznej, student
wybiegł.Zamykano bramy, tarasowano sklepy, a do sieni przybiegły wystraszone sąsiadki. Jedna chciała
postawić w oknie Gdańskiego krzyżyk na znak, iż mieszkanie zajmował chrześcijanin (w innych izbach tak
robili), a druga zamierzała ukryć znajomych w alkowie. Mendel podziękował kobietom za pomoc, lecz nie
zgodził się na te propozycje. Nie zamierzał wypierać się wiary i bać napastników. Wraz z wnukiem
podszedł do okna, a po jego otwarciu stanął w rozpiętym kaftanie, skórzanym fartuchu, tuląc do siebie
małego gimnazjalistę.Ujrzał wielu ludzi, płaczące kobiety i zbliżający się tłum agresorów. Po chwili
nadbiegła chmara rozjuszonych i krzyczących antysemitów, z których ktoś rzucił kamieniem w głowę
Jakuba. Nagle pod oknem Żyda stanął student w rozpiętym mundurze i, patrząc na rozjuszoną zgraję,
krzyknął: „Wara mi od tego Żyda!”. Osłupiali napastnicy przystanęli, ponieważ dotknęły ich twarde słowa
młodzieńca. Student wykorzystał sytuację i wskoczył przez znajdujące się tuż nad ziemią okno do izby,
odepchnął gospodarza od okna, a sam zajął jego miejsce. Zamierzał bronić introligatora i jego wnuka.
Tłum poszedł dalej, wykrzykując wyzwiska, szyderstwa i pogróżki pod adresem Żydów. Tego wieczora w
izbie Mendla student (mieszkający na strychu) siedział na łóżku, trzymając Jakuba za rękę. Zapewniał
introligatora, że małemu nic nie będzie. W pewnej chwili zniecierpliwiony milczeniem gospodarza zapytał,
czy Gdański odprawia Bosiny (obrzęd żałobny u Żydów, podczas którego chodzi się boso): „- Panie
Mendel! - burknął wreszcie - wyleżże pan już raz z tego kąta! Bosiny pan odprawiasz czy co u licha?
Trochę gorączki i nic więcej. Chłopak za tydzień jaki do szkoły pójdzie, byle się trochę tylko skóra zrosła.
A pan tak jak na worze z popiołem zasiadł' Przecie panu nikt nie umarł!”. Gdański siedział cały czas w
kącie bez ruchu i głosu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie zmieniał tej pozycji od południa. W końcu rzekł: „-
Pan powiada, co u mnie nic nie umarło? Nu, u mnie umarło to, z czym ja się urodził. Z czym ja
sześćdziesiąt i siedem lat żył, z czym ja umierać myślał... Nu, u mnie umarło serce do tego miasto!”.
MIŁOSIERDZIE GMINY
Dochodziła godzina dziewiąta. Przed gminną kancelarią gromada ludzi oczekiwała na otwarcie budynku.
Woźny, stojący na ganku urzędu, zapewniał, że radca Storch, rozmawiający obecnie w kawiarni Gehra z
sędzią pokoju, zaraz nadejdzie. Gmach urzędu z zewnątrz był szary, kwadratowy. Na dachu miał żelazną
balustradę o złoconych gałkach, a na fasadzie pamiątkową tablicę z napisem. Zegar umieszczony na
górze odmierzał godzinę. Budynek był wspólnym dziełem mieszkańców gminy Munsteru. O godzinie
dziewiątej ludzie weszli do środka: „jak kto przy robocie stał, tak przyszedł. Zwyczajnie, za interesem”.
Podzielili się na dwie grupy tak, jak zawsze. W pierwszej znaleźli się ludzie „interesowni”. Podeszli do
balustrady dzielącej salę na część urzędową i nieurzędową. Byli wśród nich: rzeźnik Wallauer, Jan Blanc -
rymarz z Höschli, wdowa Knaus, powroźnik Sprungli: „który się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał
rozwinąć”, Kagi Tobiasz - właściciel piwiarni "Pod Zieloną Różą", piekarz Lorce, oberżysta z Mainau,
Dödöli - właściciel winnicy, Wetlinger Urban – słodownik, Tödi Mayer – ślusarz, kotlarz Kissling, ogrodnik
Dörfii, stolarz Leu Peter i jeszcze kilku ważnych obywateli gminy. Każdy z nich przyszedł z myślą, że zrobi
dobry interes, otrzymując drogą licytacji bezpłatną siłę roboczą do swego gospodarstwa. Gmina płaciła
nowemu właścicielowi za każdego licytowanego człowieka pieniądze na utrzymanie. W zamian za to ten
godził się na przyjęcie go pod swój dach na dożywocie. Z kolei druga grupa, zwana „ciekawymi”, usiadła
na stojących pod ścianami ławkach. Radca Storch - młody, przystojny i okazały szatyn - zajął miejsce za
biurkiem i rozpoczął posiedzenie sekcji dobroczynności w gminie. Przemawiał: „gmina nie dozwala
cierpieć nędzy żadnemu z członków swoich. Ociera łzy, odziewa nagich, karmi głodnych, bezdomnym
daje dach nad głową, słabych wspiera. (…)przygarnia tych, których skrzywdziło życie, przygarnia
nędzarzy i wydziedziczonych, przygarnia kaleki i niemocne starce! (…)- Tak jest, moi panowie! Gmina
przygarnia ich i godząc rozumną rachubę z porywami serca mówi: starzec ten, nędzarz ten, ten kaleka nie
może już wyżyć ze swej pracy. Owszem, nie może już pracować. Nie ma on rodziny, która by go żywić
mogła, lub też ma rodzinę biedną, której praca ledwo starczy, by głodu nie zaznać. Mamże go puścić, by
się włóczył po drogach jako wstrętny żebrak? Nigdy!”. Woźny z bocznych drzwi sali, za którymi była mała
komórka, wyprowadził człowieka przeznaczonego na licytację. Był to Kuntz Wunderli, stary tragarz,
którego wszyscy znali. Ubrany był w kubrak, a na szyi miał przewiązaną niebieską chustkę. Te rzeczy
pożyczył mu woźny, by mógł się lepiej prezentować przed ludźmi. Dobre wrażenie leżało w interesie
gminy.Tak naprawdę Kuntz był niedołężnym staruszkiem bez sił do pracy, cierpiącym z powodu chorych
nóg. Prawdziwy stan swego zdrowia musiał ukrywać, by radca tanio go sprzedał, by gmina poniosła jak
najmniejsze koszty na jego utrzymanie: „Trzeba mu i litość wzbudzić, i nie okazać się zbyt niedołężnym.
Wie on, że stoi tu w charakterze starca, nie mogącego pracować, ale wie także, iż każdy z tych, co tu
przyszedł, na ręce jego patrzy, czy się roboty chwycą”. Radca ponownie zabrał głos: „- Tak jest, moi
panowie! Piękne nasze ustawy wygnały z ziemi naszej żebraninę, a wprowadziły do niej miłosierdzie. Nie
ma już opuszczonych! Nie ma już nędzarzy! Gmina jest ich matką, gmina jest ich żywicielką. Oto jest
starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go wziąć do siebie? Niejedną posługę mieć można jeszcze
z niego. Gmina nie wymaga, by jej członkowie czynili to darmo. Gmina gotowa jest, podług ustaw swoich,
przyczynić się do utrzymania tego starca”. Wunderli uśmiechał się do ludzi, bojąc się w głębi duszy o to,
komu będzie musiał służyć do śmierci, kto zostanie jego „panem”. Licytujący ludzie zaczęli głośno pytać o
wiek. Gdy usłyszeli, że ma osiemdziesiąt dwa lata, kazali mu pokazać zęby, machać rękami (by zobaczyć,
czy jest silny) i maszerować po sali. Staruszek z największym trudem podnosił obolałe nogi. Stał się
obiektem żartów i śmiechu. Oglądano go jak towar (którym w gruncie rzeczy był, musiał się dobrze
sprzedać). Zdziwił się, gdy ujrzał syna. W pierwszej chwili pomyślał, że nie chciałby, by go licytował, lecz
już po chwili zmienił zdanie. Choć wiedział, że latorośli było ciężko - miał przecież na utrzymaniu żonę,
dzieci - to pieniądze, które gmina zapłaciłaby mu za ojca, bardzo by się mu przydały.Woźny kazał
staruszkowi stanąć na wyznaczonym miejscu. Radca ogłosił koniec prezentacji kandydata. Zaczęła się
licytacja. Powroźnik Sprungli podał cenę, za którą zabrałby staruszka do siebie. Było to dwieście franków.
Radca odparł, że nie zapłaci tak wysokiej ceny. Padały coraz niższe ceny. Nawet syn licytował ojca za sto
sześćdziesiąt franków. Nie zdziwiło to nikogo. W wielu domach tak robiono. Przyjmowano pod swój dach
krewnych na dożywocie, za których otrzymywano jeszcze pieniądze. Tödi Mayer obniżył cenę do stu
czterdziestu pięciu franków sugerując, że skoro w licytacji uczestniczył syn, to niech weźmie rodzica do
siebie za darmo. Ten jednak zrezygnował i wycofał się. Opuścił salę trzymając swego syna (wnuczka
staruszka) na ręku. Choć chłopiec wołał rozpoznanego dziadka, nie zmieniło to nic. Dla syna oferowana
suma była za mała, by utrzymać rodzica. Mayer wycofał się także. Zrobił to po upewnieniu, że sto
czterdzieści pięć franków nie obejmowało kubraka i chustki Kuntza. W wyniku tego prawda wyszła na jaw.
Ludzie dowiedzieli się, że odzienie było pożyczone. Wściekły radca krzyczał, by staruszek zdjął ubranie.
Po chwili Wunderli został w łachmanach. Stal zawstydzony, że zawiódł gminę, że nie potrafił się tanio
sprzedać. Wszyscy z niego szydzili: „Kapuściana... ośla... barania głowa!”. W tej kompromitujące sytuacji
Tödi podbił cenę do dwustu franków, na co Storch się nie zgodził, ponieważ gmina musiała liczyć się z
wydatkami. Do sali wkroczył Probst – miejscowy mleczarz (właściciel pięknej obory). Był tęgim, silnym
mężczyzną, obdarzonym ponurym i zuchwałym spojrzeniem. Podszedł do barierki i przeprosił radcę za
spóźnienie, usprawiedliwiając się tym, iż musiał sam rozwieść mleko, ponieważ jego parobek się
rozchorował. Kuntz wystraszył się widokiem mleczarza. Wiedział, że poprzedni człowiek, którego wziął z
gminy, po trzech miesiącach ciężkiej pracy (jako zaprzęg w mleczarskim wozie, który trzy razy dziennie
jeździł po gminie) zmarł. Pamiętał poobcierane od szelek ramiona starego kolegi. Wszyscy w gminie
wiedzieli, że Probst licytuje już od siedmiu lat, biorąc do siebie najtańszych robotników, ponieważ nie
ponosił na nich żadnych kosztów. Pieniądze gminne zachowywał oczywiście dla siebie.W końcu podał
cenę – sto dwadzieścia pięć franków, czym niewymownie uszczęśliwił radcę.Na koniec woźny stuknął
laską trzy razy. „W chwilę potem Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka, trzęsąc swą nędzną,
starą, siwą głową i usiłując drżącymi rękami przełożyć przez siebie parcianą szleję. Z drugiej strony dyszla
rzuca się w podskokach silny kudłaty pies w takiejże uprzęży, ujadając głośno, donośnie”.
JANKO MUZYKANT
W małej wiosce przyszedł na świat chłopiec. Był wątły i słaby, podobnie jak jego matka, którą wyczerpał
trudny poród. Nie rokowano życia żadnemu z nich. Zebrane wokół łoża kumy posłały po księdza, by
ochrzcił dziecko i udzielił ostatniego namaszczenia kobiecie w połogu. Nim kapłan przybył, same skropiły
główkę noworodka wodą, nazwały go Jankiem i zmówiły modlitwy. Ksiądz, przybywszy do skromnego
gospodarstwa, wykonał te same rytuały i odjechał. O dziwo, po kilku dniach matka i syn poczuli się lepiej.
Chłopak często chorował, ale po czterech latach przestały nękać go powtarzające się co jakiś czas
dolegliwości i „w jakim takim zdrowiu doszedł do dziesiątego roku życia.” Zwykle był chudy, miał nieco
wydęty brzuch. Rozwichrzone włosy w kolorze lnu opadały mu niesfornie na oczy. Zimą siadywał na
przypiecku, popłakując z zimna i głodu, latem biegał w koszuli i słomianym kapeluszu. Matka, którą
dręczyła bieda i problemy codzienności, kochała syna, często jednak karała go i nazywała „odmieńcem”.
Faktycznie Janek różnił się od rówieśników. Pilnując bydła, zbierając grzyby i jagody, wsłuchiwał się w
melodie natury. Dla niego wszystko było dźwiękiem i muzyką: „W polu grała mu bylica, w sadku pod
chałupą ćwirkotały wróble, aż się wiśnie trzęsły! Wieczorami słuchiwał wszystkich głosów, jakie są na wsi,
i pewno myślał sobie, że cała wieś gra. Jak posłali go do roboty, żeby gnój rozrzucał, to mu nawet wiatr
grał w widłach.”Za opieszałość w pracy dostawał cięgi od rodzicielki i innych ludzi. Wszyscy ironicznie
nazywali go „Janko Muzykant”. Wiosną wymykał się z domu, by kręcić fujarki z listowia. Nie sypiał,
wsłuchując się w odgłosy nocy. Urzekał go rechot żab, brzęczące roje owadów, kogucie pienia. Matka nie
zabierała jedynaka do kościoła, bo gdy tylko usłyszał akordy organów, oczy zachodziły mu łzami i był tak
nieobecny, jakby odchodził już do innego świata...
Nocami Janek skrycie chadzał pod karczmę i nasłuchiwał. Stał zafascynowany śpiewem bywalców
oberży, patrzył na tańce i łowił uchem dźwięki skrzypiec. Bardzo pragnął posiadać taki instrument, choć
raz na nim zagrać. Stróż nocny zwykle przeganiał chłopca sprzed karczmy. Kiedyś sam zrobił sobie
skrzypki z gonta i końskiego włosia, ale melodia, którą na nich wygrywał była cicha, przypominała
brzęczenie komara lub muszki. Grał na tych skrzypcach od rana do wieczora, przez co nieraz porządnie
go obito. Chudł coraz bardziej. Żywił się głównie surową marchwią, a energii do życia dostarczała mu
myśl o posiadaniu wymarzonego instrumentu. Skrzypce miał jeszcze dworski lokaj grywający czasami dla
jednej ze służących, by się jej przypodobać. Znajdowały się w kredensie – pokoju, gdzie przechowywano
naczynia i kuchenne sprzęty. Wisiały naprzeciw drzwi. Janek często zakradał się do dworu i schowany w
łopuchach przyglądał się pożądanemu obiektowi. Jednej nocy właściciele dworku wyjechali. Pozostała
tylko służba. Wokół panował spokój. Chłopak przyczaił się w zaroślach i patrzył w prostokąt
kredensowego okna, rozjaśnionego blaskiem księżyca. W poświacie srebrzyły się skrzypce. Janek
dostrzegał ich doskonałość: „wcięte boki, struny i zagiętą rączkę. Kołeczki przy niej świeciły jak robaczki
świętojańskie (...)”. Krył się w gąszczu, ale cała przyroda zdawała się mówić: „ – Idź, Janku! W kredensie
nie ma nikogo... idź, Janku!...” W takt zachęty szumiały zarośla i drzewa. Dziecko poderwało się i
pobiegło. Nastała niepokojąca cisza, świat natury zamilkł na chwilę. Chłopiec zbliżył się do skrzypiec i
cichutko zagrał na strunach. Nagły pomruk instrumentu zbudził mężczyznę. Ów zobaczył Janka,
pochwycił go i kilkakrotnie uderzył. Żałośnie zapłakały nie skrzypce, a niesforny malec. Następnego dnia
przywiedziono go przed surowe oblicze wójta. Żal się wszystkim zrobiło niepozornego nieszczęśnika.
Przykazano wioskowemu stróżowi (stójce) imieniem Stach, by ostrzegawczo „przetrzepał” Jankowi skórę.
Stach wziął chłopca pod ramię i poniósł do stodoły. Bił go kilkakrotnie rózgą, aż biedaczysko przestał
wołać na pomoc matkę. Kobieta nadeszła, upomniała stróża i musiała ledwo żywego syna zanieść do
domu.„Na drugi dzień nie wstał Janek, a trzeciego wieczorem konał już sobie spokojnie na tapczanie pod
zgrzebnym kilimkiem.” Słońce oświetlało bladą twarzyczkę dziecka. Jeden ze złocistych promieni kładł się
na łóżku chłopca, jakby ścieląc mu ostatnią drogę. Wychudłe piersi poruszały się z ledwością. Janek
wydawał się słuchać wieczornych odgłosów wsi, dziewczęta ze śpiewem na ustach wracały od siana.
Nagle dziecięca buzia pojaśniała, z kredowych ust wyszło pytanie: „ – Matulu, Pan Bóg mi da w niebie
prawdziwe skrzypki?” Kobieta szlochając, przytaknęła. Po chwili, niczym opętana, zawyła przez łzy. Gdy
ponownie spojrzała na syna, chłopiec miał oczy nieruchome i mroczną, stężałą twarz. Nie żył. Promień
słoneczny gdzieś zniknął...Następnego dnia państwo powrócili do dworu z wyprawy do Włoch. Przyjechał
z nimi także kawaler starający się o rękę młodej panny. Dyskutowali o pięknie włoskiego krajobrazu i
wspieraniu młodych talentów. „Nad Jankiem szumiały brzozy...”
BARTEK ZWYCIĘZCA
Bohaterem opowiadania jest Bartek Słowik, nazywany przez mieszkańców Pognębina Wyłupiastym
Bartkiem, a to ze względu na zwyczaj wytrzeszczania oczu. Zwano go również Głupim Bartkiem,
ponieważ „jego przymioty umysłowe i prawdziwie homeryczna (w znaczeniu ogromna, potężna)
naiwność”, zjednały mu to niechlubne przezwisko. Urzędowo określano Bartka jako „człowiek”. Niemcy,
prowadząc spisy wojskowe i pytając go o nazwisko, upraszczali je, ponieważ Słowik brzmiało zbyt
„barbarzyńsko”, w rejestrze notowali więc „Mensch” to znaczy człowiek. Pognębin był jedną z wielu wsi
Księstwa Poznańskiego, taką samą jak wsie na terenach dawnej Rzeczypospolitej. Bartek posiadał
kawałek gruntu, kilka krów, srokatego konia i własną chałupę. Miał żonę Magdę i dziesięcioletniego syna
Franka. Żył spokojnie, w miarę dostatnio, przyjmując w pokorze wszelkie niespodzianki od losu. Jedna z
tych niespodzianek nie zaliczała się do miłych. Bartek otrzymał powołanie do wojska. Jako żołnierz
wkrótce miał wziąć udział w wojnie – batalii prusko – francuskiej. Ludność wsi była uboga. Gospodarstwa
przynosiły skromne dochody, niemniej należało sporo się napracować. Latem sytuacja ulegała poprawie,
zimą niektórzy mieszkańcy dorabiali w fabryce. Chodził do niej także Bartek. Wojna przekreślała nadzieje
rodziny na lepszy byt. W dodatku Magda niepokoiła się o „głupawego” małżonka: „Francuzy też ci nie
przepuszczą: albo głowę utną, albo co!...” Biedny chłop zupełnie nie pojmował, dlaczego ma walczyć
przeciwko Francuzom, „co jemu Francuzi zrobili? Po co on tam pójdzie i dlaczego, na tę straszną
obczyznę, gdzie nie ma jednej duszy życzliwej?” Bartek nie miał innego wyjścia, począł się żegnać z żoną
i synem i wyruszył w drogę. Odprowadzali go bliscy. „Tu dopiero ujrzeli, że w całym Pognębinie działo się
to samo, co u nich. Cała wieś wyległa: droga zapchana była powołanymi.” Kobiety z dziećmi prowadziły
swoich mężów, ojców i synów. Niektórzy palili fajki, inni, by dodać sobie odwagi, szli już lekko pijani.
Towarzyszyli im niemieccy koloniści mieszkający we wsi na stałe, a którym obowiązek służby ojczyźnie
także nakazywał walczyć. Ci bali się bardziej niż chłopi. Kobiety płakały i w modlitwach polecały żołnierzy
opiece boskiej. Wszędzie panował zgiełk.Każdy zdawał sobie sprawę, że może nie wrócić z wojny,
niektórzy byli wręcz tego pewni. Ksiądz, na wszelki wypadek, modlił się już za konających. Gdy dotarli do
najbliższej stacji, tłum zwiększył się jeszcze. „Są tu już powołani z Krzywdy Górnej, Krzywdy Dolnej, z
Wywałaszczyniec, z Niedoli, Mizerowa”. Ściany stacji oblepiono manifestami nawołującymi do walki:
wszyscy powinni sprzeciwić się wpływom francuskim w Prusach, macki Francuzów nie mogą sięgać tak
daleko.Nadjechał pociąg, jakaś kobieta zawołała swojego małżonka Adama: „Jadom! Jadom!”, a tłum
uznał, że to Francuzi nadjeżdżają. Niektórzy zaczęli panikować, lecz trwało to chwilę, bo ciężka maszyna,
obładowana armatami i bronią po chwili wtoczyła się na stację. Nie było w niej Francuzów, ale mrowie
żołnierzy mających z nimi walczyć. Ostatnie pożegnania i pognębińscy wojacy zasiedli w wagonach.
Pociąg ruszył. Bartek obserwował zmieniającą się okolicę, z czułością zerkając w rodzinne strony.
Spostrzegł siedzącego na ławce kaprala z karabinem w ręku i fajką w ustach. Teraz podlegał już jego
opiece i całkowicie się na nią zdawał. „W Pognębinie lub Krzywdzie każdy Bartek lub Wojtek jest sobie
pan, (...) ale teraz od tego kapral. Każe im się patrzeć na prawo, będą patrzeć na prawo, każe na lewo, to
na lewo.” Chłopi spoglądali na przełożonego pytającym wzrokiem, ale żaden nie śmiał zapytać wprost,
dokąd jadą i co będzie dalej. Obawiali się sądu wojennego grożącego im w razie nieposłuszeństwa.
Kapral rzucił Bartkowi karabin, a sam zaczął komenderować, namawiając wojaków do wiernej służby,
„żeby to starszym się pokazać.”Duch walki wcale nie wstępował w chłopów, a raczej siedział trwożliwie na
ich ramionach. Pociąg jechał. Stale przypinano do niego nowe wagony z ludźmi i lokomotywy. W końcu
przestał się zatrzymywać i mknął wprost przed siebie. Żołnierze ożywili się nieco i zaczęli rozmowy.
Bartek rozmawiał z Wojtkiem Gwizdałą, sąsiadem z Pognębina. Obydwaj przyznawali się do strachu.
Bartek postanowił dowiedzieć się nieco o francuskich wrogach, Wojtek, jako chłop roztropniejszy,
tłumaczył mu: „(...) musi takie jak Niemcy, tylko jeszcze gorsze.” Nie mieściło się to w głowie prostemu
żołnierzowi: „To Niemcy będą z Niemcami wojować?” – pytał, na co Wojtek z wprawą Sokratesa odparł:
„Albo to się twój Łysek z moim Burkiem nie gryzą?” Uznali jednak, że obydwaj muszą bić wrogich
Francuzów, bo według drukowanych manifestów, łakomią się oni na polskie grunty, by móc przemycać
wódkę z Królestwa, „a rząd nie daje, i z tego jest wojna”. Rzekomo Francuzi mieli się również łakomić na
polskie „baby” i ten argument najsilniej przemówił do wyobraźni i rozumu Bartka. Teraz poczciwy chłopina
był gotów zabijać „lubieżników”, byle tylko jego Magdy nie tknęli. Zapał ogromną nienawiścią. Czas mijał,
podróż trwała. W końcu Bartek zasnął i „zaraz nadleciały widziadła”. Przyśniło mu się, że jacyś francuscy
żołnierze bałamucą mu żonę. Krzyknął, targnął się i... nagle obudziło go silne uderzenie. Okazało się, że
w półśnie chwycił za brodę niemieckiego podoficera, a ten przeklinając, dał mu w twarz. Wzbudziło to
ogólną wesołość w wagonie, ale Bartkowi nie było do śmiechu. Policzek piekł go coraz bardziej.Blade
światło poranka zbudziło śpiących wojskowych z Pognębina. Byli już daleko od swojej wsi. Pociąg
zatrzymał się na jakiejś stacji, a tu dało się słyszeć wiadomości o pierwszych sukcesach militarnych
Prusaków. Radośnie witano żołnierzy, donoszono im piwo i tytoń. Bartek z opuchniętymi policzkami,
wyglądał jakby już wracał z potyczki. Uśmiechał się mimo bólu i kosztował darów ofiarowanych przez
tłum. „Dobry jakiś naród te Niemiaszki – mówi do Wojtka, a po chwili dodaje: - A widzisz, że Francuzów
pobili.” Wojtek nie wierzył, iż szala zwycięstwa tak szybko przechyliła się na stronę Niemców. Uznawał to
za taktykę wojskową: Francuzi mieli rzekomo dać się pobić, żeby przekonać wroga o swojej słabości, a
później tym skuteczniej pokonać Prusaków. Jechali dalej, wszystkie domy dekorowano na cześć
triumfatorów. Wśród żołnierzy mających zasilić szeregi pruskich wojsk mnóstwo było Polaków. Słyszało
się polskie rozmowy i piosenki. W miejscowości Deutz, niedaleko niemieckiej Kolonii, maszyna zatrzymała
się, tutaj postój miał również pociąg wiozący rannych z frontu. Bartek wraz z innymi, także z Wojtkiem,
podążył oglądać poszkodowanych. Mieli twarze zmęczone i blade, poczerniałe od prochu, umazane krwią.
Wykrzywiał je grymas bólu, ciała wiły się w konwulsjach. Niektórzy wyrywali się z objęć śmierci, inni się jej
powierzali. Bartek po raz pierwszy zobaczył tragiczne skutki wojny. Współczuł ofiarom i tym gorszy pogląd
wyrobił sobie o Francuzach. Nie mógł pojąć, dlaczego ludzie wzajemnie wyrządzają sobie tyle krzywd: „I
to się ludziska tak mordują”. Jego wiara w sprawiedliwość zachwiała się, przecież ten był lepszy, kto
więcej mordował. Widocznie tak należało – rozumował z prostotą chłopa.Potem spostrzegł oprawców –
jeńców francuskich. Wydali mu się marni i bezsilni: „Jakbym jednego bez łeb lunął, toby się ze czterech
wywróciło.” Następnie zobaczyli żołnierzy francuskiej piechoty – żuawów. Byli to starsi wiekiem, wysłużeni
wojownicy o poważnych twarzach, ciemnej cerze i groźnych oczach. W innym wagonie siedzieli turkosi -
żołnierze francuscy pochodzący z kolonii. Ci walczyli najzacieklej na polu bitwy, ponieważ nie chcieli
dostać się do niewoli. Twarz jednego z nich zdeformowało przerażające cierpienie, białka oczu miał
wywrócone. Przeraził Bartka ten widok. Myślał, czy nie pomogłyby żołnierzowi modlitwy, ale Wojtek
sprostował, że poganom święte obrzędy nie pomagają. Podczas pierwszej potyczki pod Gravelotte Bartek
uznał, „że w bitwie jest się na co gapić, a nie ma co robić.”Stał początkowo bezczynnie, w oddali huczały
armaty, gnały pułki konne, świstały granaty, błyskały karabiny i bagnety. Pole bitwy wypełniał kurz i dym z
dział. Dolina wypełniła się wojskiem. Francuzi atakowali. Wojtek i Bartek znów przyznawali się do strachu,
ale naiwnie tłumaczyli sobie: „Dziury w niebie nie będzie, jak jednego kpa zabiją!” Szeregi wojskowych
topniały w oczach, rannych przybywało. Śmierć zaglądała wojakom w oczy. Wróg przybliżał się. Jeden z
żołnierzy znużony nieco toporną walką porwał się do boju, reszta posłuszna pruskim rozkazom wciąż
czekała. Ziemię zalewały strugi krwi. Chłopi przyobleczeni w mundury, zaczęli się modlić słowami: „Pod
Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko...” .Nagle rozległa się komenda: „Do ataku!” i
Prusacy zagrali Polakom hymn narodowy. „Ogarnia ich zapał, płomień bije im w twarze! Idą ja burza przez
zwalone ciała ludzkie, końskie, przez złomy armatnie. Giną, ale idą z krzykiem i śpiewem.” Stary wilk
wojny – Steinmetz wiedział, co zmobilizuje polskie oddziały do walki. Bartek pochwycił karabin i ruszył w
bój. Wkrótce znalazł się w rejonie wzgórza, gdzie widział francuskie chorągwie. Zamierzył się na jednego
z żołnierzy trzymających flagę. Temu przyszli z pomocą inni, lecz Bartek pokonał ich. Zdawało mu się, że
Francuzi krzyczą imię jego żony, więc walczył z jeszcze większą zaciekłością „Bartek szalał jak burza.
Osmalony dymem, oblany krwią, podobniejszy do zwierzęcia niż do człowieka (...) każdym uderzeniem
przewracał ludzi, łamał karabiny, rozwalał głowy.” Zdobył sztandar i bił się dalej. Krwawą potyczkę
obserwował generał Steinmetz. Podziwiał odwagę prostego żołnierza.W walce Bartek zdobył kilka armat i
następne chorągwie. Sam nie wiedział, że tkwi w nim tyle sił. Po bitwie niemiecki generał udekorował
„zwycięzcę” medalami. Chciał go nawet uczynić podoficerem, ale dowodzący oddziałem pułkownik,
uzmysłowił mu, że „bohater” jest na to za głupi. Żeby się o tym przekonać, wojskowy zapytał Bartka, czy
wie, za co bije Francuzów. Naiwny chłop odpowiedział słowami, które kiedyś powiedział mu Wojtek: „Bo to
także Niemcy, tylko ścierwa gorsze!” Wszyscy żołnierze podziwiali Bartka, a od pułkownika otrzymał
nawet nagrodę pieniężną – dziesięć talarów. Tylko Wojtek miał nietęgą minę. Wieczorem, gdy siedzieli
przy ognisku, konsumując kiszkę grochową, wypomniał towarzyszowi jego niezbyt mądre słowa. Nie umiał
mu wytłumaczyć jaki nietakt popełnił, nazywając Niemców ścierwami. Bartek napisał list do małżonki,
donosząc jej o swoich wojennych wyczynach. Walczył bardzo dzielnie „takem ci Francuzów sprał”. Zyskał
szacunek u niemieckich wojskowych. Podziwiali go. Kazali, by nie rezygnował ze służby wojskowej, nawet
gdy będzie mógł już wracać do domu, „bo na wojnie tylko spać nie ma gdzie, ale żreć czasem, ile
wytrzymasz, i wino w tym kraju jest wszędzie, bo naród bogaty.” Stawał się coraz lepszym żołnierzem,
podobnym Prusakom: potrafił już palić świątynie, być bezlitosnym dla kobiet i dzieci. Szykował się do
ostatecznej batalii: „Idziema teraz na samego cesarza i będzie koniec wojny (...) Bogu cię polecam” –
kończył list.Chłop przywykł do wojny, już nie wydawała mu się tak straszna jak na początku. „Nabrał
wielkiej ufności w siebie i do bitwy teraz szedł jakby się zabierał do jakiej roboty w Pognębinie.” Zdobywał
kolejne odznaczenia. Był posłuszny dzięki surowej pruskiej dyscyplinie. Coraz lepiej służył Niemcom,
przestał ich traktować jako wrogów narodu polskiego, przeciwnie stał się ich sprzymierzeńcem. W
kolejnym liście do Magdy pisał o śmierci towarzysza broni; „Wojtka na dwoje rozerwało (...)”, a Prusaków
nazywał „naszymi”. Kobieta odpisała mu, ganiąc jego zachowanie i sposób myślenia. Nie podobało jej się,
że Bartek występuje przeciwko wierze katolickiej, bierze udział w dewastacji kościołów, niszczy dorobek
innych ludzi, nie ma litości ani dla kobiet, ani dla dzieci. „A bodaj ciebie w piekle za to palili, że się jeszcze
tym chwalisz, i ni na starych, ni na dzieci nie masz wyrozumienia.” Magda do pisma załączyła pięć
talarów, które z ledwością udało jej się wysupłać ze zubożałego domowego budżetu. Pouczenia żony
niewielkie zrobiły na nim wrażenie. Nadal pisywał do niej listy o kolejnych oblężeniach. Wojska
koncentrowały się już w okolicach Paryża. Bartek faktycznie zrezygnował z powrotu do rodziny,
zasmakował w wojennym rzemiośle. Coraz lepiej mówił po niemiecku. W pułku nazywano go ein
polnischer Ochs – polski wół. Bywało, że żartowano z niego, ale przed głupimi docinkami chroniły
bohatera „jego krzyże, i straszliwe pięści (...)”. Sam siebie począł nazywać Niemcem, by nie czuć się
gorszym od nich. Pewnego razu, podczas pruskiej ofensywy, miało miejsce dziwne zdarzenie. Kompanię
Bartka oddelegowano przeciwko francuskim wolnym strzelcom, urządzono zasadzkę i wojacy w nią
wpadli. Bronili się zaciekle, nie chcieli trafić do niewoli, ponieważ czekałaby ich niechybna śmierć.
Ostatecznie ujęto dwóch jeńców. Następnego dnia mieli zostać rozstrzelani. U drzwi pomieszczenia, w
którym ich osadzono, stanęła straż, Bartkowi powierzono osobisty dozór nad więźniami. Jeden z nich był
już starszym człowiekiem, z siwymi wąsami i zobojętniałą twarzą, drugiemu - dopiero co sypał się wąsik,
„na twarzy podobniejszej do twarzy panny niż żołnierza”. Jakież było zdziwienie i przerażenie Bartka, gdy
usłyszał rozmowę mężczyzn. Obydwaj mówili po polsku. Rozmawiali o czekającej ich śmierci, strachu
przed nią, tęsknocie za krajem, sensie walki. Młodzieniec żalił się, że uciekł z domu, żeby wstąpić do armii
francuskiej i móc w niej walczyć przeciwko Prusakom: „Myślałem: Pobiją Niemców, będzie Poznańczykom
lepiej.” „- I ja tak myślałem. (...) – odpowiedział stary żołnierz.” Młody wojak nie zdążył nawet pożegnać się
z matką, a następnego dnia miał zginąć. Bartek bał się odezwać, nie wiedział, co ma myśleć: „Toż oni
przyszli bić Niemców, żeby Poznańczykom było lepiej, a on bił Francuzów, żeby Poznańczykom było
lepiej.” Dziwna tęsknota go ogarnęła, jakiś wewnętrzny głos mówił: „Bartku, ratuj swoich!” Błysnęła myśl o
ucieczce, ale przecież żołnierz nie może dezerterować. Splamiłby swój honor. Młody jeniec – Władek
zaczął się modlić, po chwili słowa modlitwy szeptał też starszy – Karol. Bartek poczuł ogromną rozpacz,
bezsilność. Łzy ścisnęły mu gardło, już chciał krzyknąć „Paniczu! Toć ja chłop!...” i znów wizja ucieczki
zamigotała mu przed oczami, ale zastukały czyjeś kroki. Nastąpiła zmiana warty. Następnego dnia Bartek
pił od rana, kolejnego też... Później wrócił do równowagi. Zapomnienie przyniosły mu dalsze działania
wojenne i kolejne ilości alkoholu. Stał się jeszcze okrutniejszy.Upłynęło kilka miesięcy. Wiosna ukazywała
się w całej krasie. Kwitły wiśnie, zieleniły się pola. Magda, siedząc przed chałupą i obierając stare kartofle,
podśpiewywała z cicha, by odpędzić troski i smutki. Nagle w dali zamajaczyła czyjaś postać. To Bartek
wracał z wojennej tułaczki. Padli sobie w objęcia. Kobieta cieszyła się z powrotu męża. Syn akurat był w
szkole. Magda żaliła się, że nauczyciel – Niemiec dokucza polskim dzieciom. Narzekała na niedostatki w
gospodarstwie, cieknący dach. Wierzyła, że małżonek wszystkiemu zaradzi. On tymczasem był już nieco
podpity, wtrącał do rozmowy zwroty niemieckie i francuskie. Był dziwnie odmieniony. Czuł się wielkim
bohaterem, zwycięzcą. Magda była przerażona. Bartek położył się, by wypocząć. Gdy się zbudził,
zapragnął ruszyć do karczmy. Pożyczył w tym celu pieniądze od małżonki. W karczmie spotkał dawnych
druhów. Razem tęgo popijali i wspominali czasy wojny. Przechwalał się dokonaniami wojennymi i swoim
męstwem. Wierzył, że od tej pory dzięki wkładowi Polaków w zwycięstwo Prus, Niemcy staną się
łagodniejsi dla ciemiężonego narodu. Słysząc to, pewien najmądrzejszy gospodarz z Pognębina – stary
Maciej Kierz, zaprzeczył opinii Bartka. Maciej twierdził, że Prusacy po militarnych sukcesach staną się tym
bardziej bezlitośni. „Zwycięzca” spod Gravelotte uniósł się, okazując zupełny brak szacunku dla
poważanego we wsi chłopa. Wyjął z kieszeni garść pożyczonych od Magdy pieniędzy i rzucił je na stół,
proponując towarzyszom: „- Bierzta! ja tera pan...” Naraz przypomniał sobie spotkanie z jeńcami, począł
rozpaczać. Towarzysze nie rozumieli jego zachowania. „ – Bez tę wojnę człowiek pije”- mruknął
Bartek.Niespodziewanie nadeszła Magda i spostrzegła jak mąż trwoni pieniądze. Zaczęła płakać,
wyrzekając, iż musiała ciężko pracować i oszczędzać by odłożyć kilka fenigów. Bartek groził jej, ale
gotowa była przyjąć każdy cios. Niebawem karczma opustoszała. Wyszli również Bartek i Magda, ale jako
zgodni małżonkowie. Bartek po doświadczeniach wojennych był zbyt słaby, żeby pracować w
gospodarstwie. Magda usiłowała jakoś sobie radzić. Pomagali jej sąsiedzi Czemierniccy. Miała już sporo
długów. Zadłużyła się u niemieckiego kolonisty Justa. Ten wykupił część ziem w Pognębinie, rozbudował
gospodarstwo, które z czasem stało się dochodowe. Dzięki temu posiadał sporą sumę, a pieniądze
pożyczał na wysoki procent. Z jego finansów korzystał także pan Jarzyński, zubożały szlachcic, który
musiał zadłużać się u Niemca, by podtrzymać świetność swego rodu. Pożyczali u Justa także chłopi.
Magda posiadała dług w wysokości kilkudziesięciu talarów, „które częścią włożyła w gospodarstwo,
częścią posyłała w czasie wojny Bartkowi.” Sprawa zadłużenia rozwiązałaby się, gdyby zebrano obfite
plony, lecz by tak się stało, potrzebne były ręce do pracy. W sprawie męża kobieta radziła się
pognębińskiego proboszcza. Bartek ciągle skarżył się na nękające go bóle krzyża, siadywał przed chałupą
„i palił porcelanową fajkę z wyobrażeniem Bismarcka w białym mundurze i kirasjerskim hełmie na głowie
(...)”, nie miał sił, by pomagać żonie. Zamiast tego rozmyślał.Pewnego dnia ze szkoły wrócił spłakany
Franek. Chłopiec twierdził, że niemiecki nauczyciel – pan Boege uderzył go w twarz i nazwał polską
świnią, dodał przy tym, że skoro pokonali Francuzów, to teraz wezmą się za Polaków. Usłyszawszy to
Magda, zaczęła narzekać na Bartka. Jego „zwycięstwa” wcale nie przyczyniły się do polepszenia sytuacji
Poznańczyków, a jedynie ją pogorszyły. Oburzony chłop zerwał się i ruszył w stronę domu pedagoga. Tu
wszczął z kłótnię z nauczycielem, doszło do rękoczynów. Dwudziestoletni Oskar – syn Boegego wybiegł
ojcu na pomoc, lecz w Bartku ponownie zbudził się duch walki. Uniósł rywala i wrzucił go w beczkę pomyj.
Pani Boegegowa w porę zorientowała się w sytuacji i przewróciła beczkę. Wraz z zawartością „wylała”
także męża. Z odsieczą nadbiegli niemieccy koloniści. Bartek wyrwał potężną żerdź z pobliskiego płotu i
zamachnął się na rywali. Uciekli w popłochu, ale niebawem wrócili w liczbie blisko dwudziestu. Bali się
przeciwnika, ciskali w niego kamieniami. Jeden ugodził chłopa w czoło. Krew zalała mu oczy. Upadł.
Chcieli go pochwycić, ale podniósł się, to ich powstrzymało. Bartek cofał się w stronę chałup. Od strony
wsi na plac boju biegło już kilu parobków. „Koloniści cofnęli się do domów.”O zatargu między pruskimi
kolonistami a Bartkiem zaczęły pisać gazety. Była to swoista „nagonka” na Polaków. Przestawiano ich
jako barbarzyńskich prześladowców. Boege natomiast został bohaterem – biedną ofiarą rozruchów.
Niemcy obiecywali pomścić krzywdy. Bartek nawet nie przeczuwał, jak fatalny obrót przyjmą sprawy.
Uznał, że w sądzie jakoś się wytłumaczy – zasłużył się przecież w wojnie prusko – francuskiej, no i sam
był ofiarą – zraniono go kamieniem. Zgadywał, że jego zasługi nie zostaną zapomniane. Do Pognębina
przybyli uzbrojeni żandarmi. Aresztowano Bartka. Chłop przypiął wszystkie zdobyte ordery i odjechał z
wojskowymi. Sąd skazał go na trzy miesiące więzienia. Wyznaczył karę pieniężną w wysokości stu
pięćdziesięciu marek, celem powetowania krzywd doznanych przez pana Boegego. Sprawozdanie z
procesu opublikowała „Gazeta Poznańska” – „Posener Zeituneg”. Pisano w niej o bezdusznym
zachowaniu oskarżonego, który „nie okazał najmniejszej skruchy”, tylko bezczelnie wyliczał, w obliczu
zgromadzonych, swoje zasługi wobec Prus. Zachowanie niemieckiego nauczyciela skrytykował polski
poseł, mówiąc o antypolskich nastrojach w Poznańskiem. Padał wtedy deszcz. Wszyscy siedzieli znużeni
i czekali na zamknięcie obrad. Nikt nie zważał na słowa mówcy. Bartek leżał w szpitalu więziennym,
ponieważ otworzyła mu się rana - blizna z czasów wojny. Magda nie wiedziała, skąd wziąć pieniądze na
spłatę kary. Miała już długi. Chciał ją finansowo wesprzeć ksiądz, ale kasa kościelna świeciła pustkami.
Dziedzica – pana Jarzyńskiego nie było w domu. Udał się akurat w konkury do jakiejś zamożnej damy z
Królestwa. Musiał ratować posiadłość przed upadkiem.Słowikowa myślała o sprzedaży bydła. Zbliżały się
żniwa, potrzebne były ręce do pracy. Słała listy do sądu, wypominając zasługi męża, ale na żaden nie
dostała odpowiedzi. Modliła się i wspominała przedwojenne czasy, kiedy to jej i Bartkowi żyło się w miarę
dostatnio. Myślała o pożyczce u Justa, miała jednak u niego dług, więc się wahała. Niespodziewanie Just
przyszedł do niej i zaproponował dofinansowanie, jednakże z procentem. Poradziła się proboszcza, a
potem zgodziła na warunki Niemca. Należało jeszcze wypełnić kilka dokumentów i sprawa była
załatwiona. Liczyła na tegoroczny urodzaj, a wtedy może udałoby się oddać pieniądze. Pożyczyła trzysta
marek, by zapłacić karę i mieć jeszcze na prowadzenie gospodarstwa. Bartek również podpisał należne
dokumenty, chciał wystosować jeszcze pismo, przypominając o swoich „zwycięstwach”, ale to nie
rokowało nadziei. Całe gospodarstwo było tak zadłużone, że formalnie należało do Niemca. Rząd
niemiecki otoczył szczególną opieką swój naród, który tak przecież zasłużył się w ostatniej wojnie. Niemcy
czuli się silni, bezkarni i coraz bardziej prześladowali Polaków. Cierpiał także Franek w szkole. Pan Boege
był do niego uprzedzony.Wkrótce wrócił do Pognębina pan Jarzyński. Przywiózł ze sobą śliczną i młodą
małżonkę. Uradowana Magda doniosła o tym Bartkowi. Wspomniała również o wizycie w domu państwa i
o ich obietnicy wsparcia. Jarzyński obiecał pożyczyć pieniądze, żeby mogli spłacić dług zaciągnięty u
Justa. Niebawem miały odbyć się wybory. Dziedzic napominał, by nie głosować na Niemców. Wówczas
ich władza choć trochę zostanie ograniczona. Jarzyński obiecał porozmawiać z lekarzem, by ten wystawił
Bartkowi stosowne zaświadczenie i został zwolniony z więzienia. Karę miałby odbyć w późniejszym
terminie, po sezonie żniw. Wkrótce uwolniono go, ale wpierw musiał stawić się przed landratem – Radą
Pruską. Poinformowano chłopa o śmierci polskiego posła i konieczności nowych wyborów, nakazano, by
nie głosował na Jarzyńskiego, tylko na Szulberga z Krzywdy Wielkiej. „Zwycięzca” niewiele myślał o tym
rozkazie. Szły żniwa, a on wracał do domu. Zbliżały się wybory i nowa żona Jarzyńskiego – pani Maria
osobiście odwiedzała chłopów, przypominając im o głosowaniu na jej małżonka – pana Józefa. Wcieliła
się w rolę agitatorki i społecznej aktywistki. Wszędzie zresztą była mile widziana. Chciała nawet pojechać
na wiec włościański i wystąpić na nim z przemową. Odwiedziła też gospodarstwo Bartka, przypominając o
oddaniu głosu na pana Jarzyńskiego. Chłop stał jakiś wylękniony i słowem się nie odezwał, Magda
natomiast zapewniała dziedziczkę, że Bartek na nikogo innego nie będzie głosował. Nadszedł dzień
wyborów. Wszyscy w Pognębinie byli bardzo niespokojni, a zwłaszcza pani Maria Jarzyńska. Nie mogła
doczekać się wyników. Była przekonana o zwycięstwie męża. Potem miał nastąpić obiad, wieczorem
państwo zamierzali wyjechać do Poznania, a następnie do Berlina. W ich posiadłości zebrało się sporo
osób z okolicznych wsi. Czekano na wieści. Atmosfera była bardzo uroczysta, nastrój potęgowały
patriotyczne przemowy.Przyjechał włódarz (włodarz, ekonom – zarządca dóbr) z nowiną: „Nasz pan
wybrany!” Co prawda liczono jeszcze głosy, ale wynik był już przesądzony. Wielka radość ogarnęła
zebranych. Nagle nadjechał stary Maciej z Pognębina i oświadczył, że wybrano Szulberga. Zdziwienie
odmalowało się na twarzach gości, ale Maciej stwierdził, że nie ma się czemu dziwić, „skoro i tutejsze
chłopy pognębińskie głosowali za Szulbergiem.” Podał przykład Bartka Słowika i innych byłych żołnierzy,
którzy opowiedzieli się za Szulbergiem. Chłopi otrzymali taki rozkaz od Niemców. Podniosły się głosy
oburzenia, wspomniano o wysiedleniu Słowika ze wsi i unieważnieniu wyborów. Wieczorem Jarzyńscy
wyjechali nie do Berlina, ale do Drezna. Znienawidzony przez sąsiadów Bartek „zwycięzca” siedział
smutny przed swoją chałupą, „obcy nawet dla żony własnej, bo i ta nie przemówiła do niego cały dzień ni
słowa.”Tej jesieni zbiory były wyjątkowo obfite. Cieszyło to pana Justa, który akurat przejmował kolonię
Słowików. Pewnego deszczowego dnia widziano troje ludzi idących z Pognębina w stronę miasta: „chłop,
baba i dziecko.” Mężczyzna w niczym nie przypominał zwycięzcy spod Gravelotte, podobniejszy był raczej
do dziada niż do człowieka, kobieta szlochała za utraconą chałupą. Wokół było pusto. Krzyż wyciągał nad
biedną rodziną drewniane ramiona. Bartka czekała jeszcze zimowa „odsiadka”, a państwo Jarzyńscy
nadal bawili w Dreźnie.
TADEUSZ
Młoda chłopka Chwedora, żona parobka Klemensa, zamiatała glinianą podłogę w ubogiej wiejskiej chacie.
Spieszyła się z domowymi obowiązkami, ponieważ wkrótce rozpoczynała pracę w pobliskim dworze.
Miała pleć jeden z dworskich ogrodów. Jej małżonek już od godziny orał ziemię należącą do bogatego
właściciela. Przygotowywał grunt pod zasiew jesienny. Chwedora była wysoką i silną kobietą o ogorzałej
twarzy i zbrązowiałej od słońca skórze. Miała mały zadarty nos i grube wargi. Nosiła krótką jaskrawą
spódnicę, grubą szarą koszulę i pasiasty fartuch. Długie włosy chowała pod chustą. Na szyi zawieszała
święcony medalik. Po chwili z glinianego naczynia nalała mleka i zawołała swojego dwuletniego synka
Tadeusza. Dziecko rozbudzone ze snu, niespokojnie poruszyło się na łóżku pod radnem, - kawałem
szarego płótna pokrywającym siennik i wypchaną sianem poduszkę. Chłopczyk zobaczył mleko